piątek, 31 grudnia 2010

Sylwester

Kochani!

Dotarłyśmy do Bangkoku, gdzie zostaniemy niestety chwilę dłużej kosztem naszego pobytu w Laosie. Winę za tę zmianę ponosi (prawdopodobnie) niewinnie wyglądająca, acz zdradziecka, kanapka z serkiem paneer, która znokautowała P na mumbajskim lotnisku. W związku z tym, Sylwestra spędzamy w łóżku (J w towarzystwie piwa Chang, P wody mineralnej :-)

Korzystamy zatem z okazji, aby życzyć Wam Wszystkim, aby Nowy Rok okazał się dla Was szczęśliwy!!! Wszystkiego, co dobre w 2011!!!

J i P

wtorek, 28 grudnia 2010

Pierwsza tercja za nami

Jutro mijają dokładnie 4 miesiące od dnia, kiedy żegnane przez naszych przyjaciół, wsiadłyśmy do pociągu na warszawskim Dworcu Centralnym. Były to, z pewnością, najintensywniejsze i najbardziej obfitujące we wrażenia 4 miesiące naszego życia. Z jednej strony ciężko w sumie uwierzyć, że minęło tylko tyle(Rosja i Bajkał wydają nam się naprawdę odległe), z drugiej zaś, czy to możliwe, że za nami już 1/3 zaplanowanej trasy?

W mailach często pytaliście nas, czy nie jesteśmy już zmęczone nomadycznym stylem życia, jaki przyszło nam wieść. Oczywiście, czasami podróżowanie lokalnymi środkami transportu jest bardzo męczące, podobnie jak brak stałego lokum. Staramy się jednak minimalizować niedogodności z tym związane. To dlatego właśnie zawsze, gdy to tylko możliwe, rezerwujemy z góry noclegi w hotelach (uwielbiane przez część backpackersów bieganie po nowym miejscu z ciężkimi plecakami na grzbiecie i szukanie wolnych miejsc wydaje nam się wyrafinowaną torturą, szczególnie, gdy można tego uniknąć małym lub zerowym kosztem), staramy się wybierać pokoje prywatne (raczej z łazienką), chyba, że nie ma innej możliwości. Wtedy dormem nie pogardzimy. Nie korzystałyśmy także z opcji coachsurfingu – traktujemy ją jako coś więcej niż „nocleg za darmo”, bardziej jako wymianę międzyludzką, wymagającą dużego zaangażowania emocjonalnego. Bez wątpienia jest to wspaniała sprawa, jednak w naszym przypadku (czyli dłuuugiej tułaczki z męczącymi przejazdami) poczucie pewnego „długu” wobec gospodarzy (nie materialnego, oczywiście) byłaby dla nas trudne. Wiele osób pytało nas dlaczego nie korzystamy z możliwości jakie daje coachsurfing. Sądzimy, że głównymi powodami są nasza duża potrzeba prywatności i niezależności oraz nasze charaktery. Obydwie jesteśmy bowiem urodzonymi podglądaczkami – naszym żywiołem jest zdecydowanie bardziej voyeryzm, niż obserwacja uczestnicząca. Nie zamykamy się na ludzi, ale wolimy stać cicho z boku, patrzeć i słuchać. Doskonale rozumiemy jednak, że są to kwestie czysto indywidualne, a wielu naszych znajomych ma doskonałe doświadczenia z coachsurfingiem.  Dla wielu osób jest to fantastyczna możliwość taniego zwiedzenia świata. 

Część osób zastanawia się także jak radzimy sobie z finansami w podróży. W tej chwili lekko przekraczamy założony budżet (o około 12%), ale, de facto, naruszyły go tylko i wyłącznie pobyty w Rosji, Japonii i Hongkongu. We wszystkich pozostałych krajach nie przekraczałyśmy wyznaczonego dziennego limitu. 

Na koniec, to, co najważniejsze, czyli odpowiedź na pytanie, jak nam się to wszystko do tej pory podoba? Odpowiedź jest tylko jedna: BAAARDZO! Jedynym założeniem naszej wyprawy był absolutny brak jakichkolwiek założeń. Nie miała być ona wyczynem, dlatego nie narzucałyśmy sobie żadnych wstępnych ograniczeń, np., że będziemy przemieszczać się za wszelką cenę lądem i wodą, że wrócimy dokładnie rok po wyjeździe (najlepiej pociągiem), etc. Jedziemy dokąd chcemy i tak jak chcemy. Gdy się męczymy, zwalniamy, gdy odwiedzają nas znajomi, przyśpieszamy. Oczywiście pilnujemy założeń budżetu, niemniej nie wpadając w przesadę. Jeżeli miałybyśmy zrezygnować ze zwiedzenia wyjątkowo pięknego i ważnego miejsca, na pewno wysupłamy na to dodatkowe środki i ewentualnie wrócimy do domu wcześniej.

