niedziela, 31 października 2010

Japonia - różności

Gdy wróciłyśmy do Tokio z Kioto, manager naszego hostelu poinformował nas, ze nasz pokój jest zajęty. Nogi się pod nami ugięły, ponieważ poza tym, że byłyśmy zmęczone nocną jazdą, to lało tak potwornie, że każde 3 minuty na zewnątrz oznaczały kompletnie przemoczone ubranie. Szybko okazało się, że to dopiero początek jego przemowy.  Zamiast malutkiego pokoju oferuje nam tzw. pokoje gościnne, czyli mieszkanie, które hostel wynajmuje na dłuższy okres.  Dostałyśmy klucze do dwupokojowego mieszkania z kuchnią i łazienką. Jakieś 5 m kwadratowych zamieniłyśmy na ok.40 i to za cenę malutkiego pokoju. Byłyśmy przeszczęśliwe. Do wieczora, kiedy to podczas oglądania na youtubie najśmieszniejszych fragmentów programu "Mam talent", przez środek naszego living roomu :-) przemaszerował wielki, tłusty, tropikalny karaluch (nie jakaś 2-centymetrowa popierdułka, tylko porządny azjatycki bydlak-karaczan.) W tym momencie muszę (P) przyznać się do pewnej słabości, która bardzo mi utrudnia podróżowanie.  Mianowicie cierpię na fobię "karaluchową", tak silną, że lata podroży i spotkań ze wszystkimi możliwymi formami tego świństwa nie były w stanie mnie uodpornić. Wpadłam więc w histerię, a J rzuciła się, żeby zatłuc gada.  Zrobiła to koncertowo, nie miał z nią szans, choć był szybki. I teraz dumna jak paw (zasłużenie) torturuje mnie opowieściami o tym jak karaluch chrzęścił pod jej crocsem z Hello Kitty, ile razy go walnęła zanim padł, że przepołowiła go po czwartym uderzeniu oraz że umierając, puścił biały sok . A ja słucham i mówię jej jak bardzo jest dzielna:) Im dalej w Azję Południowo - Wschodnią takie sytuacje będą częste, ale wtedy już nie będziemy Wam o tym pisać, obiecujemy.  Wielki, tłusty karaczan w sterylnym Tokio to jest jednak coś - prędzej spodziewałybyśmy się, że na rogu ulicy pojawi się grupa transformersów. 

***

A propos rogów ulic. Nasza dzielnica, jest chyba najbardziej żulerską częścią Tokio.  Parę stacji metra dalej panowie w garniturach od Armaniego i panie z obowiązkową torebką Vuittona, przechadzają się po eleganckich ulicach, a u nas królują żuliki. Średnia wieku ok. 70 - tki. Podstawowe zajęcie - siedzenie na ulicy i żłopanie piwa i sake. Zaczynają rano, nawet bardzo rano, kończą różnie - np. ok. 16 połowa już leży i śpi na ulicach.  Potem wstają i idą do domu, ale o 22 wszyscy leżą już grzecznie w łóżkach. Część z nich oddaje się także hazardowi. Na jednej z bocznych uliczek jest niby - bar, czyli dziura w ścianie z zamontowanym telewizorem, na którym non-stop wyświetlane są wyścigi plus serwowane jest sake.  Jak nie ścigają się samochody, to konie; jak nie konie, to łodzie motorowe - nie ważne co, ważne, żeby można było obstawić. Czasami, panowie (panie też są, choć stanowią mniejszość) biorą się za łby. Spory takie zwykle jednak kończą się polubownie. Poza tym lokalne żuliki są całkiem przyjazne, uprzejme i miłe, przede wszystkim - w przeciwieństwie do żulików polskich -  nie robią najmniejszego nawet hałasu. Czasami sikają na ulicy lub w spodnie, a potem chodzą tak udekorowani, ale poza tym są to zapewne najspokojniejsze żuliki jakie kiedykolwiek spotkałyśmy. Nie przeszkadzają też policjantom z kobanu, czyli mini posterunku na rogu, pod którego oknem siedzą najczęściej. Ilekroć przechodzimy koło naszych hazardzistów, zastanawiamy się czy obstawiają skąd jesteśmy. 
***

