wtorek, 31 maja 2011

Ceny w Argentynie, Chile i Peru


Dla tych, którzy wybierają się w te rejony, krótki przegląd cen w trzech dotychczas odwiedzonych przez nas krajach Ameryki Południowej. Argentyna i Chile to kraje drogie, o poziomie cen zbliżonym do europejskiego, przy czym Patagonia jest zdecydowanie najdroższa. Peru może być fantastycznie tanie, jeśli jeździ się lokalnymi autobusami, je w knajpach dla miejscowych i odwiedza miejscowości spoza Gringo Trail. Jeśli jednak ktoś woli stołować się w restauracjach dla turystów, jeździć eleganckimi autobusami cama i mieszkać w lepszych hotelach, musi przygotować się na to, że koszty pobytu w Peru nie będą odbiegały od kosztów wakacji w Zakopanym lub Sopocie.

Argentyna i Chile

  • Hotele i hostele – w Argentynie i Chile dwójka z łazienką to wydatek od 28 do 40 USD. Za 40 USD nie należy spodziewać się jednak żadnych luksusów. Zdarzało nam się spać za 20 USD, ale, z jednej strony, takie ofert pojawiały się rzadko, z drugiej, były to miejsca raczej odrażające (brudne łazienki, nieświeża pościel, karaluchy etc.). Dormy w Patagonii są w bardzo dobrym stanie (z wyjątkiem miasta Perito Moreno), ale ich cena (za dwa łóżka) równa jest praktycznie cenie prywatnego pokoju w Buenos czy Córdobie.
  • Transport – właściwie wyłącznie autobusy, bardzo eleganckie, wręcz ekskluzywne, ze stewardami, posiłkami. Krąży nawet legenda o takich, w których serwuje się szampana. Choć nigdy takim nie jechałyśmy, słyszałyśmy o nim regularnie. Przede wszystkim jednak, obok wygodnych siedzeń w sami-cama, większość firm oferuje tzw. servicio cama czyli fotele bardzo szerokie, rozkładane prawie do poziomu, pozwalające na stosunkowo wygodne przespanie nocy. Za jakością idzie jednak cena, szczególnie w Argentynie. Trasy 15-20 godzinne, np. z Córdoby do Puerto Madryn lub z Puerto Madryn do Rio Gallegos to wydatek rzędu 100- 130 USD. Podróż po legendarnej Ruta 40 nie oferuje takich luksusów (można ją też odbyć tylko w określonej porze roku), ale nie jest dużo tańsza. Odcinek z El Calafate do Bariloche (dwa dni podróży z postojem w Perito Moreno) to wydatek ok. 120 USD. W Chile autobusy reprezentują podobny standard, ale są tańsze. Podróż z Puerto Montt do Santiago (ok. 15 godzin) to wydatek rzędu 30 USD. Dwugodzinny przejazd z Santiago do Valparaiso wyniesie mniej więcej 15 USD, ale już każda trasa do/z turystycznego San Pedro de Atacama kosztuje 50-70 USD (z La Sereny lub Ariki).
  • Jedzenie – ceny w supermarketach są zbliżone do warszawskich. W argentyńskich i chilijskich knajpach, jak pisałyśmy, jedzenie jest „stołówkowe” i drogie. Pizza to wydatek minimum 10, a zazwyczaj ok. 15 USD. Kotlet lub ryba z ziemniakami – min. 10 USD etc. Mała empanada na ulicy kosztuje 1-2 USD, kanapka – 3 USD. Piwo ze sklepu – ok. 2 USD. Kawa – 2 USD. (Podane ceny są minimalnymi cenami za jedzenie w lokalnych, małych barach – w miejscach dla turystów są one dużo wyższe). W San Pedro de Atacama, wszystko kosztuje kilkanaście procent więcej niż w reszcie Chile.
  • Wstęp do atrakcji (zazwyczaj są to parki narodowe)– od 10 do 40 USD.

Peru

Ceny w Peru podaje się zazwyczaj w solach i dolarach. Szczególnie w przypadku cen hoteli i wycieczek, dolar jest tu walutą obowiązującą. Wartość jednego sola jest niemalże równa wartości jednego złotego, dlatego poniższe cen podajemy w złotówkach (koszt zakwaterowania pozostawiając jednak w dolarach).

