Jak wspomniałyśmy, nasz odbiór Indii jest krańcowo różny i nie zgadzamy się co do większości kwestii związanych z postrzeganiem tego kraju. Co ciekawe, wszyscy podróżujący wcześniej po subkontynencie cudzoziemcy, których poznałyśmy po drodze, również dzielili się na dwa, maksymalnie nacechowane emocjonalnie obozy. Nikt z nich nie potrafił jednak pozostać wobec tego miejsca obojętny.
Poniższe uwagi pochodzą tylko i wyłącznie od P:
Z tego względu, niemożliwe jest praktycznie zredagowanie jakiegokolwiek wspólnego postu. W związku z tym, będziemy zawsze zaznaczać opinie której z nas przedstawiamy.
Poniższe uwagi pochodzą tylko i wyłącznie od P:
Indie to, moim zdaniem, najtrudniejszy kraj do podróżowania. Pobyt w wielu bardzo biednych i nierozwiniętych krajach (np. w Czarnej Afryce) nie przygotował mnie na to, co czekało na mnie w Indiach. Jest kilka rzeczy, które powodują, że pobyt w tym kraju jest niesłychanie trudnym doświadczeniem.
Brud
Wielokrotnie narzekałam, że jakieś miejsce jest brudne. Nie rozumiałam co to słowo oznacza dopóki nie wyszłam na ulicę Delhi. Indyjskie miasta są dosłownie zasłane śmieciami. Resztki jedzenia, szmaty, plastikowe torebki, gnijące tektury - wszystko to zaścieła każdy centymetr chodników, poboczy, trawników i klepisk. Momentami chodząc po ulicy brodzi się po kostki w śmieciach. Nie trzeba dodawać, że te gnijące odpadki śmierdzą. Woń zgnilizny miesza się z odorem odchodów. Toaleta publiczna nabiera w Indiach nowego znaczenia. Toaletą może być pobocze drogi, ale również chodnik. Otoczenie ulicy biegnącej wzdłuż fortu w Agrze (drugiego po Taj Mahal najważniejszego zabytku) jest jedną wielką latryną. Podobno do wszystkiego się można przyzwyczaić, ale nie wiem ile czasu potrzebne jest na przywyknięcie do takiego smrodu. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze potworny smog. Powietrze w Delhi jest tak ciężkie i ołowiane, że gdy zapada zmrok światło latarni z trudem przebija się przez gęstą warstwę dymów. Wygląda to jak typowy obraz z horroru, w którym słabe światło próbuje rozjaśnić bardzo gęstą mgłę. Z tym, że w Indiach to nie mgła tylko spaliny. Obydwie mamy astmę, więc to powietrze byłoby dla nas na dłuższą metę zabójcze, ale również zdrowi ludzie z trudem oddychają w dużych miastach Indii.
Hałas
Turyście w Indiach towarzyszy nieustający hałas. Ruch uliczny jest większy i bardziej chaotyczny niż gdziekolwiek na świecie, co samo w sobie jest już dosyć uciążliwe. Każdy kierowca dowolnego pojazdu motorowego w Indiach nie zdejmuje ręki z klaksonu. Ryk tysięcy klaksonów jest ogłuszający. Do tego dochodzi często wydobywająca się ze sklepów, restauracji i domów muzyka, puszczona oczywiście na cały regulator. To oznacza, że od świtu do nocy, indyjska ulica jest nieustającą kakofonią dźwięków. I nie są to dźwięki miłe dla ucha. Po dniu spędzonym na wdychaniu spalin w hałasie potężny ból głowy gwarantowany.
Mężczyźni
Ogromna większość Hindusów to uroczy, mili i pomocni ludzie. Ale w kraju ponad miliarda mieszkańców nieliczne wyjątki są aż nadto widoczne. Pierwsza grupa to faceci próbujący, „przez przypadek” dotknąć kobietę, wpaść na nią, otrzeć się choćby ramieniem. Nie jest to bardzo agresywne zachowanie, nie pozwalają sobie na więcej niż dotknięcie ręki czy ramienia (to nasze doświadczenie, słyszałyśmy i czytałyśmy o przypadkach bardzo drastycznych), ale jest to ohydne i wkurzające. Jedynym sposobem na uniknięcie tych dotyków jest unikanie tłumów. To natomiast jest kompletnie niemożliwe. Tłum jest wszędzie, nie da się przejść 200 metrów nie będąc otoczoną przez tłum mężczyzn. Zamknięte koło.