Nara, dawna stolica Japonii, to miejsce z ogromną historią i tysiącem świątyń. Jednak wszystkie one stają się mało ważne, ponieważ główną atrakcją Nary są jelonki. W centrum miasta, na trawnikach i w parkach mieszka ponad tysiąc tych zwierząt. Japończycy uważają je za posłańców bogów i ważny element tradycji. Mają status najważniejszego dobra narodowego. Jelonki łażą gdzie chcą, potrafią sparaliżować ruch w mieści, ale nikt nigdy na nie nie zatrąbi, ponieważ są u siebie, a cała reszta to tylko goście. Powiedzmy sobie szczerze, świątynie świątyniami, ale widok małego Bambi, skubiącego trawę i jego mamy zjadającej nieuważnemu turyście mapę lub zeszyt, warty jest podróży do Nary (ok. 60 km od Kioto). W mieście można kupić specjalne ciasteczka dla jelonków (oczywiście nie wolno ich karmić niczym innym i chyba większość osób stosuje się do tego zakazu). Próba nakarmienia bestii ciasteczkami kończy się zazwyczaj tym, że wyrywają ciasteczka z rąk, a człowiek ucieka, próbując ratować swoją torbę, spodnie i resztę dobytku. A jednak dotyk ich aksamitnych nosków, gdy biorą z rąk ciasteczka, jest niezapomniany.  






         
***


Tutejsza estetyka jest absolutnie niezwykła. Myślę (J) i jest to refleksja czysto subiektywna, że pewne narody, w tym Japończycy, (tak jak wskazałabym np. na Francuzów i Szwedów) mają większe wyczucie smaku niż pozostałe i kształtują rzeczywistość wokół siebie w szczególnie estetyczny sposób. Przykładem mogą być chociażby japońskie ogrody - niby tak podobne do chińskich, te same stawiki, kamienie, mostki, a jednak zupełnie inne poczucie "lekkości" i finezji w odbiorze.
Z drugiej strony jednak, młodzieżowa pop-kultura wizualna jest absolutnym zaprzeczeniem minimalizmu. Na ulicach Tokio wciąż króluje styl kawai (czyli "na słodko"),w którym dorośli już dawno zwietrzyli potencjał biznesowy. Jak podaje "Planete Japon" (pismo francuskojęzycznych expatów), wybrano nawet 3 tzw. "Ambasadorki Kawai", które mają promować style ubierania "Harajuku", "Gotycka Lolita" i "Fantazję Mundurka Szkolnego" za granicą (lolity rodem z Paryża doczekały się już nawet specjalnego butiku.) Swoją drogą, całkiem znaczną część turystów w japońskiej stolicy stanowią cudzoziemscy cosplayerzy (w naszym hostelu przebywała różowowłosa Angielka, identyfikująca się z Hello Kitty).   


Japońskie nastolatki uwielbiają breloczki, maskotki i krzywią nogi, kierując czubki stóp do środka, co uchodzi za niebywale słodkie.
Styl ten przejęli niemal wszyscy - 90% plakatów służb państwowych (policja, straż pożarna, metro) ukazuje małe zwierzątka nakazujące np. właściwy kierunek ewakuacji na wypadek trzęsienia ziemi.