  • Hostele – od 10 do 20 USD za dwójkę z łazienką. Jakość zazwyczaj dobra. Ceny w miejscach mega turystycznych (Aguas Calientes koło Machu Picchu, Cuzco, Arequipa) są wyższe niż gdzie indziej, ale nie dramatycznie. W Peru nie spotkałyśmy miejsc takich jak San Pedro de Atacama w Chile, gdzie wszystko jest radykalnie droższe niż w reszcie kraju. Jedynie w Limie ceny są wyższe, szczególnie w Miraflores. Dwójkę z łazienką można tam dostać za 30 USD.
  • Transport. Ogromna oferta i różnice w jakości autobusów. Drogie, ale punktualne, czyste i wygodne autobusy Cruz del Sur to wydatek od 50 do 130 złotych w zależności do trasy. 50 zł to cena biletu na 6-godzinnej trasie z Huancayo do Limy, 130 zł to koszt biletu cama na nocnej trasie z Arequipy do Nazca. Miejsce semi-cama w tym samym autobusie to wydatek rzędu 80 zł. Ceny biletów mniejszych firm mogą być nawet o połowę tańsze. Przykładowo trasa Puno – Arequipa w autobusie taniej firmy to koszt od 15 do 25 złotych, w Cruz del Sur – 50 złotych.
  • Lokalny transport wokół dużych miast, trasy po ok. 20 -50 km – 1-3 złotych za bilet. Autobusy są wolne, zatrzymują się co chwilę i są niemiłosiernie zatłoczone. Transport w miastach obsługują tzw. colectivos, czyli rozpadające się (zazwyczaj) minibusy. Można nimi dojechać właściwie wszędzie. Są najbezpieczniejszą i najtańszą formą transportu. Bilety – 0,70 – 1,50 złotego.
  • Taksówki – od 3 do 10 zł za kurs w mieście. Najdrożej jest w Limie. Taksówki w Peru to temat wzbudzający emocje. Gdy dotarłyśmy przedwczoraj do Arequipy, powitała nas wiadomość o porwanych niedawno turystach z Portoryko. Porwania takie niestety zdarzają się nadal - zwykle kończą się ograbieniem turysty ze wszystkiego, w najgorszym wariancie przetrzymywaniem go dopóty, dopóki przy pomocy karty kredytowej, jego konto nie zostanie wyczyszczone do końca. Poleca się używanie wyłącznie taksówek rekomendowanych przez hotele, szczególnie po zmroku (w Arequipie polecamy firmy Alo 45 i Turismo Arequipa). Niestety, w Limie koszt taksówki zamawianej przez hotel to 150 % ceny jaką zapłacimy za taryfę złapaną na ulicy.
  • Jedzenie – małe knajpki nastawione wyłącznie na lokalnych klientów znajdują się wszędzie poza turystycznymi centrami dużych miast. W porze lunchu oferują tzw. menú czyli zupę lub sałatkę, drugie danie do wyboru z trzech propozycji i kompot na deser. Cena całego obiadu to od 3 do 6 złotych od osoby. W takich miejscach, prosząc o menú nie dostaniemy karty dań, którą zwą tu właśnie la carta. Wybór drugich dań najczęściej wypisany jest flamastrem na tablicy przy wejściu do lokalu. Polecamy!
  • Rano, na rogach ulic, kobiety sprzedają kanapki. Są zazwyczaj bardzo świeże i pyszne, z mięsem, jajkiem, awokado, serem etc. Cena od 0,70 do 2 złotych.
  • Ceviche i ryba w knajpce dla miejscowych od 10 do 30 złotych w zależności od wielkości dania. W bardzo popularnych kurczakowniach za 5 – 7 złotych można dostać ćwiartkę kurczaka z frytkami.
  • Na Gringo Trail, w każdej miejscowości są setki knajp dla turystów.  Serwuje się w nich różne dania mięsne, pizzę, makarony, sałatki. Ceny w takich miejscach są wysokie, od co najmniej 15 złotych za niewielkie danie. Pizza to wydatek od 25 złotych w górę. Danie rybne lub mięsne z frytkami i sałatką to wydatek ok. 30 złotych.
  • Napoje gazowane – 2 złote, piwo – ok. 3-5 złotych za butelkę 0,6 litra.
  • Wstępy i wycieczki - drogo. Wejście do Machu Picchu to 126 soli (czyli mniej więcej 125 złotych). Bilet na autobus z Aguas Calientes do MP – 16 USD. Bilet na pociąg na trasie Ollantaytambo – Aguas Calientes (właściwie jedyny sposób dostanie się do Machu Picchu o ile nie przybywa się tu pieszo) – 35 USD w jedną stronę. Bilet zezwalający na zwiedzanie miejsc położonych w el Valle Sagrado (Pisac, Ollantaytambo, Moray i Chinchero) to 70 złotych (nie można kupić pojedynczych biletów do poszczególnych miejsc). Tyle samo kosztuje bilet upoważniający do zwiedzania kilkunastu zabytków w Cuzco. Wstęp do niektórych kościołów, klasztorów, muzeów – od 10 do 35 złotych, gorących źródeł – 10zł.
  • Pięciodniowy Salkantay trek – od 180 do 500 USD w zależności od agencji. Wycieczki półdniowe np. w okolicach Nazca 40 – 60 złotych

poniedziałek, 30 maja 2011

Pożegnanie z Peru


Na pożegnanie z Peru parę zdjęć z Arequipy, najpiękniejszego miasta kraju. Wszyscy zachwycają się Cuzco i słusznie. My jednak wolimy Arequipę, bardziej od Cuzco elegancką i dostojną. To właśnie w Białym Mieście, jak zwą ją Peruwiańczycy, w 1936 przyszedł na świat się ulubiony pisarz J, Mario Vargas Llosa. 

