sobota, 26 lutego 2011

Sydney

Gdybyśmy dotarły do Sydney prosto z Warszawy, z krótkim postojem w Paryżu czy innym, podobnie spektakularnym miejscu, zapewne nie doceniłybyśmy w pełni jego uroku. Ostatnie miesiące spędziłyśmy jednak podróżując pomiędzy azjatyckimi miastami, z których zdecydowana większość mogłaby wziąć udział w konkursie na najbrzydszą i najbardziej chaotyczną urbanizację świata. Ostatnią naprawdę czystą metropolią, w jakiej byłyśmy, było Tokio (i Singapur, przez który przemknęłyśmy jednak szybko, zniechęcone jego nijakością). Jedynym naprawdę ładnym miastem okazała się Moskwa… sześć miesięcy temu. Dlatego też Sydney uwiodło nas swoim urokiem natychmiast. Wiele osób przepowiadało nam, że doznamy szoku kulturowego wjeżdżając do Australii po tak długim czasie, spędzonym w Azji. Bez przesady, cały czas miałyśmy dach nad głową, woda leciała z kranów, a w sklepach można było kupić to, czego potrzebowałyśmy. Szoku kulturowego zatem nie doznałyśmy. Odczuwamy za to niesłychaną przyjemność z możliwości spokojnego spacerowania po miłym, czystym mieście, w którym żaden kierowca nie usiłuje nas przejechać, klaksony nie trąbią jak oszalałe, a autobusy miejskie jeżdżą według rozkładu. Obydwie wykazujemy duże zdolności adaptacyjne, co nie zmienia jednak faktu, że pewne elementy znanego nam porządku przyjmujemy z radością i – po kilkumiesięcznej przerwie – tym bardziej doceniamy. (Na blogu Asiayi, przeczytać można piękny opis lotniska w Madrycie, podziwianego oczami osoby, która przyzwyczaiła się już do indyjskiego braku dbałości o estetykę przestrzeni publicznej. Kwestia zachwytu nad „sosem” jest nam teraz bardzo, bardzo bliska: http://asiaya.blox.pl/2011/01/Inne-kolory.html )
Sydney sprawia wrażenie miasta zadowolonych i spokojnych ludzi. To, co jednak uderza najbardziej, to niesłychany luz, jaki cechuje Australijczyków. Nikt tu nie jest spięty, a ulubionym powiedzeniem, które słyszy się wszędzie, jest „no worries” - nie martw się, wszystko jest w najlepszym porządku, wyluzuj. A zatem „wyluzowane” spacerujemy po kompaktowym centrum, siadamy na schodach pod jednym z najsłynniejszych budynków operowych świata i robimy zakupy w sklepach spożywczych Woolworths. Kochamy azjatycką kuchnię i na pewno będziemy do niej wracać, ale gdy zaraz po przyjeździe, dorwałyśmy się do świeżego, prawdziwego (o ironio, włoskiego) chleba z serem żółtym, wędzonym łososiem i pomidorem, poczułyśmy się jakbyśmy nie jadły niczego od roku. Potem zrobiłyśmy sobie sałatę z pomidorami i oliwkami, nie musząc myśleć o czyhających na nas pasożytach. Raj :-).
Jak by tego było mało, publicznym autobusem w 20 minut dojeżdżamy z centrum na piękną, piaszczystą plażę, a właściwie kilka plaż, połączonych wspaniałą ścieżką spacerową. Na plażach stoją prysznice ze słodką wodą (czy my się tego doczekamy kiedyś nad Bałtykiem?), a wzdłuż ścieżek spacerowych dystrybutory z filtrowaną wodą pitną zachęcające do napełnienia posiadanej butelki (za darmo). Te ostatnie mają na celu zmniejszenie zużycia plastikowych butelek i ochronę środowiska.
Droga spacerowa nad klifem przecina malowniczy cmentarz Waverley
Uroczym obrazkiem w Sydney są też ludzie maszerujący raźnie po skończonej pracy. Zamiłowanie do marszu przejawiają głównie pracownicy biurowi, co ma sens przy siedzącym trybie życia. Gdy zamykają się biura, centrum zapełnia się ludźmi w bardzo eleganckich garsonkach, garniturach i… adidasach. Sportowe obuwie jest obowiązkowym elementem wyposażenia torby pracownika biurowego :-). Skórzane pantofle zostają pod biurkiem, a bankierzy i prawnicy raźnym krokiem ruszają do domu. Stephen, z którego gościny korzystamy, maszeruje codziennie do biura i z powrotem - w sumie 10 km. Sport i zdrowy styl życia wydają się być obsesją Sydnejczyków. Pływają oni, surfują, biegają, jeżdżą na deskach. Tylu osób uprawiających jogging, ile można spotkać w ścisłym centrum Sydney, nie widziałyśmy nigdzie na świecie. Z drugiej strony, na ulicach widzi się dużo chorobliwie otyłych ludzi. Nas zszokował widok bardzo młodych, ale już monstrualnych Australijek na Bali. W samym Sydney odnosi się wrażenie, że bardzo wysportowanych i szczupłych osób jest więcej, niż tych z poważnymi problemami z nadwagą. Jednak problem ten istnieje i jest bardzo widoczny. Szczególnie po przylocie z Azji, której mieszkańcy są drobni i bardzo szczupli, widok monstrualnie otyłych osób jest szokujący.