***

Tym co może spotkać turystę w Japonii jest "przesłuchanie"  przez dzieci. Bez obaw, w przeciwieństwie do chińskiej milicji, to jest bardzo miłe. Japończycy potrafią wykorzystać czas przeznaczony na naukę - podczas wycieczek szkolnych, dzieci (zwłaszcza z miejscowości położonych z dala od głównych atrakcji turystycznych) dostają zadanie przeprowadzenia krótkiej rozmowy w języku angielskim z wybranym turystą. Dzięki temu przełamują nieśmiałość, a rozradowany turysta może liczyć na gratyfikację w postaci ... cukierka :)
***

Na koniec parę słów o bardzo zabawnej atrakcji, którą dziś odkryłyśmy. Pod Pałacem Cesarskim w Tokio, w niedzielę zamykany jest szereg ulic, na których wytyczony jest pas ruchu dla rowerów. Rowery można wypożyczyć za darmo, co jest rzadkością w Tokio. Wystarczy wypełnić krótki formularz i można odebrać rower - my wybrałyśmy czerwony tandem.  Na początku było trochę trudno, ale szybko udało nam się opanować maszynę.  Zabawy co niemiara.


 

czwartek, 28 października 2010

Japonia - trochę cen i parę rad praktycznych

Japonia jest droga - to wie w sumie każdy.  Dla nas podwójnie, ze względu na budżetowy charakter naszej podróży.  Jest nam tu absolutnie cudownie, ale z utęsknieniem czekamy na powrót chińskich cen (i niczego więcej, no może z wyjątkiem zupy szaszłykowej). 

Dla zainteresowanych trochę szczegółów:

  • Hostele (zazwyczaj rezerwowane przez www.hostelbookers.com); zawsze brałyśmy pokój prywatny (tylko raz dorm, aczkolwiek pokój prywatny w hostelu Aizuya Inn w Tokio pokrywał się praktycznie z ceną dormu gdzie indziej).  W starych japońskich domach łazienki zazwyczaj są dobudowane w podwórzu (oryginalnie w ogóle ich nie było, a korzystało się z onsenów), dlatego też w większość tańszych hosteli oraz hoteli w tradycyjnych starych domach (zazwyczaj Kioto) łazienki są wspólne – koszt 55-72 USD/pokój dwuosobowy.  Dorm – 22 USD/łóżko.  Wszystkie są niezwykle czyste, bardzo ładne, utrzymane w tradycyjnym japońskim stylu (śpi się na matach tatami – to może być niestety problemem dla osób z chorym kręgosłupem), z miłym, anglojęzycznym personelem (nie jest to oczywiste np. w bardzo drogich ryokanach)
  • Transport – to zapewne najdroższy element podróży po Japonii i jedyny, na którym najtrudniej oszczędzić.  Metro w Tokio – 2-6 USD/przejazd.  Metro, autobus w Kioto – 3 USD/przejazd.  Pociąg podmiejski do odległej o ok. 60 km z Tokio Kamakury – 26 USD w obie strony.  Autobus nocny z Tokio do Kioto (absolutnie najtańsza opcja podróży na tej trasie) – 70 USD/os/w jedną stronę.  (Shinkansen na tej samej trasie – 185 USD/os/w jedną stronę.) 
  • Bilet na najtańszy autobus można kupić na stronie www.123bus.jp – niestety tylko po japońsku, więc trzeba się uśmiechnąć do kogoś w recepcji hostelu, ale warto! 
  • Jeśli jedzie się do Japonii na 2 tygodnie wakacji i ma w planach podróżowanie po kraju tzn. zobaczenie oprócz Tokio i Kioto też Hiroszimy, Osaki, Sapporo lub kilku miejsc na Kiusiu, etc.  koniecznie powinno się kupić Japan Rail Pass.  Można to zrobić tylko poza granicami Japonii, obowiązuje on 7, 14 lub 21 dni i upoważnia do jeżdżenia wszystkimi pociągami należącymi do Japan Rail (z wyjątkiem kilku shinkansenów, ale to w żaden sposób nie wpływa na komfort podróżowania, 10 minut po tym, którym nie wolno jechać, odjeżdża taki, którym można).  JR Pass nie jest tani, ale jego koszt zwraca się po przejechaniu z Tokio do Hiroszimy i z powrotem.  W naszym przypadku (trasa Tokio-Kamakura-Kioto-Nara) skrupulatne wyliczenia pokazały jednak, że nasz autobus plus kilka pociągów podmiejskich wyniosą nas taniej. 
  • Jedzenie – zestaw sushi na wynos, w zależności od wielkości i składu – 5-12 USD (raczej mała przekąska niż posiłek).  Gotowe dania z supermarketu lub conbini tj. makaron z mięsem, zupa, kotlet z ryżem czy tempura (codziennie świeżo przygotowywane gotowe zestawy, zapakowane w plastikowe opakowanie;  nie mylić z mrożonkami z polskich supermarketów; jakość zbliżona do jedzenia w lokalnej restauracji) również ok. 10 USD.  Ramen (zupa z makaronem i wkładką :) albo japońskie curry z ryżem w lokalnej niedużej knajpce – 8 – 10 USD.  Posiłek (często ten sam ramen i tempura) w lepszej restauracji w centrum miasta – od 25 USD do kwot nieograniczonych za wyrafinowane danie kaiseki lub np. rybę fugu.  Jeśli ktoś chce zjeść elegancki obiad w Tokio lub Kioto, w tradycyjnej japońskiej restauracji, z alkoholem, powinien liczyć się z kosztem minimalnym ok. 100-130 USD za osobę. 
  • Piwo – 2,2 – 4,3 USD w sklepie i w maszynach; od 6 USD w górę w barze. 
  • Wstępy do świątyń – wiele z nich jest darmowych (głównie w Tokio; w Kioto i Kamakurze płaci się prawie wszędzie, darmowy wstęp jest wyjątkiem) – standardowo 6 USD.  W przypadku zwiedzania Kioto wstępy do świątyń mogą stać się poważnym obciążeniem budżetu - nawet ktoś, kto nie jest wielkim pasjonatem duchowych przeżyć, w trakcie spaceru, może spokojnie odwiedzić 5 – 7 z nich i każda będzie klasy zero.
  • UWAGA!!! Japończycy są bezapelacyjnie najmilszą nacją na świecie, ale turystyką rządzą tu nieubłagane prawa rynkowe – w zasadzie płaci się za wszystko – za dostęp do internetu (poza wifi), użycie kuchenki, a nawet wzięcie prysznica (my szybko doszłyśmy do perfekcji i za 100 yenów (3,5zł), czyli stawkę minimalną, byłyśmy w stanie umyć się obie :)  