I to w sumie tyle. Cały czas nasza podróż przynosi nam satysfakcję, dostarcza nam różnorodnych wrażeń i refleksji, a to, co widzimy, nie przestaje nas zadziwiać. Mamy nadzieję, że tak pozostanie, nie tylko przez najbliższych 8 miesięcy…

Rosja - Bajkał

Mongolia - pies, którego nie zapomnimy, gdybyśmy spotkały go w Polsce, mieszkałby już nami

Chiny - staruszek z Pingyao marzył o zdjęciu

Wietnam

Japonia

Kambodża - Uwaga na słonie!

Indie - scena na dachu

Modne Goa

Goa to fascynujące miejsce. Nie tylko przez indyjski koloryt zmieszamy z kolonialną architekturą, ale także ze względu na to, że rodzą się tu ciekawe zjawiska popkulturowe. Oczywiście króluje tu styl „modern hippie” – co drugi turysta, zaraz po przyjeździe, inwestuje w spodnie alladynki, zwane tu „Ali Baba”. Co zabawne, wbrew temu co sądzą cudzoziemcy, odzież ta nie ma absolutnie nic wspólnego z tradycyjnymi strojami indyjskimi - nie bez kozery zwiewne szmatki dla turystów określa się tu jako ”western”. (Warto w tym miejscu wspomnieć, że wśród samych Hindusek, słynne sari z końcem przerzuconym przez lewe ramię zostało obecnie zdetronizowane przez północy strój punjabski – tuniczkę z szalem i spodniami, które uchodzą za dużo bardziej praktyczne).
Pierwszy plan - sari, w tle - strój punjabski
Oprócz luźnych tiuli, goańscy hippisi noszą we włosach kwiaty, chusty, a na biodrach skórzane, ciężkie pasy z kieszeniami (koniecznie na wspomniane alladynki). Do kanonu obowiązkowych akcesoriów zaliczają się również kolorowe, sztuczne dredy i zmywalne tatuaże z Ganeszą :-)



To co, po drugiej parze? :-)

Jako że atmosfera Goa szybko się udziela, również J postanowiła zainwestować w odpowiednio orientalne odzienie :-)


poniedziałek, 27 grudnia 2010

Goa

Witajcie po świętach!!! Podczas gdy Wy łasuchowaliście w najlepsze (śledziki, śledziki, śledziki: -), my zdążyłyśmy przemieścić się do Mumbaju, zapoznać z urokami jego nieturystycznej dzielnicy New Bombay oraz sprawdzić naszą wytrzymałość psychiczną podczas podróży lokalnym pociągiem (wisząc początkowo w drzwiach wagonu dla kobiet). Następnie przeleciałyśmy na Goa (55 minut lotu, poprzedzone ponad godzinnym przejazdem przez Mumbaj).  Warto wspomnieć, że tanie i małe - jak na warunki indyjskie - linie lotnicze GoAir wywarły na nas lepsze wrażenie niż narodowy przewoźnik Air India. Zabawnym elementem było ogłoszenie pilota, który zamiast miłego lotu, życzył nam „happy shopping” – zakupy są zdecydowanie narodową obsesją Hindusów, co dobrze rokuje ich gospodarce. (Podobny konsumpcyjny fenomen zaobserwowałyśmy w Chinach).

O Goa wszystko już chyba powiedziano, rzeczywiście jest tu pięknie, są palmy kokosowe i plaża (ta w Anjunie, gdzie się zatrzymałyśmy, akurat niezbyt spektakularna). Są też backpakersi z całego świata (czytaj: głównie z tzw. krajów Lonely Planet, t.j. Wielkiej Brytanii, Stanów, Australii, którzy uwielbiają przejechać pół świata, żeby później bawić się jak w domu - we własnym sosie, pijąc na umór i objadając się pizzą czy hamburgerami). Największą atrakcją Anjuny jest czynna 24h na dobę rave’owa tancbuda na plaży. Są tu też podstarzali hippisi, którzy przetaczają się pijani i upaleni po piasku, zaczepiają święte krowy i zachowują jak ostatni kretyni na wiele innych, dziwnych sposobów (większość uznałaby to pewnie za romantyczne -jeżeli jest coś romantycznego w niszczeniu sobie ostatnich szarych komórek a la Ozzy Osbourne – ja (J) muszę jednak przyznać, że jestem absolutnym dzieckiem backlashu i widok geriatrycznych Piotrusiów Panów wywołuje we mnie reakcję podobną do tej, która musiała towarzyszyć Pol Potowi, gdy po latach partyzanckiej walki i siedzenia w malarycznej dżungli, zobaczył na ulicach Phnom Phen długowłosych bonvivantów  :-).