Zawsze wrócimy tu z radością. To koniec naszej ponad miesięcznej przygody z Peru, choć w najbliższych dniach zamieścimy jeszcze tradycyjnie posty o cenach i jedzeniu.













piątek, 27 maja 2011

Peruwiańska beczka prochu


Pod Huancayo jest malutki kanion zwany Torre Torre
Zjechałyśmy z Gringo Trail i różnicę widać gołym okiem. W autobusie byłyśmy jedynymi turystkami, a w miasteczku widziałyśmy w sumie ze 3-4 europejskie twarze. Ceny jedzenia i usług poleciały dramatycznie w dół, z czego można się tylko cieszyć. Ludzie wokół są życzliwie zaciekawieni, ale raczej nienachalni. Dziś pewna starsza Indianka imieniem Maura, na wieść, że jesteśmy w Peru już miesiąc, stwierdziła, że w takim razie należy szybko znaleźć nam peruwiańskich mężów, żebyśmy mogły mieć „brązowiutkie dzieciaczki”. W Huancayo zatrzymałyśmy się w małym hosteliku, prowadzonym przez peruwiańską rodzinę. Nikt się tak nami nie zajmował w ciągu całej naszej podróży. Wieczorem zostałyśmy zaproszone, aby zjeść z nimi kolację. P jest od kilku dni mocno przeziębiona, co wywołało głęboki niepokój pani domu, która zarządziła pojenie pacjentki herbatkami z cytryną i lokalnym miodem, który ponoć czyni cuda. Jak na razie się sprawdza, bo katar zelżał, co nie uchroni P przed kolejną herbatką na noc, co zostało jej już zapowiedziane przy śniadaniu. Pan domu (z wykształcenia antropolog), za niewielką opłatą obwiózł nas też samochodem po okolicznych wioskach. Czujemy się podejmowane po królewsku :-)

Klasztor Santa Rosa de Ocopa
Chrzest nowego samochodu
Są też jednak minusy prowincji. W Huancayo kończą się bowiem trasy lepszych firm autobusowych, dalej pozostaje bardzo wolny i zawodny transport lokalny. Przyjechałyśmy tu, aby udać się dalej w góry, do małego, kolonialnego miasteczka Huancavelica. Dostanie się tam nie jest problemem, kłopoty zaczynają się jednak, gdy chce się z niego wydostać, nie wracając do Limy. Drogi asfaltowe kończą się bowiem w miasteczku, dalej biegną tylko spływające po deszczach i czasami nieprzejezdne trasy szutrowo - błotne. Autobusy wyjeżdżają z Huancaveliki w kierunku Panamericany (autostrada biegnąca właściwie całym pacyficznym wybrzeżem Ameryki Południowej, od Bogoty po południowe Chile) dwa-trzy razy w tygodniu. Nie jesteśmy aż tak wybredne, dałybyśmy radę przejechać tę trasę, zapewne pokonywałyśmy już gorsze. Potrzebowałybyśmy na to jedynie dużo czasu. Niestety, powoli zaczyna nam go brakować, najpóźniej 18-tego czerwca chcemy być w Brasilia. Z relacji w internecie i z wiadomości telewizyjnych wynika, ze sytuacja w Puno się zaognia. Przeciwko przyznawaniu koncesji górniczych protestują już trzy lokalne prowincje, ludność gromadzi się na głównym placu miasta i planuje zostać tam, aż do rozwiązania konfliktu. Drogi okalające Puno, zarówno te biegnące do Boliwii jak i Arequipy są zablokowane, autobus nie jeżdżą, a w mieście zaczyna brakować żywności. Sytuacja turystów, którzy nie mogą się z Puno wydostać jest naprawdę nie do pozazdroszczenia. Hotele i agencje podróży wysyłają jednoznaczną wiadomość do turystów – „nie przyjeżdżajcie”. Prezydent García raz przebąkuje o wprowadzeniu do Puno wojska, aby potem obwieścić, że blokady są sztucznie inspirowane po to, by zwiększyć poparcie dla jednego z kandydatów, w związku z czym do 5 czerwca nie zamierza podejmować z nikim żadnych negocjacji. Po raz pierwszy w ciągu dziewięciu miesięcy podróży jesteśmy zmuszone zmienić plany ze względu na sytuację polityczną. Co ciekawe, mimo że gdziekolwiek indziej groźba wprowadzenia wojska brzmiałaby groźnie, w Peru strajk jest sytuacją permanentną. Dla przykładu, w Huancayo, studenci lokalnego Uniwersytetu od pewnego czasu okupują jego budynek, żądając… poprawy jakości jedzenia w studenckiej kantynie i zmiany zasad przyznawania talonów na stołówkowe obiady. Władza regionalne, tradycyjnie, grożą wysłaniem na uczelnię oddziałów policji.