lunch na matach tatami

wystrój toalety w Tokio
Aizuya Inn - nasz hostel w Tokio

Kioto


Tokio to neony, największa sieć metra na świecie, zatłoczone ulice, ekstrawaganckie sklepy i bogate życie nocne.  Kioto natomiast to świątynie, świątynie, jeszcze raz świątynie i... gejsze, a właściwie polowanie na nie. Gejsze, zwane tu geiko (dziećmi sztuki), nie mają, rzecz jasna, w zwyczaju wystawać na rogu ulicy, po to, by turyści mogli je sobie dokładnie obejrzeć. Raz dziennie, zazwyczaj o zmroku, przemykają do herbaciarni w starej części Kioto. Tak się jednak składa, że wiele z nich przemyka zawsze wzdłuż tej samej uliczki. Od 17-tej tłum turystów czatuje więc w okolicach jednej z najstarszych i najbardziej tradycyjnych ochaya (herbaciarni), do której biały nie ma szansy wejść, o ile nie zostanie wprowadzony tam przez japońskiego patrona - nie tylko zamożnego i ustosunkowanego, ale też niejako gwarantującego swym nazwiskiem, że cudzoziemiec zachowa się godnie i należycie. Mimo tego, spotkanie prawdziwej gejszy na ulicy jest prawie niemożliwe (jak nam powiedział przesympatyczny właściciel hostelu, nawet rodowici mieszkańcy Kioto nie często mogą je zobaczyć). Dużo łatwiej jest zobaczyć maiko, czyli młodą kobietę, która dopiero ma zostać geiko (Japończycy nie lubią słowa gejsza, ma ono pejoratywny wydźwięk) po okresie nauki zawodu. Różnice w stroju i uczesaniu geiko i maiko są subtelne, ale widoczne.  Przede wszystkim, maiko ma z tyłu długi, wiszący pas obi, natomiast pas geiko jest zawiązany i krótki. Maiko ma inaczej upięte włosy (wiele ozdób, dobieranych w zależności od pory roku), a tył kimona obwiedziony czerwona obwódką (biała symbolizuje dojrzałość). Geiko jest zazwyczaj ubrana skromniej i szlachetniej, a jej uczesanie i makijaż są prostsze.  