Generalnie jednak bawimy się tu dobrze i odpoczywamy.  




Inni o Indiach :-)

Przeglądając oferty wycieczek do Indii, oferowanych przez polskie biura podróży, znalazłyśmy opis jednej, który wprawił nas w tak dobry humor, że postanowiłyśmy się nim z Wami podzielić:

„Wielu prawdziwych globtroterów pamięta ten moment olśnienia, niemal pewność, że następnym celem podróży MUSZĄ BYĆ INDIE! Od tej chwili zaczynał się syzyfowy trud wyboru trasy. Im dłużej wpatrywał się w nieregularny trójkąt lądu o powierzchni 3,3 mln km kw., oblany wodami Zatoki Bengalskiej, Morza Arabskiego i Oceanu Indyjskiego, długi na 3200 kilometrów od lodowych masywów Dachu Świata – Himalajów na północy, do tropikalnej dżungli na południu, tym jaśniej uświadamiał sobie, że ten kolosalny kraj przynosi mu w darze WSZYSTKO”.
źródło: http://www.sigma-travel.com.pl/sklep.php?a=show&idk=132

Parafrazując, im bardziej Kubuś zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było :-)

Całkiem poważnie jednak, bardzo niepokojące są w opisach wycieczek nadzwyczaj liczne pozycje pt. „wizyta w fabryce dywanów”, „zwiedzanie emporium tkanin” czy „fabryki wyrobów z marmuru”, w których – po krótkim wstępie - na turystów długo wywierana jest presja, aby kupili oferowane wyroby. (Wiemy, bo miałyśmy 2 razy okazję uczestniczyć w takiej „atrakcji”.) Pod tymi opisami nie kryje się nic innego, jak naganianie klientów lokalnym sklepom, za co biuro podróży bierze prowizję.  Ci, którzy chcieliby wybrać się na wycieczkę, powinni wziąć pod uwagę to, jaki procent atrakcji stanowią te wizyty (w jednej z ofert był to główny punkt programu danego dnia). Podróżujący po Indiach samodzielnie powinni, z kolei, zachować dużą czujność, gdy rikszarze sami z siebie proponują im niezapomniane odwiedziny w „Mughol town/city”. Wszystkie, z jakimi miałyśmy styczność (w Agrze i Jaipurze) były czystą podpuchą. 

czwartek, 23 grudnia 2010

Ho ho ho!!!

Do Sajgonu Gwiazdka zawitała już w listopadzie.  W Indiach natomiast - żadnych jej śladów :-)
Kochani!

Indyjski upał nie sprzyja bożonarodzeniowej atmosferze – szczególnie, że Wigilię i część pierwszego dnia Świąt spędzimy w 26-godzinnej podróży na trasie Khajuraho – Jhansi – Mumbaj.  W tym ostatnim mieście zatrzymamy się w mieszkaniu znajomego, a nie w hotelu jak dotychczas, w związku z czym do 26 grudnia (lot na Goa) nie będziemy mieć dostępu do internetu.

Dlatego chcemy Wam Wszystkim złożyć teraz Najserdeczniejsze Życzenia Wspaniałych, Ciepłych Świąt – ze śniegiem, rodzinną atmosferą, choinką pod sufit i przynoszącymi radość prezentami!!!

Gwiazdkowe uściski dla Wszystkich!!!

J & P

Leaving Khajuraho

Jutro o świcie opuszczamy Khajuraho.  Nie ukrywamy, że z mocno mieszanymi uczuciami.  Świątynie są rzeczywiście przepiękne i doskonale zachowane.  Dziś, dodatkowo, wypożyczyłyśmy rowery (50 rupii za 2), dzięki którym mogłyśmy dotrzeć do tzw. świątyń wschodnich i południowych.  (Jeśli tu będziecie, nie dajcie się zwieść namolnym rikszarzom – większość z nich znajduje się tak blisko od głównej ulicy, że można tam dotrzeć pieszo.)  Do kilku dojeżdża się przez malowniczą „Starą Wioskę”, pokonując następnie krótki odcinek polną drogą.

Wszystko to byłoby bardzo piękne, gdyby nie fakt, że z wyjątkiem dwóch najbardziej oddalonych świątyń, nie mogłyśmy się wręcz opędzić od – co tu dużo mówić – ekstremalnie upierdliwych lokalsów.  Zdecydowanie najgorsi wśród nich byli chłopcy w wieku +/- 12 lat.  Mimo że dzięki podróży do Indii odkryłam w sobie (J) bardzo duże pokłady stoicyzmu :-), w jednym przypadku i mnie puściły nerwy i skończyło się pyskówką.  Niewiele lepsi są młodzieńcy około 20-letni.  Sąsiedztwo erotycznych płaskorzeźb działa na nich wyjątkowo niekorzystnie.  Na szczęście, tych ostatnich łatwiej można się pozbyć - do tej pory, w przypadkach beznadziejnych, najskuteczniejsze okazały się zdania „to, co mówisz w moim kraju byłoby oznaką braku szacunku do kobiet ” i „mam tyle lat, co twoja matka” :-) Bardzo dobrą radę zaczerpnęłyśmy też z sympatycznej książki „Jadę sobie” M. Filipczak - gdy kolejny natręt próbuje podać ci rękę, możesz tego uniknąć odpowiadając mu na modłę indyjską - składając dłonie przy piersi, kłaniając się i mówiąc „namaste”.