Barykada w bramie Uniwersytetu
Wyborcza gorączka - "Chińska szczurzyco oddaj kasę".
Nie wjedziemy do Boliwii przez jezioro Titikaka, ani lądem ani wodą. Pozostaje nam droga przez Chile. Oznacza to stratę kilku dni, w trakcie których mogłybyśmy przedzierać się przez góry w centralnym Peru. Trudno, innym razem. Jutro wsiadamy w elegancki i punktualny Cruz del Sur i z krótką przerwą w Limie udajemy się w morderczą (trwającą dobę) podróż do Arequipy. Tam sprawdzimy jak wygląda sytuacja w Puno, choć nie liczymy na poprawę. Po ponad miesiącu wspaniałego pobytu w Peru, kraju który ukradł nam serce, wyjeżdżamy do niezbyt lubianego Chile. Na szczęście tylko na jeden dzień. Z Ariki codziennie rano wyjeżdżają autobusy do La Paz. Przed nami Boliwia. Na pewno kiedyś tu jeszcze wrócimy. W sumie zobaczyłyśmy mniej niż połowę kraju…

Widzieliście kiedyś jak rosną karczochy?
Restauracje przy pobliskiej hodowli pstrągów oferują najświeższe dania z tej ryby, wyławianej na oczach klienta
Protesty protestami, ale fiesta w Huancayo trwa w najlepsze...

***

Pisałyśmy już o dramatycznej sytuacji psów w Chile i Argentynie. W Peru, kraju dużo biedniejszym, ich dola jest znacznie lepsza. Oczywiście, tutaj także są bezdomne psy, ale jest ich dużo mniej i są w lepszym stanie. Peruwiańczycy lubią zwierzaki, trzymają je w domach i otaczają opieką. Uroczym widokiem są psy ubrane na noc w ciepłe sweterki. W Limie, rasowe pupilki noszą polarkowe płaszczyki. W biedniejszych rejonach, nie nadąża się aż tak za modą, ale i tam psy nie mogą marznąc andyjską nocą. Te dwa paskudne, łyse koszmarki na zdjęciach poniżej, które obszczekują nas regularnie od trzech dni, są tego najlepszym przykładem. Pilnują podwórka wyglądającego jak rupieciarnia. Nasze serca skradły dżinsy doszyte do sweterka :-)



wtorek, 24 maja 2011

Lima, wybory i blokada granicy


Znak ten oznajmia, że dane miejsce jest bezpieczne w przypadku trzęsienia ziemi. Idea wspaniała, tylko wykonanie szwankuje. Znaleźć go można w 90% budynków w Peru - starych, nowych, sklepach, knajpach etc. Gdyby była to prawda, Peru byłoby najlepiej przygotowanym na trzęsienia ziemi krajem świata, a takim z pewnością nie jest. Trzęsienie ziemi w 2007 roku zniszczyło doszczętnie Pisco i kilka okolicznych miejscowości, które do dziś walczą ze skutkami katastrofy.