Wprawdzie pogoda w Kioto nas nie rozpieszcza (deszcz będący wpływem szalejących po Pacyfiku tajfunów), lecz miałyśmy za to szczęście i udało nam się w ciągu dwóch dni zobaczyć nie tylko kilka maiko (zdj. 2-4), ale też i dwie geiko (zdj.1). 






***
Nie wiemy ile widziałyśmy w ostatnim czasie świątyń, ale na pewno bardzo dużo. Najbardziej uwiodły nas kamienne ogrody zen (szczególnie Daitoku-Ji).  Widziałyśmy kiedyś niemiecki film, w którym bohater miał w domu mały, przenośny ogródek zen, który codziennie rano grabił minigrabkami.  Jest to nasz pierwszy poważny zakup planowany po powrocie do domu :-)    




wtorek, 26 października 2010

Tokio - varia


Zagadka na dziś - dlaczego każdy cudzoziemiec w Japonii kocha „7/11”( sieć małych sklepów spożywczych, czynnych – jak sama nazwa wskazuje - przynajmniej od siódmej rano do jedenastej w nocy, występująca powszechnie w Europie, Am. Płn., ogromnej części Azji, Australii i jeszcze kilku rejonach - nie wiedzieć czemu nie zawitali jeszcze do Polski, byliby dużo lepszym jakościowo konkurentem „Żabki”)? Sklepiki te, zwane conbini są tak ważne dla cudzoziemca w Japonii nie dlatego, że sprzedaje się tu kanapki z serem (jeśli ktoś nie może już patrzyć na ryż), lecz dlatego, że są one jednym z dwóch miejsc w całym Kraju Kwitnącej Wiśni, w których stoją bankomaty obsługujące zagraniczne karty debetowe, kredytowe i wszelkie inne.  Drugim miejscem jest japońska poczta, która - jak wszystkie inne poczty- jest czynna krótko i nigdy w weekendy.  Pozostałe miliony bankomatów rozmieszczonych dosłownie na każdym rogu, nie przyjmują zagranicznych kart.  A trzeba pamiętać, że żywy pieniądz jest właściwie jedynym środkiem płatniczym w kraju, w którym wszystko jest już elektroniczne i zautomatyzowane.  Sklepy, hotele, kasy na dworcach – wszystkie przyjmują jedynie gotówkę.  Powoli zaczyna się to zmieniać i w niektórych miejscach karty zaczynają być akceptowane, ale nadal w bardzo nielicznych, a za taką transakcję pobierana jest dodatkowo prowizja. Jeśli cudzoziemiec ostanie się w weekend bez gotówki, jego jedyną opcją jest „7/11” oraz bardzo nieliczne (dosłownie kilka w całym Tokio) bankomaty Citibanku. 
Conbini to zresztą wielofunkcyjne instytucje – w konkurencyjnym „Lawsonie”, na przykład, opłaciłyśmy bilety autokarowe do Kioto.

***

Na szykownym Roppongi między butikami „Louis Vuittona” i „Armaniego” widziałyśmy sklep z alkoholem - widok nierzadki w Japonii.  W sklepie tym jednak, obok szeregu alkoholi z całego świata, w tym wódki Belweder i Żubrówki, stał też… spirytus rektyfikowany 97% z dwujęzycznym napisem „importowana polska wódka”.  Boimy się trochę a gardła (i głowy) tych Japończyków, którzy postanowią spróbować tej delicji. 