Inna ciekawostką jest zamiłowanie Aussies do wszystkiego, co europejskie. Jak powiedziała nam nasza gospodyni, Ania, gdy szukali ze Stephenem mieszkania, agencja nieruchomości zachwalała kolejne lokale, jako „nowoczesne, wyposażone w znakomite, europejskie sprzęty”. Prym wiedzie Miele, ale inne europejskie marki również są w cenie.  Rzeczywiście, na ulicach można zobaczyć szyldy, reklamujące produkty, takie jak „europejskie” owoce morza :-), czy zachęty do zamieszkania w roli współlokatora w miłym, europejskim lokum. 


Jako że w Sydney mówią, że nie widziało się tego miasta nie odwiedziwszy mostu, opery i plaży Bondi, poniżej zamieszczamy (jako dowód) ich zdjęcia:





Bonusowo - jeden z licznych tu ibisów

piątek, 25 lutego 2011

Ludzie

Jako że docierają do nas prośby, by pisać na blogu więcej o ludziach w odwiedzanych przez nas krajach, chciałybyśmy wyjaśnić parę kwestii z tym związanych. Po pierwsze, komentarze te pojawiały się najczęściej, gdy podróżowałyśmy przez rejony ekstremalnie turystyczne, takie jak tajskie plaże, Bali lub Lombok - w miejscach takich, mimo najlepszych chęci, kontakt z „tubylcami” jest powierzchowny i ogranicza się do akceptacji lub odrzucania kolejnych ofert sprzedaży usług transportowych, podrabianych produktów, masaży, narkotyków lub seksu. Turystów jest tam tylu, że –w przeciwieństwie do Sumatry np.- nie budzą najmniejszego zainteresowania ani ciekawości miejscowych (postrzegani są raczej jako „chodzące bankomaty”). Klimat taki zdecydowanie nie sprzyja bezinteresownym rozmowom, które są podstawą wymiany myśli i informacji innych niż te, dotyczące ceny kolejnych suwenirów. Fakt, że jest się „plecakowcem”, a nie rezydentem resortu, nie ma tu nic do rzeczy – z perspektywy biedniejszego miejscowego, każdy biały jest zamożny (co w tym kontekście jest do pewnego stopnia prawdą). 
Sprawa druga – język. Jako iberystka-kulturoznawczyni (J), głęboko wierzę, że nie istnieje możliwość dogłębnego poznania jakiejkolwiek kultury i ludzi w niej żyjących, bez znajomości ich języka. I tak, nasza wiedza o Rosjanach z oczywistych względów mogła być „pełniejsza” niż np. o mieszkańcach Indonezji. W kraju tym bowiem, angielskim posługują się głównie pracownicy branży turystycznej, co oczywiście nie daje nam możliwości kontaktu z przedstawicielami wszystkich warstw społeczeństwa.  Mimo że w całej Azji (z wyjątkiem Chin i Japonii) znajomość angielskiego jest lepsza, niż można by się spodziewać, jednakże nadal pozwala ona wyłącznie na rozmowę na bardzo podstawowym poziomie - wymianę grzeczności, zapytanie o drogę, uzyskanie podstawowych informacji o danym miejscu, zazwyczaj jednak niewiele więcej. 
Kwestia trzecia – może depczemy pewien backpackerski stereotyp, ale uważamy, że podróżnicy nie są najlepszymi „tłumaczami kultur”. Zrozumienie cech i zachowań ludzi, zakorzenionych w jakimś kontekście kulturowym wymaga dłuższej obserwacji – zatrzymania się w danym miejscu, życia w nim, stopienia się z jego codziennością. Poza tym, jak mówi hiszpańskie przysłowie, „kto wiele obejmuje, niczego porządnie nie ściska”- najlepsi znawcy innych nacji, tacy jak np. genialnie piszący o Chińczykach Peter Hessler, spędzali w danym kraju wiele lat, żyjąc i pracując z ludźmi, do perfekcji opanowując język i stale wzbogacając swą wiedzę na temat jego historii, sztuki, literatury. Tego wszystkiego nie da się osiągnąć będąc w stałym (najpowolniejszym nawet) ruchu…