Kolejnym irytującym elementem turystycznego pejzażu Khajuraho są ceny – dwukrotnie wyższe niż w pozostałych miastach Indii. Ponadto, łatwiej tu dostać danie kuchni włoskiej niż indyjskiej. Szczyt szczytów osiągnęli właściciele restauracji „Mediterraneo”, którzy za pizzę życzą sobie ok. 300 rupii (dla porównania, w stolicy, za tę kwotę można by kupić 6 dań głównych lub wyżywić dwie osoby przez cały dzień.) Co ciekawe, delicje te bynajmniej nie są serwowane w entourage’u, choćby minimalnie zbliżonym do wystroju  warszawskiej restauracji „Chianti”, tylko na tarasie z nędznymi, plastikowymi krzesłami. Dwoma adresami godnymi polecenia są, za to, Safari, znajdująca się na przeciwko muzeum archeologicznego (najtańsze śniadania w mieście, boskie egg curry i biryani) oraz mieszcząca się niemal vis-a-vis „Bella Italia” (prawdziwa pizza z pieca drzewnego o połowę taniej niż w „Mediterraneo”).

Na zakończenie warto jednak napisać, że Khajuraho, które poznałyśmy, za kilka lat, przejdzie najprawdopodobniej do historii. Od niedawna działa tu bowiem lotnisko, które w ciągu dwóch lat ma zacząć przyjmować loty międzynarodowe. W tym roku zaś, uruchomione zostały bezpośrednie połączenia kolejowe z Waranasi i Delhi. Wszystko to zapewne sprawi, że do Khajuraho zaczną masowo napływać turyści.  Powstaną nowe hotele i restauracje, konkurencja zmusi ich właścicieli do obniżenia wyśrubowanych cen, a przybycie gości z zachodu przestanie stawiać na nogi całą wioskę. Czego wszystkim zainteresowanym życzymy.

Ponadto krótkie oświadczenie P:    :-)
Pierwsze pięć dni w Indiach było dla mnie traumatyczne. Chciałam natychmiast wracać (dokądkolwiek), powstrzymywało mnie jedynie to, że J realizowała swoje wielkie marzenie i z dnia na dzień była coraz bardziej zafascynowana tym krajem.  W ciągu następnych pięciu dni, wypracowałam sobie metody na wewnętrzną emigrację, gdy tylko w okolicy pojawiali się rikszarze, naganiacze, naciągacze etc. (ta technika nie działa jednak w przypadku brudu, smrodu oraz ekstremum w postaci naszego współtowarzysza podróży - dobrze ubranego mężczyzny, lat około 40, który nie był w stanie znieść napięcia, związanego z nocną podróżą z dwoma Europejkami i musiał własnoręcznie je rozładować).  Po dwóch tygodniach, mój stosunek do Indii jest zdecydowanie „zen” i nie żałuję, że tu przyjechałyśmy.  J planuje już kolejne podróże po subkontynencie - opracowała pięć alternatywnych tras i jeśli jej nie powstrzymam, to przez następne parę lat będziemy jeździć na wakacje tylko i wyłącznie tutaj :-)  Tydzień temu dałabym sobie rękę uciąć, że nigdy więcej tu nie przyjadę.  Dziś stawiam tylko warunek, że przynajmniej część tych przyszłych podróży (przedzielonych podróżami do Afryki) musi obejmować tereny dla mnie najbardziej interesujące, czyli górskie Ladakh, Sikkim, Kaszmir. 