Południowoamerykańskie miasta mają zazwyczaj piękną, kolonialną starówkę, jednak, poza nią, reszta jest najczęściej slumsowata, brudna, paskudna i niebezpieczna. Abstrahując od kwestii bezpieczeństwa (które w Ameryce Południowej są najczęściej dużo poważniejsze niż w krajach Azji,) większość miast kontynentu nie odbiega „urodą” od urbanizacji azjatyckich. Nawet w przypadku Buenos Aires, przedmieścia tego imponującego miasta są absolutnie straszne – rozpadające się, nieotynkowane budynki, brud, śmieci etc. Jeśli tak wygląda boskie Buenos, a w Santiago jest już tylko gorzej, to czego można by się spodziewać  po Limie? Szczególnie, jeśli znający ją kolega pisze, że w tym mieście trudno się zakochać? Spodziewałyśmy się więc Juliaki (najbrzydsze peruwiańskie miasto jakie widziałyśmy), powiększonej do rozmiarów ośmiomilionowej metropolii. Błąd. Lima ma paskudne części, ale ogromna część miasta w najgorszym razie przypomina rejony dojazdowe do Warszawy (dla Warszawiaków – np. okolice Puławskiej na trasie Piaseczno – Ursynów). Poza tymi niezbyt imponującymi (choć  i nie najbardziej szpetnymi) miejscami, znaleźć można historyczne centrum, które nie składa się wyłącznie z obowiązkowej Plaza de Armas, ale również z plątaniny uroczych uliczek przy których stoją przepiękne budynki i kościoły. Nad oceanem ciągną się natomiast dzielnice dla „miłych ludzi”. W swojej autobiograficznej powieści, Doris Lessing wspominała lata spędzone w Afryce, gdzie cała rodzina klepała biedę i w związku z tym nie bywała na kolonialnych salonach. Matka późniejszej Noblistki, cierpiąc z powodu braku londyńskiego życia towarzyskiego, cały czas namawiała swoje dzieci aby przyjaźniły się z dziećmi "miłych ludzi”, z którymi ona sama pragnęła się spotykać – gubernatorstwem, miejscowymi, oczywiście białymi, bogaczami etc. Nad oceanem w Limie, w dzielnicach Miraflores i San Isidro mieszkają zdecydowanie „mili ludzie” - miejscowa klasa wyższa średnia. To, natomiast, przekłada się na poziom życia w dzielnicy. Zieleń, promenada nadmorska, boiska, na których dzieciaki grają w piłkę, parki i centra handlowe, miłe uliczki zachęcające do spacerów i ładne domki. Dodatkowo, milion ochroniarzy pilnujący tego błogostanu. Większość hoteli znajduje się w Miraflores, dzielnicy po której można chodzić spokojnie po ulicach po 18.30 (aczkolwiek pierwszego wieczora widziałyśmy tu podejrzanego mężczyznę z bronią, który na pewno nie był strażnikiem), rzecz raczej niezwykła w dużych miastach kontynentu. Dodatkowo, dla wielbicieli literatury dodatkowa gratka – to tutaj toczy się większość powieści Vargasa Llosy. Jest słodko, choć Miraflores ma się do rzeczywistości Peru tak jak wille w Konstancinie do realiów mazurskiej, popegeerowskiej wsi. Ale spędzać tu czas jest zdecydowanie miło, więc siedzimy w Limie piąty dzień i oddajemy się długim spacerom wzdłuż brzegu morza.

Plaza de Armas czyli rynek
 

Wnętrza muzeum w jednym z banków - wstęp darmowy
Dziedziniec konwentu Dominikanów
Biblioteka konwentu
 


Miraflores - chętni mogą nabyć ten pałacyk
Miraflores
Miraflores
Jutro opuszczamy naszą elegancką dzielnicę i wyruszamy na południe, w stronę granicy boliwijskiej. Tam spodziewamy się jednak problemów. Oficjalnie na granicy nic się nie dzieje, ale w rzeczywistości jest ona zablokowana od strony Peru. Samo przejście graniczne jest otwarte, ale od kilku tygodni trwają protesty miejscowej ludności, w wyniku których ponad 20 km odcinek drogi do granicy jest nieprzejezdny. Relacje w internecie są coraz bardziej niepokojące, niektórzy sugerują, że protesty mogą objąć nawet Puno. Przed nami jeszcze z półtora tysiąca kilometrów i kilka dni podróży do granicy, jeśli jednak nic się nie zmieni, może to oznaczać, że do Boliwii nie wjedziemy. Co wtedy? Nie wiemy. Teoretycznie możemy pojechać na około przez Chile, co bardzo nam się nie uśmiecha, ponieważ byłaby to podróż długa, męcząca, droga i - przede wszystkim - zmuszająca nad do powrotu do Ariki, jednego z podlejszych chilijskich miast, w jakich miałyśmy wątpliwą przyjemność być. Alternatywnie, w związku z tym, że zmierzamy w kierunku Brasilia, możemy zjechać do peruwiańskiej Amazonii i przez Puerto Maldonado dotrzeć do Brazylii. Trasa jeszcze dłuższa i trudniejsza niż ta przez Chile. Przede wszystkim, jednak, bardzo chcemy zobaczyć Boliwię, więc jedziemy w stronę Puno, licząc na to, że jakoś uda nam się jednak przedostać przez granicę (alternatywą są łodzie). Nastroje polityczne jednak nie skłaniają do optymizmu. Za dwa tygodnie Peruwiańczycy wybierają w drugiej turze głosowania nowego prezydenta. Kraj ogarnięty jest polityczną gorączką, plakaty dwójki kandydatów zdobią każdy róg ulicy, nad Miraflores latają helikoptery z hasłami wyborczymi, a Plaza de Armas w Arequipie zapełnia się w ciągu minuty ubranymi na pomarańczowo rozpolitykowanymi zwolennikami kandydatki, którzy tańczą, śpiewają i skandują imię faworytki. Pierwsza tura wyłoniła dwójkę kandydatów, wybór pomiędzy którymi można przyrównać do wyboru pomiędzy dżumą i cholerą. Pierwszą turę wyborów wygrał Ollanta Humala - populista, silnie lewicowy, nacjonalistyczny polityk, związany z armią, którego plan zakłada ponoć m.in. nacjonalizację majątku prywatnego. Dobrze dogaduje się Hugo Chavezem i Evo Moralesem, co specjalnie nie dziwi. Jego kontrkandydatką jest Keiko Fujimori, córka Alberto Fujimoriego, odsiadującego 25-letni wyrok byłego prezydenta Peru. Zapisał on jedną z najczarniejszych kart we współczesnej historii kraju, a obecna kandydatka na prezydenta nigdy się od niego nie odcięła. Przeciwnie, gdy opuściła go żona, oskarżając o defraudację środków pomocowych, łamanie praw człowieka i korupcję, Keiko stanęła murem za ojcem i została oficjalnie Pierwszą Damą Peru. Fujimori uciekł przed sprawiedliwością do Japonii (jest z pochodzenia Japończykiem i posiada obywatelstwo tego kraju), ale jak ostatni głupiec wybrał się parę lat później na wakacje do Chile. Były to jego ostatnia podróż, gdyż kraj ten wydał go Peruwiańczykom. Po serii procesów, został skazany na 25 lat więzienia za łamanie praw człowieka i korupcję. Podstawowym pytaniem stawianym Keiko, na które nigdy nie udzieliła wiążącej odpowiedzi jest to, czy jeśli zostanie prezydentem, skorzysta z prawa łaski i wypuści ojca z więzienia. My obstawiamy, że tak. Obecnie ma kilku procentową przewagę na Ollantą. W świetle tego wszystkiego, rozumiemy, że nasze rozterki w trakcie ostatnich wyborów prezydenckich były niczym w porównaniu z tym, co muszą czuć miłujący porządek i demokrację Peruwiańczycy. Współczujemy i będziemy z zapartym tchem obserwować wynik ostatecznej rozgrywki 5 czerwca. 