Mogłybyśmy jednak trochę „oszukiwać”, to znaczy wyolbrzymiać każdą przypadkową interakcję, tak jak robi to wielu, według wyświechtanego schematu – jedyny „rozumiejący” białas (u nas dwie sztuki), niby nie stąd, a jednak przecież nie zwyczajny turysta, samotny wilk z weltschmertzem w duszy ,wśród komercyjnej gawiedzi „wyławia” sprzedawcę chrupek Ahmeda, z którym toczy „głęboką” dyskusję o życiu, najlepiej w odpowiednio „nieturystycznym” entourage’u, czyli zakaraluszonym barze, czy na indyjskim peronie... I nie ważne, że w rzeczywistości rozmowa ta jest zwykłym, kurtuazyjnym small-talkiem, a Ahmed chętnie wypowie się na każdy temat, bo wie, że dostanie za to papierosa – później wystarczy tylko odpowiednio udramatyzować jej opis stylizacją a la reportaż wojenny i z pewnością wyglądać będzie dobrze na papierze ku chwale nazwiska autora… Ostro? Oczywiście, nie każdy kontakt między przedstawicielami świata Wschodu i Zachodu musi cechować się interesownością, warto jednak pamiętać,że analogicznie, nie każdy nacechowany będzie szczerością i głębią. Tak jak przyjaźnie nie rodzą się co dzień, aby nawiązać prawdziwe więzi międzyludzkie, potrzebą więcej czasu – zarówno w podróży, jak i w codziennym życiu. I tak kilka dni temu, mogłybyśmy napisać np. o pewnym panu z Padangbai, któremu marzyła się rewolucja, podobna do tej, która obecnie ma miejsce w krajach arabskich. Nośne i dramatyczne. Szkoda tylko, że taka jednostkowa wypowiedź to zbyt mało, by bez cienia pokory, wypowiadać się autorytarnie na temat światopoglądu wyznawanego przez ogół Indonezyjczyków (jeżeli coś takiego w ogóle istnieje).
Jest jeszcze jedna kwestia, którą musimy poruszyć. A jest nią fakt, że jesteśmy młodymi ;-) kobietami, podróżującymi bez męskiego towarzystwa. Nie oszukujmy się, ma to ogromne znaczenie w odniesieniu do jakości naszych relacji z ludźmi w odwiedzanych krajach. Poza wyjątkami takimi jak np. Japonia, większość z odwiedzonych przez nas państw charakteryzowała się raczej konserwatywnym podejściem do męskich i kobiecych ról, przy czym Indie i Indonezja stanowiły najtwardszy orzech do zgryzienia. Jak to w patriarchalnych społeczeństwach bywa, kobieta bez męskiej „ochrony” (czytaj: towarzystwa), sama się prosi o zaczepki i oferty „poza matrymonialne”. Ciężko pozować na Ryszarda Kapuścińskiego w spódnicy i szukać zajmujących interlokutorów, gdy rzeczywistość skrzeczy, a dokładniej szepce, mlaszcze, ociera się i gwiżdże, gdy tylko pojawiamy się w okolicy. O bardziej ekstremalnych przypadkach, takich jak incydent w indyjskim pociągu, nie wspominając. I tak, w krajach na „I”, „zwyczajne” pogawędki udawało się nam ucinać w zasadzie wyłącznie z nielicznymi, śmielszymi kobietami i starszymi mężczyznami. Każda, nawet najlepiej rokująca wymiana zdań z naszymi rówieśnikami płci odmiennej, prowadziła nieuchronnie do pytań o nieobecność naszych mężów i legalność seksu przedmałżeńskiego w Polsce.
Koledzy z kolei transsyberyjskiej