środa, 22 grudnia 2010

Indie - ciekawostki

Swastyka

Swastyka kojarzy się w naszym kręgu kulturowym jednoznacznie negatywnie.  Niesłusznie i niezrozumiale dla całego świata buddyjskiego i hinduistycznego, w którym jest ona starodawnym symbolem szczęścia i pomyślności - w tym finansowej; znakiem niektórych bóstw i ozdobą świątyń.  Buddyjska swastyka ma ramiona odwrócone w lewą stronę, natomiast hinduistyczna w prawą, tak jak znany nam wszystkim faszystowski symbol.  Buddyści umieszczają swastykę głównie w świątyniach.  Hindusi niemalże wszędzie.  Nad wejściami do domów, w sklepach, na samochodach, rikszach i skuterach - znak ten zawsze towarzyszy Ganeszy, wesołemu bóstwo o wyglądzie grubaska z głową słonia.  Podobne znaczenie w hinduizmie ma symbol, wyglądający identycznie jak gwiazda Dawida.  Po Delhi jeżdżą więc samochody, które na tylnej szybie mają przyklejoną kalkomanię, przedstawiająca swastykę wpisaną w środek gwiazdy Dawida.  Czy dla nas, Europejczyków, może być coś dziwniejszego?  Tutaj, jednak, są to symbole mające zapewnić pomyślność i dobrobyt, a nasze skojarzenia są Hindusom zupełnie obce. 

Hinduskie kobiety mają zwyczaj malować lub usypywać z kolorowego proszku znak swastyki przed wejściami do domów, aby chronił on domostwo.  Z tym zwyczajem wiąże się cudowna anegdota opowiedziana nam przez naszego indyjskiego przyjaciela, mieszkającego od wielu lat w Nowym Jorku.  Nie raz i nie dwa zdarzyło się mianowicie, że do kogoś z jego hinduskich znajomych zjeżdżała w odwiedziny mama.  W trosce o dobrobyt dziecka, mieszkającego tak daleko od domu, usypywała piękną, kolorową swastykę przed drzwiami wejściowymi.  Po paru godzinach pukała do nich policja, zaalarmowana przez sąsiadów, zaniepokojonych faktem, że w okolicy pojawili się naziści, dosyć swobodnie demonstrujący swoje przekonania.  Mama się tłumaczyła, policja nic nie rozumiała, a dziecko zyskiwało w sąsiedztwie nie najlepszą opinię.  

Świątynia w Japonii
Świątynia w Indiach
Na drzwiach gdzieś w Indiach
Buddyjska świątynia w Mongolii

  Metro w Delhi

W delhijskim metrze, parę miesięcy temu wprowadzono tzw. wagony dla kobiet.  W każdym pociągu, pierwszy wagon przeznaczony jest tylko i wyłącznie dla nich. Informują o tym napisy i ogłoszenia podawane przez megafony, a na największych stacjach wejścia do specjalnego wagonu pilnowane są przez strażników. 

Podobne rozwiązanie w teorii funkcjonuje od dawna w Tokio.  Nawet napisy na wagonach i peronach w obydwu krajach utrzymane są w identycznej stylistyce.  Z tą jednak różnicą, że japońskie rozwiązanie nie działa.  Mężczyźni wsiadają do kobiecego wagonu i w nosie mają zakaz.  Nikt go też nie egzekwuje, a Japonki - kobiety nad wyraz grzeczne i uprzejme - nie odważą się zwrócić mężczyźnie uwagi, że powinien opuścić wagon nieprzeznaczony dla niego.  Hinduski natomiast nie mają żadnych oporów. Żaden facet się nie prześlizgnie.  Gdy z rozpędu wsiądą do kobiecego wagonu, są natychmiast przeganiani do następnego i to nie przez strażników, tylko same pasażerki.  Hinduskie kobiety, przez lata obmacywane w nieziemsko zatłoczonym metrze, korzystają ze swoich praw czasami bardzo gwałtownie.  Swego czasu krążył w sieci oraz po międzynarodowych stacjach telewizyjnych (pokazywał go m.in. TVN) filmik, pokazujący scenę pobicia kilku mężczyzn, którzy wsiedli do kobiecego wagonu w delhijskim metrze i mimo ostrzeżeń nie chcieli z niego wysiąść.  Nobliwe panie w sari i skromne studentki, spuszczające wzrok, gdy idą ulicą, rzuciły się na nich z pięściami, pazurami i wyrzuciły siłą z wagonu, a wszystkiemu przyglądała się policjantki, która zagrzewały panie do walki, kibicując im serdecznie.  Może japońska telewizja powinna wyemitować ten filmik? 

Piwo raz jeszcze

Wiemy już, że w Indiach piwo jest złem wcielonym, dlatego można je kupić w dziwnych, nielicznych miejscach i to po cenach bardziej norweskich niż indyjskich.  Przyjęłyśmy to do wiadomości, nie pijemy, nasze wątroby będą nam wdzięczne.  Nie zdziwiło nas, więc, że w Waranasi - świętym mieści hinduizmu - napisy wyraźnie zabraniają spożycia jakiegokolwiek alkoholu na terenie hotelu.  Tym bardziej, że przeczytałyśmy wcześniej, iż picie napojów wyskokowych jest zabronione przy brzegu Gangesu, świętej rzeki.  Nasz hotel, natomiast, położony był na samym nadbrzeżu. 

