Od wczoraj jesteśmy w Indiach, każda z nas po raz pierwszy. Półtora dnia w Delhi. Pierwszy szok to nasz hotel. Prowadzony przez lekarza i jego rodzinę, z super recenzjami na portalach, trzy razy droższy niż te, w których spałyśmy przez ostatnie parę tygodni – nawet nie wiemy jak go opisać. Bardzo mocno podupadły, niektóre meble pamiętają czasy Gandhiego, kurz niezbierany od miesięcy, szpary w oknach na palec, prześcieradła czyste, ale prane od dobrych piętnastu lat, generalnie lekka ruina. Chyba wolimy nie wiedzieć, jak wyglądają naprawdę tanie hotele. Z drugiej strony jednak, córka właściciela, która zastępuje go pod jego nieobecność, jest najbardziej pomocną osobą, jaką spotkałyśmy od czasu wyjazdu z Mongolii. Nie jest czysto, ale nie ma robali. Po prostu kurz jest wszędzie. Biorąc pod uwagę nieszczelność okien i fakt, że zanieczyszczenie powietrza w Delhi może być porównywalne tylko z najgorszymi miastami Afryki, w pokoju zwyczajnie nie może być czysto.
Reszta naszych wrażeń jest skrajnie odmienna. J jest zachwycona kolorytem Indii, dynamiką ulic Delhi, P zdecydowanie nie. J podobają się niezwykle kolorowe ubrania Hindusek i różnorodność kulturowa, P trudno natomiast przejść do porządku nad tym, że relacja kobiet do mężczyzn na ulicach jest jak 1:9 (to ostatnie nie jest akurat żadnym argumentem dla J – na ulicach uwielbianej przez P Afryki proporcja ta jest dokładnie odwrotna, bo to właśnie panie pracują najciężej na utrzymanie rodziny, co nijak nie przekłada się na to, aby dyskryminacji, kontroli i okaleczaniu afrykańskich kobiet położyć kres.) P czuje się źle na ulicach, na których brud jest wszechogarniający, również na głównym placu miasta. Jej zdaniem, z tym miastem coś jest nie tak i -pomimo tego, że J twierdzi, że P jest i była zwyczajnie uprzedzona - cały czas jednak liczy na to, że to tylko Delhi tak bardzo jej się nie podoba. Dla J, Delhi jest jednym z najciekawszych miejsc, jakie do tej pory odwiedziła. Nie jest to z pewnością miejsce, która kocha się miłością łatwą i oczywistą – tak, jak ciężko byłoby nie kochać pięknej i słonecznej Kambodży - niemniej ma ono (dla J) jakiś dziwny magnetyzm, który bardzo dobrze uchwycił w powieści „Delhi” Khushwant Sinhg. Także ludzie (tacy jak trzypokoleniowa rodzina prowadząca nasz hotel) wydają jej się ciepli i poruszający.
Przylot do północnych Indii w grudniu oznacza dla nas lekką namiastkę zimy. Dodajmy, że jednak tropikalnej zimy. W Delhi jest jakieś 20 stopni w ciągu dnia i 5 stopni w nocy. A to oznacza, że po zachodzie słońca jest naprawdę zimno, szczególnie jeśli się przyjedzie tutaj z Bangkoku z jego nieustającymi 32 stopniami. Nie trzeba chyba dodawać, że w Indiach nie istnieje żaden system ogrzewania mieszkań, więc ratują nas nasze ciepłe śpiwory, na których obecność klęłyśmy przez ostatnie dwa miesiące w trakcie każdego pakowania.
Jutro wyruszamy pociągiem (P nie potrafi opędzić się od myśli jak bardzo pociąg i procedura związana z wsiadaniem do niego będzie podobna lub różna od tej znanej nam z Chin) do Jaipuru, jednego z miast na trasie tzw. Złotego Trójkąta. Odezwiemy się w miarę dostępności internetu.
Hej dziewczyny ! Nie myślcie sobie, że moje długie milczenie było spowodowane tym, że nie czytam bloga - wręcz przeciwnie, czytam go prawie codziennie i jestem zachwycony. Po prostu nie mam niczego ciekawego do dodania. Trzymam kciuki za Indie i dalszy ciąg. Mnie Indie na maksa wymęczyły, bo są pełne natrętów, którzy nie chcą za nic odpuścić (zabawne jest to przez pierwszych pięć minut). Ale może traficie w miejsca, które Was powalą. Uściski rudy
OdpowiedzUsuńAle super, że nie ma robali. Trzymam kciuki za dalszy ich brak. Pozdrawiam serdecznie i oddalam się do studiowania map Ameryki Południowej :)
OdpowiedzUsuńHanka
Studiuj, Hania, studiuj, bo na Was czekamy :)
OdpowiedzUsuńAd natrętni kolesie, dziś miałyśmy pierwszy pokaz ich możliwości na dworcu w Jaipur, jednak byłyśmy tak twarde i asertywne, że P z rozpędu, przez pomyłkę, pogoniła prawdziwego pana, który miał nas odebrać do hotelu :)))
Buziaki!
Justyna