Na Sumatrze
Wszystko to niby detale, a jednak jakie ważne, gdy o poznawanie Innego chodzi…

Nie zrozumcie nas źle, ciekawią nas kultury i ludzie - gdy mamy ku temu okazję, korzystamy z możliwości spotkania z miejscowymi.  W trakcie tej podróży poznałyśmy wiele ciekawych osób, zdarzały nam się też niezapomniane momenty jak np. ślub na Sumatrze. Gdy tylko jest to możliwe, staramy się tym z Wami podzielić, jednak nie za cenę naginania rzeczywistości dla własnych potrzeb.  Mamy nadzieję, że gdy dotrzemy do Ameryki Południowej, w której zniknie bariera językowa, będziemy miały do opowiedzenia więcej historii o ludziach…   

niedziela, 20 lutego 2011

Pożegnanie z Indonezją – różności


Ubud, Bali  - Sanktuarium Małp
Z niechlubnym wyjątkiem Kuty na Bali, Indonezja naprawdę zachwyciła nas swoją przyrodą, otwartością ludzi, różnorodnością, plażami, owocami, a nawet nasi goreng :-) (Barak Obama, który w dzieciństwie mieszkał przez parę lat w Indonezji, powiedział ponoć, że najbardziej brakuje mu z tego okresu nasi goreng właśnie, rambutanów i zupy z kulkami rybnymi). Kraj jest ogromny, a my zobaczyłyśmy jedynie jego fragmenty. Wiemy jednak, że na pewno chcemy tu wrócić, (czego nie możemy powiedzieć np. o Tajlandii), nie tylko, aby zobaczyć Borneo i Papuę, ale też by ponownie odwiedzić Sumatrę.  95% Indonezyjczyków to najbardziej otwarci i przyjaźni ludzie, jakich spotkałyśmy w trakcie tej podróży.  Pozostałe 5% to najnachalniejsi handlarze i naganiacze, ale łatwo ich uniknąć, omijając turystyczne rejony Bali. Lombok wydaje się małym rajem na ziemi, pomimo bardzo dużej liczby turystów. Po tym, co tu widziałyśmy, ciekawe jesteśmy wysp położonych jeszcze dalej na wschód archipelagu.  Indonezja uwodzi również tym, że jest „autentyczna”.  W naszym prywatnym słowniku oznacza to kraj o bardzo wyrazistej i fascynującej kulturze, nie do końca poddający się turystyce masowej (nie mówimy tu oczywiście o Bali i Lombok).  Indonezję ustawiłybyśmy, pod tym względem, na równi z Indiami i Chinami.  Z tym, że oba te kraje, z różnych względów, były czasem trudne do podróżowania. Indonezja natomiast, głównie dzięki ludziom, jest idealnym wypośrodkowaniem egzotyki, bezinteresownie przyjaznych miejscowych, fascynującej i nieskomercjalizowanej przyrody.  Ustępuje Indiom i Chinom tylko pod względem kuchni :-)

Lombok
Sumatra - pola ryżowe
Prom Jawa - Bali, kapitan bardzo chciał poznać jedyne białe pasażerki
Czytając indonezyjską prasę (tak, wychodzą tu tytuły anglojęzyczne i są to poważne gazety, a nie jakieś reklamowe broszury), nie możemy wyjść z podziwu dla różnorodności tego kraju.  Dochodzimy też do niezbyt odkrywczego wniosku, że Polska jest jednak niesłychanie monotonna religijnie, rasowo i kulturowo.  Jakarta Post donosi, że z okazji Świętego Walentego (chrześcijańskiego świętego, jakby nie było) odbył się w kraju szereg uroczystości i zabaw.  Jedną z nich był festyn pod muzeum w Denpasar, w trakcie którego osoby transpłciowe (czyli lokalni ladyboys, o których pisałyśmy w jednym z postów z Tajlandii) oferowały darmowe usługi fryzjerskie mieszkańcom miasta.  Wielu z darmowego strzyżenia skorzystało, a zabawa była przednia.  W tym samym czasie, Rada Ulemów Północnej Sumatry, Zachodniej Jawy i Zachodniej Nusa Tenggara wydały oświadczenie, że dzień Świętego Walentego jest haram, czyli 'niekoszerny' ;-), a muzułmanie nie powinni brać w nim udziału.  Nie zgodziła się z nimi Rada Ulemów z Yogya, która uznała, że w samym święcie nie ma nic haram i dopiero gdyby doszło do obscenicznych aktów można by uznać je za niewłaściwe dla wiernych. 