Gdy więc wieczorem, w restauracji na dachu z pięknym widokiem na Ganges, podszedł do nas jeden z pracowników i wyszeptał „Beer, Lady?  Really cold”, przez nasze zainfekowane umysły przebiegła myśl, że chce nas wystawić.  Sprzeda nam piwo, a potem z hukiem wyrzucą nas z hotelu (parę dni pobytu w Indiach wystarczy, żeby niemal każdego zacząć podejrzewać o nie najlepsze intencje). Nic bardziej mylnego. Oczywiście nie miał żadnych złych zamiarów, połowa gości w restauracji piła piwo, patrząc na Ganges, a umyślny biegał do sklepu i wracał z nieprześwitująca, pobrzękująca torbą.  Narzut cenowy – 100%.  Chętnych – dużo.  Biznes jak złoto.  Z wyznawcami różnych religii jest już chyba tak, że tylko naprawdę nieliczni trzymają się ściśle reguł.  A gdy w grę wchodzi dobry zarobek, liczba ta staje się jeszcze mniejsza. 

Zakaz serwowania alkoholu obowiązuje nawet na pokładzie samolotów Air India.  Tym bardziej w pociągach.  Kolejne zdumienie ogarnęło nas, gdy w pociągu do Khajuraho (trzeba przyznać, że jedynym, w którym wagon zajęty był wyłącznie przez cudzoziemców), konduktor zapytał czy chcemy kupić od niego (przemycone) piwo.  Indie nie przestają nas zaskakiwać. 

Zaklejone twarze

Kolejną ciekawostką, zaobserwowaną tym razem w Radżasthanie, są odziani na biało mnisi, spacerujący po ulicach miasta z zaklejonymi twarzami.  Nie ma to jednak nic wspólnego z zanieczyszczeniem powietrza – jak się okazało, są to, bowiem ortodoksyjni wyznawcy dżinizmu.  Religia ta powstała już w VI wieku przed Chrystusem, a za jej założyciela uważa się Mahavirę.  Dżiniści wyznają zasadę nie stosowania przemocy wobec żadnych żywych istot.  To dlatego właśnie, niektórzy z nich zaklejają sobie usta, aby zapobiec w ten sposób przypadkowemu połknięciu jakiegokolwiek, najdrobniejszego nawet żywego organizmu.

Kozy w ubraniach

Zaobserwowałyśmy jeszcze jedno dziwne zjawisko – po ulicach wszystkich miast paradują kozy ubrane w sweterki i koszulki.  Początkowo sądziłyśmy, że to głupi żart dzieciaków, ale po spotkaniu kolejnego przebranego zwierzaka, uznałyśmy, że nie może to być tylko dziecięcy wygłup.  Popytałyśmy i się okazało, że rolnicy ubierają swoje kozy, które chodzą samopas, aby odróżnić je od innych.  Nie wiemy co na to wszystko kozy, ale sprawiały wrażenie jakby kolor, krój i materiał szatek był im zupełnie obojętny. 


Zakupy w aptece

Udałyśmy się do apteki, gdzie zrobiłyśmy typowe zakupy tzn. proszki przeciwbólowe, strepsils na gardło i parę innych drobiazgów, w tym dwie paczki podpasek.  Obsługujący nas mężczyzna (oczywiście!) zachował kamienną twarz po naszej prośbie o te ostatnie, aczkolwiek kilku zgromadzonych wokół panów nie mogło ukryć podniecenia na widok tej niezwykłej sceny.  Sprzedawca położył przed nami zamówione leki, a następnie udał się na tyły apteki, gdzie zaczął bardzo staranie owijać podpaski w stosy gazet.  Następnie wsadził je do reklamówki (rzadkość w Indiach) i dopiero tak zakamuflowane nam wręczył.  Efekt na zdjęciu poniżej.  Nas natomiast nie opuszcza myśl, w jaki sposób tego typu zakupu robią miejscowe kobiety.  

"wstydliwe" zakupy
  
Bóstwo?

W Waranasi zaobserwowałyśmy najdziwniejszą figurę bóstwa lub świętego męża (?) w całych Indiach.  W małej świątyńce, oprócz kwiatów i kadzideł, znajdowała się figura brodatego mężczyzny, o raczej europejskich rysach twarzy i zdecydowanie kobiecym biuście.  Nie udało nam się na razie ustalić, o co może chodzić. 