***

Japończycy są mili, uprzejmi, pomocni, przyjacielscy i ogólnie uroczy.  Ktoś mógłby nawet pomyśleć, że muszą być nudnawi w tej swojej poprawności.  Nic bardziej mylnego - Japończycy mają w sobie sporą dozę szaleństwa i bardzo dużo fantazji. Na pewno też potrafią się bawić jak nikt inny.

Jak już pisałyśmy, duża część młodzieży ubiera się niezwykle kolorowo, choć do szkoły wszyscy chodzą w mundurkach.  Po powrocie odbijają to sobie w dwójnasób, ale prawdziwe szaleństwo ogarnia Tokijczyków w niedzielę i nie dotyczy to tylko i wyłącznie młodzieży. 

Niedziele celebruje się tu na różne sposoby.  O ile w Kioto, kobiety ubrane na co dzień w tradycyjne kimona nie należą do rzadkości, tak w Tokio można je spotkać głównie w niedzielę.  Przechadzają się po ulicach, robią zakupy.  Tylko wtedy też udało nam się zobaczyć mężczyzn w tradycyjnych strojach.  Na co dzień, noszą oni dwa rodzaje ubrań – garnitury pozbawione jakichkolwiek oznak niesubordynacji lub kombinezony robocze ze specjalnymi butami tabi i ręczniczkami na głowie.  W niedzielę, niektórzy z nich przywdziewają skarpetki z rozdzielonym dużym palcem, klapki na koturnach, kimona i szereg ściśle określonych dodatków – wśród nich także coś na kształt małej saszetki z materiału.  Wygląda to bardzo ciekawie.  



To ta stateczna część społeczeństwa.  Młode dziewczynki, cosplayerki (dla zainteresowanych: http://en.wikipedia.org/wiki/Cosplay) spotykają się co niedziela w tym samym miejscu, na mostku w Harajuku.  Ich stroje, zainspirowane głównie komiksami, są tak szalone i kolorowe, że nie da się tego opisać.  Proponujemy wrzucić w googla „cospalyers”, a znajdziecie setki fantastycznych zdjęć.  My cosplayerek widziałyśmy bardzo dużo, ale zdjęcia mamy bardzo byle jakie, a to dlatego, że dziewczynki nie chcą być fotografowane. A może chcą, ale wolą się najpierw trochę pokrygować.  Gromadzą się w tym samym miejscu od lat.  Ba, ich starsze siostry stały tam 10 lat temu. One same spędzają godziny na przygotowaniach, malują się, przebierają, przychodzą w niedzielę na mostek i… obrażają się gdy ktoś chce je sfotografować.  Powstaje pytanie – po co tam przychodzą?  To, że przebieranie się spełnia jakieś ich potrzeby jest jasne, ale jest ono także połączone z chęcią upublicznienia swojego wizerunku.  I to nie w trakcie spaceru po mieście, tylko wielogodzinnego wystawania w miejscu, które od lat stanowi jedną z turystycznych atrakcji Tokio.  Jeśli nie chcą zdjęć, dlaczego choć raz nie spotkają się gdzie indziej we własnym sosie (przecież zorganizowanie takiego zlotu w dobie internetu to pestka)?  