Jakiś czas temu, w kilku miejscach na Jawie doszło też do lokalnych aktów przemocy w stosunku do członków Ahmadijja, muzułmańskiej grupy stanowiącej tam mniejszość religijną oraz nielicznych chrześcijan. Atakującymi byli muzułmanie. Kilka osób zginęło, zostały zniszczone domy, całe rodziny uciekły do okolicznych miast. Reakcja władz i prasy była natychmiastowa.  Wściekłość, oburzenie i nieustanne zapewnienia, że w Indonezji nie ma miejsca na jakiekolwiek religijne ekstremizmy. Słyszymy to zresztą na okrągło.  Indonezyjczycy, po zadaniu dwóch standardowych pytań „skąd jesteś” i „czy masz męża”, zazwyczaj zadają też kolejne „jaką religię wyznajesz”.  Jako, że wdawanie się w dyskusje światopoglądowo – religijne z nowo poznanymi ludźmi wydaje nam się chybionym pomysłem, odpowiadamy zazwyczaj, że jesteśmy z kraju, gdzie większość ludzi wyznaje katolicyzm. To im w zupełności wystarcza.  Reakcja jest zazwyczaj taka sama – „ja jestem muzułmaninem/nką, ale nie żadnym fanatykiem, ani terrorystą.  Jesteśmy spokojnymi i tolerancyjnymi ludźmi, to dla nas bardzo ważne”.  Bardzo boli ich łatka ekstremistów, którą niektórzy próbują im przypiąć, głównie ze względu na ataki na Bali. Inna sprawa, że pewne grupy fanatyków, powiązanych z Al–Kaidą rzeczywiście tu działają. Tarcia religijne zdarzają się, ale nie zyskują powszechnego poparcia. A jednak niektóre animozje są widoczne. Gdy opuszczałyśmy hinduistyczne Bali, kilka osób uprzedzało nas, żebyśmy bardzo uważały na Lombok, ponieważ tamtejsi mieszkańcy nie należą do najuczciwszych. Zdaniem Balijczyków, „sąsiedzi” kradną i oszukują bo… są muzułmanami. Podobne uwagi słyszałyśmy opuszczając muzułmańską Jawę, Balijczycy mieli być nieuczciwi bo… są hinduistami.  Ostrzeżenia Jawajczyków były na wyrost, te Balijczyków bliższe prawdy – już pierwszy sprzedawca na Lombok „zapomniał„ wydać nam resztę i korzystając z zamieszania usiłował zniknąć w tłumie. Nie z nami takie numery :-). Potem pilnowałyśmy już sprzedawców i taksówkarzy, bo rzeczywiście notorycznie robili co się da, aby zamiast 10 tysięcy reszty, wydać 1 tysiąc. Może głupi biały się nie zorientuje... 

Z muzułmanami z Lombok wiąże się pewna ciekawostka religijna.  Po pierwsze, islam zmieszał się tu mocno z wierzeniami lokalnymi - wiele aspektów życia religijnego na Lombok niekoniecznie znalazłoby uznanie w oczach np. Saudyjczyków. Nas jednak najbardziej rozbawiło logiczne podejście mieszkańców Lombok do konsumpcji wieprzowiny. Jako że uważają oni, że wszystko, co pochodzi od Allacha jest dobre, - a niewątpliwie stworzył on i świnki - ergo wieprzowina jest dobra. 

Wracając jednak do Jakarta Post. Tym razem 2/3 strony poświęcono, aby opisać historię pobożnej muzułmanki, osoby transseksualnej, która zaszokowana atakami na Ahmadijja i chrześcijan, utworzyła religijną grupę wsparcia dla prześladowanych.  Muzułmańską grupę wsparcia, rzecz jasna.  Dziwny jest ten kraj, ale jakże fascynujący.  

Lombok
***

Kilka ciekawostek innego kalibru: jako pierwsze, orangutan w doniczce :-) - ozdobne drzewko o długich, rudych włosach , uroczy przykład tropikalnej, sumatrzańskiej flory. 