Druga grupa to kierowcy riksz. Można albo odpowiadać na każdą zaczepkę „nie, dziękuję, nie chcę rikszy”, ale to oznacza, że od opuszczenia hotelu rano do późnego wieczora wypowiada się to zdanie 100 razy na godzinę. Alternatywą jest ignorowanie kierowców, co jest bardzo niegrzeczne, szczególnie dlatego, że ich zaczepki są zawsze miłe i okraszone ogromnym uśmiechem. Niestety nie ma wyjścia. Inaczej można by oszaleć. Wypracowałyśmy jeszcze taka pośrednią metodę, którą stosujemy przez pierwsze dwie godziny dziennie, potem już brakuje nam sił. Mianowicie wykonujemy odmowny gest ręką. Podobna strategię trzeba przyjąć w stosunku do niezliczonych sprzedawców pamiątek (po dwóch dniach pobytu w Agrze prawie już wierzę w to, że bardzo pragnę mieć Taj Mahal z plastiku imitującego marmur, z inkrustacjami wykonanymi flamastrem. J natomiast marzy o szklanej kuli, w której na Taj Mahal pada śnieg :-)oraz samozwańczych przewodników, którzy oprowadza nas po forcie, mieście, bazarze, zaprowadzą nas do naszego hotelu choć doskonale znamy drogę etc.
Trzecia grupa jest najgorsza i powoduje we mnie narastającą agresję. Naciągacze. Wszędzie otaczają nas mężczyźni, którzy wyciągają rękę po pieniądze z tytułu niby wyświadczonej usługi. Usługi zazwyczaj niezamawianej i niepotrzebnej. Hindusi nie patyczkują się czekając na ewentualny napiwek tylko podstawiają ci pod nos dłoń pocierając palcami w międzynarodowym geście oznaczającym pieniądze. Jeden idzie obok nas ulicą i koniecznie chce nas gdzieś zaprowadzić. Znamy drogę i dochodzimy tam same, oczywiście w jego niechcianym towarzystwie. Wyciąga rękę po bakszysz, bo przecież nas przyprowadził. Przed wejściem do świątyni stoi facet, który przekonuje mnie, że nie mogę wejść do środka z aparatem, który mam w ręku. Zapewne guzik prawda, ponieważ nikt nie sprawdza toreb i aparaty w torbach (np. w torbie J) spokojnie wchodzą do świątyni. Chce schować swój aparat, ale mówi, że muszę go jemu zostawić. Obawiam się tego oczywiście, ale że wokół stoi z pięciu mu podobnych z aparatami na szyjach, zostawiam mu go w końcu. Wychodzę po 10 minutach a ten nie chce mi oddać aparatu jeśli mu nie zapłacę. Nie zapłaciłam, zabrałam aparat wyjaśniając mu, że nie prosiłam go o tę przysługę. Nie mam nic przeciwko dawaniu napiwków, szczególnie w biednych krajach. Ale mam dużo przeciwko byciu robioną w konia. Podobna historia powtarza się potem z gościem przed mauzoleum. Każe nam zdjąć buty i zostawić przed wejściem. Po pierwsze informują o tym napisy, po drugie trudno się nie zorientować, widząc rząd butów przed wejściem. Gdy wracamy po paru minutach on oczekuje zapłaty. Za co? Pewnie za to, że nasze buty nie zginęły. Ale na to też już mamy sposób, wchodzimy do świątyń po kolei, pilnując same swoich butów. Takie przykłady można by mnożyć, nie ma dnia bez co najmniej kilku prób wyciągnięcia z nas kasy. Inne metody stosują rikszarze i sprzedawcy. Podana przez nich cena jest zazwyczaj z kosmosu. Trzeba się targować o wszystko, w tym np. o butelkę coca- coli. Są podobno tacy, którzy to lubią. Ciekawa jestem czy byli w Indiach. Dodatkowo sprzedawcy nigdy nie mają reszty licząc na to, że odejdziesz nie dopominając się o nią. Zazwyczaj chodzi o bardzo drobne sumy, ale na przestrzeni trzech tygodni niewydana reszta urośnie do całkiem pokaźnej kwoty. Innym sposobem na zarobek jest złe wydawanie reszty. Właściwie co drugi sprzedawca ma poważne kłopoty z matematyką. 100 minus 50 zazwyczaj daje 40. Oddają brakujące 10 jak tylko się upomnisz, ale resztę trzeba przeliczać zawsze. Itd.
I to w skrócie tyle. Karaluchy w pociągach to już drobiazg w porównaniu z powyższym.
nasz hotel w Delhi w dawnym szpitalu urologicznym, w którym przeżywamy naprawdę mistyczne momenty :-) |
okienko do obsługi zagranicznych turystów |
branie prysznica nigdy nie było tak emocjonujące - nasz hotel w Agrze |
Bardzo spodobał mi się ten wpis. Właśnie wróciłam z Tajlandii i myślałam, że tam naciągają, ale w porównaniu z Waszymi doświadczeniami to nic:) Powoli planuję podróż do Indii i dobrze wiedzieć na co się przygotować:)
OdpowiedzUsuń