Zdecydowanie zdjęć nie unikali natomiast Elvisi oraz bohaterowie Grease i to oni właśnie byli najśmieszniejsi i najciekawsi.  W sumie też najbardziej zakręceni.  Cosplayerki mają po 15 lat, Elvisi i Olivie Newton – John 35 – 50.  Spędzają trochę mniej czasu na przebieraniu się, ale nie można ich nazwać zaniedbanymi :). Szczególnie męskie fryzury oraz kobiece spódnice są wyjątkowe.  W niedziele zbierają się przy wejściu do parku Yoyogi, koło Harajuku.  Najpierw długo trwają przygotowania, picie piwa, ustawianie sprzętu, przebieranki i poprawianie fryzury (grzebień obowiązkowo noszony w tylnej kieszeni spodni).  W końcu zaczynają się tańce.  Tancerze udają, że nie zwracają uwagi na otaczający ich tłum, ale oczywiście robią przedstawienie dla ludzi zgromadzonych wokół.  Elvisi tańczą tylko w męskim towarzystwie (innych Elvisów), bohaterowie Grease w parach, choć kobiety są zdecydowanie bardziej wystylizowane.  Obydwie grupy pląsają w rytm japońskich przebojów, nie słychać za to w parku Yoyogi hitów prawdziwego króla rock and rolla.  Wszystko to razem jest dosyć zabawne i można długo siedzieć i obserwować ich występy.  Chciałyśmy wkleić filmiki, ale okazało się to niemożliwe (zapewne ze względu na za słabe łącze internetowe).  Wrzucamy zatem parę zdjęć. 





Powyższe przedstawienia można oglądać przed bramą parku, a w środku już czekają koleje grupki freaków.  Dla nas, wielbicielek zwierzątek wszelkich poza robalami i gołębiami, ten odpał jest akurat w pełni zrozumiały, ale dla wielu ludzi może być szokujący.  Chodzi bowiem o Japończyków i ich pieski. Zwykle są one miniaturowe - yorki, pinczerki i inne maleństwa.  Ma to sens, przy miejscowych mieszkaniach, gdzie duży pies mógłby zająć półtora pokoju.  Zabawne jest to, że każdy z tych malutkich sierściuszków jest tak wypieszczony, tak wycackany, że niejedna elegantka chodzi do fryzjera rzadziej niż on.  Poza fryzjerem mają setki kreacji (najdziwniejszy był strój królika). Na czubach główek lub w uszkach mają poprzyklejane kwiatki, ozdoby, kokardki. W przeciwieństwie do normalnych psów, nie lubią chodzić.  Gdy jechałyśmy do Kamakury, do wagonu wsiadły dwie kobiety z dużym wózkiem przykrytym kocykiem.  Zerwałyśmy się, żeby ustąpić miejsca młodej mamusi, która to z kolei rzuciła się na nas i zaczęła nas z powrotem usadzać na siedzeniach, mówiąc do nas dużo po japońsku.  Nastąpiło zamieszanie, które zostało wyjaśnione dopiero gdy „młoda mamuśka” odsłoniła wózek.  Siedział w nim na poduszce… piesek.  Słodki, pięknie ubrany, prosto od fryzjera.  Był tak śmieszny, że machałyśmy do niego jak idiotki przez oddzielającą go od nas osłonkę.  A potem zaczęłyśmy obserwować zwyczaje spacerowe japońskich psów.  Duże chodzą.  Małe są wożone.  Zawsze.  Z wózka schodzą na siusiu i natychmiast do niego wracają.  Niektóre są też noszone w chustach na piersiach, takich, które są w Europie promowane jako naturalny sposób noszenia niemowlęcia.  Ale w parku Yoyogi widziałyśmy scenę, która przebiła pozostałe. Pieski (dwa w wózku, reszta w nosidle), zostały przywiezione na „spacer”, a następnie ich pani robiła im zdjęcia na tle krzaków róż.  Pan ustawiał wózek odpowiednio do światła, przesuwał pod ładniejszy krzak róż a pani pstrykała fotki.  Staramy się to pokazać poniżej, choć zdjęcia robione z ukrycia są byle jakiej jakości. 