***

Ponadto, kilka słów o pewnej przerażającej modzie – w Indonezji za szczyt męskiej elegancji uchodzi pozostawienie paznokci lewego kciuka i małego palca dłuższych od pozostałych.  Wprawdzie zwyczaj ten znany jest w całej Azji (oprócz Japonii), a w przeszłości także Hiszpanii i Portugalii (hiszpańscy szlachcice – hidalgos zaznaczali w ten sposób, że nie parają się uwłaczającą im pracą własnych rąk), jednak właśnie tu osiąga on swoje makabryczne ekstremum. Mężczyźni w całym kraju szczycą się trzycentymetrowymi paznokciami, czasami mocno zagiętymi.  Przodują w tym kierowcy publicznych autobusów, ale i przedstawiciele innych profesji hołdują temu odrażającemu zwyczajowi. Zdjęć nie posiadamy, dość łagodny przykład można zobaczyć tu: 


Ciekawostka trzecia – jakże by inaczej, „Jedz, módl się, kochaj”.  Bali pełne jest odwołań zarówno do książkowego bestsellera, jaki i śladów bytności Julii Roberts. Nie czytałyśmy książki (oraz nie widziałyśmy filmu), ale polujemy na nią w księgarniach wymieniających używane egzemplarze – nie spodziewamy się oczywiście rozkoszy intelektualnych, ale warto dowiedzieć się, o co chodzi tym wszystkim anglojęzycznym kobietom, które ruszyły w świat śladami autorki (Bardema jednak nie spotkały). Jeden z ośrodków, oferujących przejażdżki na słoniach, reklamuje się sloganem „To właśnie tu Julia Roberts przyprowadziła swoje dzieci”:-). W sklepach w Ubud nie tylko można nabyć wypisany "złotymi zgłoskami" tytuł – życiowe motto, ale i „natchnioną” odzież do jogi w sklepie „Buddha Soul” (z rozpędu, jedna z kreacji do medytacji opatrzona została katolickim różańcem :-).


***

Na koniec – cherry on the top wszystkich polsko brzmiących nazw w bahasa indonesia. Nasz faworyt na Bali, "Dupa Spa" – przebija chyba nawet dramatyczną nazwę indonezyjskiej marki zup i dań w proszku „MamaSuka” – gdyby mieli wejść na polski rynek, grupą docelową wspomnianych produktów raczej nie stałyby się zapracowane matki, odczuwające wyrzuty sumienia, że nie serwują dzieciom pożywniejszych posiłków :-).


sobota, 19 lutego 2011

Indonezja – jedzenie, ceny i kilka porad praktycznych

Z początku Indonezja zaskoczyła nas mało wyrafinowaną i bardzo monotonną kuchnią – przynajmniej do czasu, gdy dotarłyśmy na Bali i Lombok - tamtejsze jedzenie jest dużo bardziej różnorodne niż na Sumatrze i Jawie.  Wszędzie jednak podstawę wyżywienia stanowią trzy potrawy – nasi goreng, mie goreng i gado-gadoNasi goreng to ryż smażony z nielicznymi warzywami i dużą ilością przypraw.  Bardzo aromatyczny, zazwyczaj ostry, ale dosyć nużący, gdy je się go trzy razy dziennie (jest on też daniem śniadaniowym). Mie goreng to ta sama potrawa, w której ryż zostaje zastąpiony kluskami. W prowincjonalnych częściach Sumatry zamiana nasi goreng na mie goreng jest jedynym urozmaiceniem kuchni.  Trzecia narodowa potrawa to gado – gado, sałatka z gotowanych warzyw, z jajkiem, soją i sosem.  Wariacji sosu są tysiące, dlatego gado – gado za każdym razem smakuje inaczej. Do nasi i mie goreng w wersji spezial dostać można smażone jajko, kurczaka lub krewetki. Standardowo jednak, potrawy te występują bez dodatków mięsnych, zawsze jednak towarzyszą im chrupki. Różnego rodzaju chipsy i prażynki są zresztą narodową obsesją Indonezyjczyków.  Do każdego ryżu, dokładane są krewetkowe prażynki z tapioki, a czasami również mocno pikantne chipsy z kasawy.  W warungach (lokalna knajpka z kilkoma plastikowymi stolikami) chipsy stoją w wielkich słojach popakowane w małe torebeczki i stanowią obowiązkowy element posiłku.  Na straganach przydrożnych może zabraknąć wody do picia, ale z pewnością można będzie w nich nabyć dziesięć rodzajów prażynek. 