Khajuraho - Sodoma i Gomora niech się schowają :-)

Khajuraho to mała mieścina (jak na indyjskie standardy, niemal wioska). Jest to pierwsze miejsce w Indiach, o którym można powiedzieć, że nie jest brudne, a także pierwsze, w którym lokalni młodzieńcy przekraczają wszelkie dopuszczalne granice nachalności.  Cała wieś wie już, kim jesteśmy ( dodatkową atrakcją jest to, że przyjechałyśmy na kilka dni, podczas gdy większość turystów spędza tu maksimum jeden dzień), gdzie jadłyśmy obiad, kiedy byłyśmy w świątyniach i dokąd jedziemy dalej.  Młodzi Hindusi nie opuszczają nas na krok, a propozycji napicia się czaju, zapalenia haszyszu lub „wymiany energii” dostałyśmy tyle, że można by nimi obdzielić szwadron chętnych (jeśli takowe by się znalazły). Co ciekawe, ostatnia z ofert została wyartykułowana w pięknej polszczyźnie, choć i reszta absztyfikantów zna co najmniej kilka słów w naszym języku. Z jednej strony Khajuraho daje możliwość odpoczynku od brudnych i głośnych indyjskich miast, z drugiej jednak, spacer po głównej uliczce miasteczka jest tak męczący, że jedynym spokojnym miejscem jest nasz pokój w hotelu. 

Do Khajuraho przyjeżdża się oglądać zespół świątyń hinduistycznych z X wieku.  Wspaniale zachowane i odrestaurowane dzięki funduszom z UNESCO (zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa) są podobno najbardziej spektakularnym przykładem architektury świątynnej w Indiach.  O ich niezwykłości świadczą misterne zdobienia murów.  Historyka sztuki zapewne zainteresowałyby obrazki z życia codziennego i sceny batalistyczne, ale powiedzmy sobie szczerze – wszyscy przyjeżdżają tu w zupełnie innym celu.  Świątynie w Khajuraho zwane są także świątyniami Kamasutry i to dla takich obrazów, jak te prezentowane poniżej, zjeżdżają turyści, zarówno zagraniczni jak i lokalni.  

 






wtorek, 21 grudnia 2010

Indyjskie epicentrum - Waranasi

Wyjątkowo jednym głosem:     :-)

Waranasi to Indie w swoim ekstremum.  Jeszcze bardziej chaotyczne, brudniejsze niż gdziekolwiek indziej, ale również bardziej kolorowe i fascynujące. Ganges, przepływający przez Waranasi, uważany jest przez wyznawców hinduizmu za świętą rzekę.  Do miasta przybywają pielgrzymi, aby dokonać rytualnych ablucji w rzece, rodziny, po to by skremować swoich zmarłych oraz starzy i chorzy, którzy pragną tu umrzeć.  Śmierć w Waranasi ma zagwarantować koniec procesu reinkarnacji. Przyjazd do tego miejsca wywiera równie silne wrażenie jak wkroczenie do Starej Jerozolimy przez Bramę Damasceńską lub widok glinianego meczetu w malijskim Dżenne – jest to uczucie całkowitego odrealnienia oraz zawieszenia w jakiejś historycznej przestrzeni, gdzieś poza wymiernym czasem.

Miasto zaczyna się (lub kończy, jak kto woli) u stóp rzeki.  Do wody prowadzą schodki zwane ghatami.  Niektóre mają większe znaczenie niż inne (rytualną kąpiel należy odbyć w pięciu z nich, w ściśle określonej kolejności, tego samego dnia).  Tylko kilka przeznaczonych jest na kremację.  Rytuał ten zrobił na nas wielkie wrażenie.  Wprawdzie trudno skupić się na uroczystości, gdy wokół banda naciągaczy próbuje przekonać nas, że tu nam wprawdzie stać nie wolno, bo godzi się w uczucia rodziny, ale oni zabiorą nas w specjalne miejsce „especially for you lady, special place, special price”. Jeśli jednak uda się ich pozbyć (oraz właściciela Tea Masala Emporium, który próbuje każdemu wcisnąć szklaneczkę z herbatą,) to obserwowanie uroczystości kremacyjnych jest doprawdy niezwykłym przeżyciem.  Na dwóch niewielkich podwyższeniach nad rzeką układane są stosy.  Kilka koło siebie.  Zaskoczyła nas ich wielkość - są małe.  Wysokie na 40-50 centymetrów, tworzą jedynie platformę na ciało, które po złożeniu na stosie przykrywa się jeszcze dwoma warstwami niezbyt grubych gałęzi.  Im większy stos, tym bogatsza rodzina – sprzedażą drewna na wagę, całunów i wieńców z nagietków zajmują się okoliczne sklepiki. Najcenniejsze jest, podobno, drewno sandałowe.  Zanim jednak dojdzie do kremacji, kasta niedotykalnych, jako jedyna parająca się pochówkiem, przygotowuje zwłoki, a następnie owinięte w całun, niezwykle kolorowe materie oraz obsypane kwiatami znosi na noszach do rzeki.  Ciało zostaje zanurzone w świętej wodzie i dopiero po tym rytuale, zwłoki w całunie, ale już bez kolorowych szat, zostają złożone na stosie.  Po podpaleniu go, stos zostaje obsypany wonnymi proszkami, które mają zabić zapach palącego się ciała.  Równocześnie odbywa się kilka kremacji, jedne stosy się dopalają, inne dopiero się układa, zabłąkana krowa wchodzi między nie, aby zjeść porozrzucane kwiaty.  Wokół nie widać rodzin, nie odbywają się żadne modły.  Bardzo mało jest w tym wszystkim powagi i celebry.  Ludzie kręcą się w pobliżu, mijając palące się stosy w drodze do domu (miejsca kremacyjne znajdują się miedzy innymi ghatami, nad nimi wznoszą się domy, sklepy etc.).  W najsłynniejszym takim punkcie, odwiedzanym przez turystów, zazwyczaj gromadzą się tłumy.  Natomiast w innych, przy palących się zwłokach są jedynie ci, którzy zajmują się kremacją.  W niczym nie przypomina to uroczystości pogrzebowych znanych w naszym kręgu kulturowym.  Jeżeli udacie się kiedyś, by obserwować tę uroczystość, pod żadnym pozorem nie wyciągajcie jednak aparatu.  