piątek, 22 października 2010

Tokio - Tsukiji


Tsukiji to największy w Tokio targ rybny. Nastawiony jest głównie na handel hurtowy, ale sklepiki wokół niego zaspokoją potrzeby detalistów, w tym turystów. Na stoiskach można pooglądać stworzenia morskie o jakich w Polsce nawet nie słyszeliśmy.  Te dobrze nam znane (jak np. mule) występują natomiast w rozmiarach gigantycznych. Wybór muszli jest najbardziej imponujący.  Ale i tak można odnieść wrażenie, że wszystko to jest tylko dodatkiem do dania głównego.  A jest nim w Tsukiji tuńczyk. O 5-tej rano odbywa się aukcja tuńczyków, o 7-ej większość z nich jest już rozebrana i podzielona na porcje a po 20-tej pewnie można zjeść stek z tego tuńczyka w eleganckiej restauracji w Paryżu. Tokijki rynek zaopatruje cały świat w wybornego tuńczyka. 
Odnośnie wrażeń z targu, nasze zdania ponownie :-) są podzielone. P z zapałem fotografowała każdą rybę i kręciła się między stoiskami z miną szefa kuchni. Dla mnie (J) sława targu jako atrakcji turystycznej wydała się mocno przesadzona - przede wszystkim jest to miejsce pracy wielu ludzi, którym kręcący się pod nogami gaijini (cudzoziemcy) nie do końca w smak. Co do walorów wizualnych, to abstrahując od rozmiaru targu i tuńczyków, niewiele się Tsukiji różni od podobnych przybytków np. w Hiszpanii.















Tokio - kable


Japonia jest jednym z najbardziej rozwiniętych krajów świata, ale jeśli spojrzymy na zawiłość systemu instalacji kabli elektrycznych w miastach, Tokio wygląda nieco jak Rocinha, favela w Rio. Tam bałagan wynika oczywiście z tego, że każdy podłącza się do  kabla głównego, żeby na dziko ciągnąc prąd. Z czego wynika kablowy bałagan w Japonii nie mamy pojęcia, ale faktem jest, że ulice miasta obwieszone są czymś, co przypomina kłębowisko kabli za telewizorem :) Pewnie jest w tym jakiś zamysł, ale tak głęboko ukryty, że pozostaje niepojęty.




Tokio - zdjęcia ślubne


Nie wiemy jak wygląda ślub i wesele japońskiej klasy średniej wyższej(?? wnioskując po zadęciu), ale wiemy już jak wygląda przygotowanie do ślubnego zdjęcia.  Wrogowi nie życzymy ;)

W centrum Tokio jest przepiękna świątynia, Meji Jingu. Ma ona szczególne znaczenie dla Tokijczyków, wiele rodzinnych uroczystości uświetnia się wizytą w tym miejscu i okolicznościowymi fotografiami, w tym także ślubnymi. Przygotowania do takiego właśnie zdjęcia dane nam było obserwować. W ciągu ponad 40 minut, które spędziłyśmy koło pary młodej, działo się dużo - szczególnie w kwestii aranżacji damskich strojów, ale fotograf nie nacisnął spustu migawki ani razu.  Nie doczekałyśmy się momentu robienia zdjęć, ale i tak wszystko to było bardzo malownicze.  Panna młoda, w tradycyjnym stroju, jest kompletnie spętana w pasie i bez pomocy nie jest w stanie zrobić kroku. Dodatkowo, w wersji siedzącej i stojącej ma zupełnie inaczej upięte kimono, sam proces upinania trwa około 15 minut.  Pan na kolanach przed jedną z mam, to asystent fotografa o specjalności "układnie kimona". Jako, że pierwszej z nich układał jego fałdy dobre 15 minut, do końca było daleko, a druga dopiero czekała w kolejce - oddaliłyśmy się w końcu.  





Szukając informacji o szintoistycznych zwyczajach weselnych, przeczytałyśmy na jednym z polskich portali ślubnych (to dopiero byłby temat na posta), że japońska para młoda najczęściej udaje się w podróż poślubną na Hawaje.  Ponoć trwa ona 3-5 dni.  Ciekawe czy w krótszym wariancie wliczony jest też czas przelotu :) 
Żartujemy sobie, oczywiście, niecnie, w rzeczywistości wszystko to wyglądało przepięknie i bardzo, bardzo elegancko.