Wszystkie worki na straganie wypełnione są chipsami
Inne popularne dania to kurczakowe sataye, czyli malutkie szaszłyczki podawane z sosem z orzeszków ziemnych, czasami również ze zmielonym ryżem.  Można również spotkać satay z bawołu, wołowiny, wieprzowiny (na Lomboku) i podrobów.  Soto to zupa, bulion podawany albo z kurczakiem albo kulkami rybnymi.  Smażony kurczak (ayam goreng) w typie KFC jest obok sataya najpopularniejszą przekąską. 

Nasi goreng
W całej Indonezji można spotkać tzw. „bary z Padang”.  Serwowane w nich potrawy wywodzą się - jak sama nazwa wskazuje - z miasta Padang na Sumatrze, ale skosztować ich można nawet na Lombok.  Charakteryzują się one tym, że przy wejściu, na ladzie, stoją ułożone w piramidy misy z jedzeniem.  Klient dostaje talerz, na którym już znajduje się ugotowany ryż i nakłada sobie na niego to, na co ma ochotę.  Wybór zazwyczaj jest duży.  Kurczak na 3 sposoby, jajka w różnych sosach, ryby z przewagą rybich głów, soja i tofu w różnych postaciach.  Wszystko raczej pikantne, smaczne, ale niestety zimne.  Dania z Padang przygotowuje się rano i następnie stoją one na ladzie godzinami, czasami w pełnym słońcu.  Nie podgrzewa się ich, co jest dla nas dosyć nieprzyjemne.  Czasami też, patrząc na ryby prażące się godzinami w pełnym słońcu, zastanawiamy się, jak to możliwe, że jeszcze nie spotkałyśmy nikogo kto by się poważnie struł.  Widać, ostre przyprawy w dużej ilości robią swoje. 

Na Bali i Lombok kuchnia w dużo większej mierze opiera się na rybach i owocach morza, aczkolwiek nie są one tak powszechne jak można by się spodziewać.  Nadal króluje tu nasi goreng, aczkolwiek zazwyczaj z krewetkami.  Cumi – Cumi to kalmary w pikantnym sosie podawane z ryżem, jedna z balijskich specjalności.  Zarówno na Bali, jak i na Lombok, można jednak zjeść stek z tuńczyka, marlina czy barakudy, a nawet homara, jeśli ktoś ma takie życzenie.  Czasami też, można spotkać danie z curry, przypominające jednak bardziej indyjski niż tajski wariant tej potrawy oraz nasi campur – ryż z jajkiem, kurczakiem, kilkoma rodzajami warzyw i… obowiązkowymi prażynkami. Oczywiście, zarówno na Bali jak i na Lomboku, knajpy dla turystów serwują pizzę, spaghetti i kotlety schabowe (jedyne miejsca gdzie można zjeść wieprzowinę). 

Nasi campur w wersji eleganckiej
Indonezja jest natomiast prawdziwym rajem dla wielbicieli owoców egzotycznych.  Można tu spróbować wszystkich gatunków, o których już wcześniej pisałyśmy (mangustynki, duriany, rambutany, liczi, longany; o mango, melonach, jabłkach i wielu innych nawet nie wspominając).  Ostatnio poznałyśmy trzy nowe, każdy na swój sposób niepowtarzalny. 

Snake fruit czyli wężowy owoc, nazwę zawdzięcza skórce, twardej, cienkiej i o wzorze przypominającym skórę węża.  W środku znajdują się zazwyczaj trzy – cztery cząstki, każda twarda, o konsystencji niedojrzałego orzecha, bardzo chrupkie i słodkie. 


Custard apple (szukałyśmy długo polskiego odpowiednika angielskiego słowo custard.  W polskiej wikipedii figuruje jako… custard.  Jest to jajeczny krem deserowy, coś pomiędzy waniliowym budyniem, a koglem moglem; bardzo popularny w Azji - połowa herbatników i ciasteczek jest o smaku custardowym). Czytałyśmy o tym owocu i zwiedzione nazwą szukałyśmy czegoś podobnego do lobo czy czempiona :-). Z prawdziwym jabłkiem custard apple nie ma jednak nic wspólnego.  W środku „pancernej” skórki znajduje się budyniowy miąższ z zatopionymi w nim czarnymi pesteczkami.  Zgodnie z nazwą, jest on bardzo słodki, puddingowy, lekko waniliowy – cudny.  Rozkosz dla podniebienia.



Drzewny pomidor, bardziej właściwie zwany tamarello.  W przekroju rzeczywiście wygląda i smakuje jak… słodko – kwaśny pomidor.  Bardzo ciekawe połączenie smaku warzywnego z owocowym.  