czwartek, 19 maja 2011

Tajemnicze Nazca


"Niebezpieczny zakręt"- wszechobecne, choć wciąż bawi
Kończymy powoli naszą podróż po tzw. Gringo Trail, czyli trasie biegnącej z Limy, przez Cuzco, Titikaka, Arequipę i z powrotem do stolicy, choć to jeszcze nie koniec naszej podróży po Peru. Niestety, nie zobaczymy północy kraju (nie tym razem), ale za to chcemy wrócić nad Titikaka bocznymi drogami. Nie jesteśmy pewne czy się nam to uda, ponieważ przewodnikowe opisy niektórych tras wprawiają w zdumienie. Jaka jest w rzeczywistości, okaże się wkrótce.

Na razie udało nam się zobaczyć ostatnią z żelaznych atrakcji Gringo Trail – linie w Nazca. Widziałyśmy zaledwie niewielki wycinek całości, ale wynika to z tego, że nie istnieje taka siła, która zmusiłaby którąkolwiek z nas, abyśmy dobrowolnie i „dla przyjemności” wsiadły do samolotu, a tym bardziej malutkiej awionetki. Żadne cuda świata nie są tego stresu warte. Z samolotów korzystamy tylko wtedy, gdy musimy. Wsiadłyśmy więc w lokalny autobus (całkowity koszt 7 soli, wycieczka z Nazca do tych samych miejsc – 60 soli!) i pojechałyśmy do dwóch punktów widokowych na pustyni. Wcześniej naczytałyśmy się narzekań turystów, którzy, zgodnie jak jeden mąż, twierdzili, że linii nie da się zobaczyć z ziemi. Wdrapałyśmy się na 2 wieże widokowe i teraz cały czas zastanawiamy się, czego spodziewali się malkontenci, którzy twierdzą, że nic z nich nie widać. Wieże mają z 10 metrów wysokości i nikt racjonalny nie powinien spodziewać się, że będą oferowały takie same widoki jak te, które można podziwiać z powietrza. Dla tych, którzy nie lubią latać lub nie dysponują 100 dolarami na miejsce w awionetce, dobra wiadomość – parę rysunków („ręce” „drzewo” i kilka nieco gorzej zachowanych tworów) owszem widać z wież widokowych. Po drodze można też obejrzeć bardzo skromne muzeum Marii Reiche, niemieckiej matematyczki, która spędziła życie na pustyni Nazca, próbując rozwiązać zagadkę tajemniczych malowideł. Niestety bez skutku, choć pośród naukowych teorii (do których nie można raczej zaliczyć paleoastronautycznych pomysłów Dänikena) przeważa ta, że rysunki są formą astronomicznego kalendarza. Do nas całkiem to przemawia. 