Niestety, Waranasi – ze względu na swą wagę dla wyznawców hinduizmu – stało się celem licznych ataków terrorystycznych. Ostatnia bomba wybuchła 7 grudnia, podczas celebrowanych tu codziennie, o 6 wieczorem, uroczystości ganga aarti.  Do przeprowadzenia zamachu przyznali się Indyjscy Mudżahedini.  My, na szczęście, dowiedziałyśmy się o tym dopiero w pociągu do Khajuraho, dzięki czemu w spokoju uczestniczyłyśmy w spektakularnym widowisku.  Uroczystość odbywa się po zmroku nad brzegiem Gangesu.  Kilku młodych kapłanów (byli to zdecydowanie najprzystojniejsi Hindusi w całym stanie, jesteśmy pewne, że wybierali ich pod tym kątem), przy dźwiękach modlitw, wykonuje szereg rytualnych aktów poświęconych rzece.  Wszystko jest niesłychanie malownicze, kapłani palą ogień, kadzidła, rozsypują płatki nagietków i grają na instrumentach.  W trakcie trwania ceremonii, zbiera się tłum, warto jednak wziąć w niej udział.  Aby dostać się do największego ghatu Dasaswamedh, gdzie odbywają się uroczystości, trzeba przejść przez kontrolę, która jest największą kpiną z wszelkich procedur bezpieczeństwa, jaką widziałyśmy.  Bramki do wykrywania metalu, ustawione przy wejściach, mają z 50 lat i albo piszczą non stop albo w ogóle.  Za bramami stoją policjanci, którzy sprawdzają przechodzących przesuwając rękoma wzdłuż ciała, zazwyczaj nie dotykając nikogo.  Kobiety sprawdzają policjantki, ale jeśli akurat ich nie ma, kobiety przechodzą bez kontroli.  Torby obmacuje się lekko z zewnątrz, najczęściej bez otwierania.  W środku musiałaby być bazuka, żeby w ten sposób można by ją było znaleźć. Nota bene, zamachowcy użyli ostatnim razem plastiku, którego nijak nie dałoby się w taki sposób wykryć. Generalnie, komedia.  Szkoda tylko, że w tym wypadku naprawdę chodzi o bezpieczeństwo ludzi.  Policjanci z Waranasi powinni iść na przeszkolenie do pracowników linii Delta. Tamci nauczyliby ich jak wyszukiwać w tłumie terrorystów, np. takich jak my :-) (patrz post o powrocie z Japonii).  

Na koniec, warto wspomnieć o jeszcze jednym problemie, z którym stykają się w Waranasi wszyscy turyści. Chodzi, mianowicie, o masowe żebractwo. Zjawisko to występuję, rzecz jasna, w całym kraju, jednak tu osiąga swe apogeum. Żebrzą wszyscy - dzieci, kobiety, tzw. święci mężowie (ci ostatni budzili w nas wyjątkową niechęć, ze względu na perfidię tego procederu, polegającego na mieszaniu materializmu z potrzebami duchowymi ludzi). Uzasadnieniem dla tego zachowania jest wyjątkowy status żebraka w hinduizmie - jest on osobą, która przez swą prośbę o jałmużnę, daje bliźniemu szansę na poprawienie jego karmy. Wyjątkowo nadużywaną szansę, dodajmy. Gdybyśmy wsparły w Indiach każdego proszącego, powinnyśmy osiągnąć stan nirwany w przeciągu  najbliższego tygodnia :-)


chwila samotności w Waranasi :-)
 







W oddali - największy ghat kremacyjny
 

ceremonia ganga aarti