J, w towarzystwie naszych dwóch przyjaciółek, wybrała się też na pustynię, aby zobaczyć resztki dawnego miasta Cahuachi, uważanego za centrum dawnej kultury Nazca. Zbudowano je dwa tysiące lat temu z niewypalanej cegły glinianej, przez co niezwykle malowniczo wkomponowuje się ono w pustynny krajobraz. Naukowcy twierdzą, że to, co można obecnie zobaczyć, to jedynie 10 procent oryginalnych zabudowań. Tak czy siak, nawet tak skromny fragment robi wrażenie. Cahuachi jest znacznie oddalone od miasta i aby do niego dotrzeć trzeba zorganizować sobie transport przez pustynię (my wynajęłyśmy przez hostel samochód z przewodnikiem). Turyści chętnie odwiedzają wprawdzie cmentarzysko w Chauchilla, jednak niewielu z nich dociera do Cahuachi. Dzięki temu, można zobaczyć to miejsce w prawie całkowitej samotności. Kultura Nazca jest jedną z najbardziej tajemniczych w historii dziejów. Jako, że nie pozostawiła źródeł pisanych, a wszystkie teorie na jej temat pozostają czystymi spekulacjami, nie raz usłyszeć można głosy o jej rzekomym kontaktach z kosmitami (dowodem mają być słynne linie i wydłużone czaszki ludzkie, które znaleziono w okolicznych grobach).


Pustynia wokół Cahuachi kryje jednak także inne tajemnice. Olbrzymie jej połacie pokryte są rozrzuconymi kośćmi, czaszkami, strzępami ubrań czy ludzkimi włosami, pochodzącymi z dawnych cmentarzysk. Wraz z Hanią znalazłyśmy tu nawet… mocno zniszczoną mumię w pozycji embrionalnej. Niestety, wszystko to świadczy jedynie o ludzkiej chciwości i podłości. Zbezczeszczone grobowce nie są, bowiem, wynikiem działania sił natury, a zwykłych rabusiów. Jak powiedział nam nasz przewodnik, Julio, w Nazca było i jest wielu takich, którzy dorobili się fortun na sprzedaży skarbów z grobowców prywatnym kolekcjonerom. 




Mumia leżąca na prawym boku (widok od tyłu)


wtorek, 17 maja 2011

Rozczarowania i zachwyty


Kondor na tle Kanionu Colca
Dotarłyśmy nad jezioro Titikaka - miejsca, które w naszej świadomości miało pewien magiczny status. Może dlatego czujemy się mocno rozczarowane. Cała nadzieja w Boliwii. Nad Titikaka wrócimy za mniej więcej 2 tygodnie, tym razem od strony boliwijskiej. Wtedy może odczarujemy zły urok.

Jadąc od strony Peru, nad jezioro dojeżdża się przez Puno, pierwsze wybitnie paskudne miasto, jakie tu widziałyśmy. Wprawdzie w trakcie naszych podróży dwukrotnie przejeżdżałyśmy przez miejscowość Juliaca, która swą wątpliwą urodą dorównuje najgorszym dziurom na Sumatrze lub niektórym afrykańskim miastom, jednakże nie zatrzymywałyśmy się w niej na noc. W Puno spędziłyśmy dwie noce i mimo szczerych chęci nie udało nam się znaleźć ani jednego ładnego miejsca w całym mieście. Jezioro z brzegu wygląda zdecydowanie mało imponująco. Do brzydkich miast jesteśmy jednak przyzwyczajone. Najgorsze czekało nas jednak drugiego dnia pobytu, gdy wybrałyśmy się na wycieczkę po jeziorze. Titikaka słynie z pływających trzcinowych wysp, kiedyś zamieszkałych przez lud Uros. Uros, de facto, wyginęli. Obecnie, jedynie niektórzy mieszkający na wyspach mestizos mają niewielką domieszkę ich krwi. Nadal jednak istnieje niewielka społeczność zamieszkująca wyspy budowane z tatarakowatej trzciny, porastającej brzegi jeziora. Każda wyspa jest mała, ma nie więcej niż 200 - 300 m kw. Ich konstrukcja rzeczywiście wprawia w zdumienie. To, co okazało się jednak absolutnie nieznośne, to bijąca po oczach nieautentyczność wysp. Kolorowo ubrane kobiety wyszywają makatki, mężczyźni tną trzcinę i budują łodzie, razem tańczą i śpiewają „Vamos a la playa”(sic!), a wszystko to na oczach setek turystów zwożonych tu hurtowo łodziami. Całość sprawia wrażenie skanseno – Cepelii i gotowe jesteśmy uwierzyć w to, że mieszkańcy Uros nocują naprawdę w Puno, a na wyspy przyjeżdżają rano, do pracy. Strasznie to wszystko sztuczne, choć niewątpliwie fotogeniczne (przy okazji chciałybyśmy przeprosić za jakość naszych zdjęć - obydwa aparaty mamy zepsute. J dorobiła się potężnej rysy na obiektywie powodującej, że każde zdjęcie ma zamazaną plamę na środku; aparat P jest tak zabrudzony, że automatyczne czyszczenie matrycy nie pomogło, szukamy serwisu, ale na razie bez skutku).







Niewątpliwie mieszkańcy Taquile - naturalnej wyspy na Titikaka - rezydują na niej nieprzerwanie i możemy nawet uwierzyć w autentyczność ich strojów. Nie zmieni to jednak faktu, że także tutaj króluje Cepelia. Miejsce to zwane jest wyspą szydełkujących mężczyzn, ze względu na to, że to właśnie oni zajmują się wytwarzaniem miejscowego rękodzieła na drutach i szydełkach. Trudno jednak uwierzyć w to, że połowa męskiej populacji wyspy przechadza się po głównym placu miasteczka i od niechcenia dzierga czapki i skarpetki przypadkowo właśnie tam, gdzie przebywają turyści. Trudno nam przypomnieć sobie inne, równie sztuczne folklorystycznie miejsce, jak wioski na Titikaka. Podobno są na jeziorze wyspy niefunkcjonujące wyłącznie pod dyktat turystów, chcących zobaczyć „autentyczną” miejscową kulturę. Tym razem, ze względu na brak czasu, nie udało nam się tam dotrzeć. Cała nadzieja w Boliwii. 




Pobyt w Puno, średnio udany, zakończył się dodatkowo nerwowym incydentem na dworcu. Autobusy w Peru należą albo do dwóch bardzo dobrych, polecanych przez przewodniki i drogich firm (Cruz del Sur i Ormeño), albo do rzeszy lokalnych przewoźników, dysponujących zaledwie kilkoma rozklekotanymi pojazdami niegwarantującymi ani komfortu ani punktualności. Jeździłyśmy takimi autobusami, nie są aż tak złe.  W rzeczywistości nie różnią się zbytnio od polskich PKSów. Też są stare i brudne, ale nasze dotychczasowe doświadczenia były jednak pozytywne. Kupiłyśmy więc bilety w jednej z rozlicznych tanich firm na 5-cio godzinną podróż do Arequipy. Gdy dotarłyśmy na dworzec, przedstawiciele przewoźnika kazali nam usiąść i czekać mimo tego, że już wiedzieli, że autobus nie odjedzie. To zresztą typowa dla Peruwiańczyków metoda na unikanie konfrontacji i kłopotów – poczekajmy, może się polepszy. Jak wiadomo „co się polepszy, to się popieprzy” – na 15 minut przed odjazdem musieli już się przyznać, że autobusu nie będzie, ale za to możemy jechać autokarem innej firmy (Frael – zapamiętajcie tę nazwę Wy, którzy wybieracie się do Peru). Zamieniono nam bilety i skierowano do autobusu. Czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałyśmy, a przede wszystkim – nie wąchałyśmy. Autobus, poza tym, że był przekrzywionym wrakiem (który, jak słusznie zauważył jeden z naszych współtowarzyszy niedoli, musi chyba jeździć w kółko przy takim skrzywieniu kół), był najbardziej śmierdzącą toaletą publiczną od czasu gdy korzystałyśmy ze sławojek na Syberii. Śmierdział tak, jak gdyby szwadron wojska załatwiał w nim swoje potrzeby fizjologiczne przez miesiąc. Decyzja była natychmiastowa – nie jedziemy tym gratem. Pobiegłyśmy do przedstawicieli firmy, w której kupowałyśmy bilety i początkowo grzecznie, acz stanowczo, oznajmiłyśmy, że tym autobusem nie jedziemy. Gdy jednak jeden z chłopców złapał w rękę Brise, spryskał nim wejście do autobusu, a następnie zwrócił się do J - „señorita, już jest czysto”, miarka się przebrała. J zrobiła tak karczemną awanturę, że Ci, którzy ją znają, mogliby w to nie uwierzyć. Zażądałyśmy natychmiastowego zwrotu pieniędzy. Nie było łatwo, ale nasza reakcja wywołała lawinę. Pozostali pasażerowie także odmówili jazdy śmierdzącym gratem. Zamieszanie trwało długo, ale w końcu odzyskałyśmy pieniądze. I co zrobiłyśmy? Kupiłyśmy nowe, dwa razy droższe bilety w jednej z dwóch polecanych firm. W luksusie i punktualnie dojechałyśmy do Arequipy.

Po wstępnym rozczarowaniu Titikaka (dajemy mu jeszcze szansę na zrobienie drugiego, lepszego wrażenia,) wizyta w kanionie Colca wprawiła nas w zachwyt - głównie P, choć i J dała się uwieść krajobrazom, mimo że nie reprezentują one jej ulubionego typu (lasy, dżungla, dużo zieleni i woda). Wprawdzie też trzeba było tłuc się rozklekotanym autobusem, za to widoki po drodze wprawiają w osłupienie. Kondory latają nad głowami, a Indianie w Cabanaconde świętują niedziele z orkiestrą i przytupem. Dodajmy – święta są tu nadal dla nich, a nie dla nielicznych turystów. I o to właśnie chodziło. 

Kanion Colca
Wioski na skalnych półkach kanionu
Fiesta w Cabanaconde
Kondory...