Indonezja jest krajem trochę droższym od reszty odwiedzonych przez nas państw Azji Południowo – Wschodniej. Ceny rosną wraz z przesuwaniem się na południe.  Sumatra jest najtańsza, Jawa droższa, Bali bardzo drogie, a rekordy cenowego padają na Lomboku.  Na Bali i Lombok trzeba też przygotować się na targowanie, oszukiwanie przy wydawaniu reszty i permanentne zawyżanie cen nawet o kilkaset procent. 

Jedzenie – posiłek w warungu to wydatek od 1,5 usd w górę.  Standardowa cena smażonego ryżu lub makaronu to właśnie 1,5 usd, gdy dodamy do tego kawałki ryby lub kurczaka, wzrośnie o kolejnego dolara.  Lunch w knajpce z jedzeniem z Padang to ok. 3 usd na głowę.  Przeciętny posiłek w restauracji dla turystów będzie kosztował od 3 do 10 usd, w zależności od tego czy weźmiemy danie lokalne (tańsze) czy danie kuchni europejskiej (droższe).  Stek z tuńczyka, barakudy, marlina – od 4 usd do 9 usd w zależności od miejsca (za 4 w Padangbai na wschodzie Bali, za 8 i więcej w Kucie).  Homar na Lomboku – 35 usd. 

Picie – kawa i herbata – 0,5 – 0,8 usd.  Napoje typu coca-cola – 1 usd.  Butelka wody 0,6 usd.  Piwo drogie!!  3 usd za butelkę 0,6 litra.  Cena ta sama w sklepie i w knajpie, jedynie w restauracjach dla turystów na Bali jest jeszcze drożej.  Poza barami i sklepami na Bali (Kuta i Ubud) wina i mocnych alkoholi nie widziałyśmy. 

Hotele – od 8 do 20 usd za dwójkę.  W Kucie co najmniej 50% drożej.  Na całym Bali pokoje za 8 usd stanowią raczej rzadkość.  Poza Jakartą nie widziałyśmy także nigdzie opcji spania w dormach.  Jakość budżetowych hoteli bywa przeróżna - od zatęchłych nor do ładnych, miłych, słonecznych pokoi urządzonych ze smakiem.  Najtańsze hotele często zamiast prysznica oferują balię z wodą, w której można się umyć, polewając się za pomocą dołączonego wiaderka.  Na Sumatrze kucana toaleta jest standardem, ale zdarzają się też łazienki z sedesami. 

Transport – bilet autobusowy na trasie ok. 300 km – 15 – 18 usd (w tę cenę często jest wliczony prom, czasami obiad). Przejazd busikiem zwanym bemo, będącym najtańszym środkiem transportu w miastach, na Bali i Lomboku oraz na niedużych odległościach między miastami – 0,2-0,5 usd.  Autobus turystyczne na Bali – 5-10 usd w zależności od odległości.  Godną polecenia agencją turystyczną, sprzedającą m.in. bilety na autobusy i promy jest PERAMA. Wynajęcie skutera na cały dzień kosztuje 6 usd plus paliwo. Uwaga !!!– trzeba mieć międzynarodowe prawo jazdy, dokumenty i kask, jak również ważny bilet z parku krajobrazowego, jeżeli przebywa się na jego terenie. Ulubionym zajęciem policji na Bali jest zatrzymywanie białych na skuterach i ściąganie z nich łapówek - bo trudno nazwać mandatem negocjowalną kwotę, która policjant zabiera do kieszeni. Nie ma co liczyć na pokwitowanie, jak również gwarancję, że patrol stojący 3 km dalej nie wlepi nam kolejnej kary.  Dla nas wynajęcie skutera było najdroższym środkiem transportu na Bali, ponieważ do ceny 6 usd za wynajem musiałyśmy doliczyć ponad 20 usd za „mandat”. Inna sprawa, że płaciłyśmy za swoją głupotę, ponieważ wiedziałyśmy o obowiązku posiadania międzynarodowego prawa jazdy, i pomimo tego, że go nie miałyśmy, wsiadłyśmy na skuter, licząc na szczęście. 

środa, 16 lutego 2011

Bali

Chciałyśmy już uroczyście ogłosić zakończenie pory deszczowej, ponieważ od opuszczenia przez nas Yogyi, nie spadła ani kropla deszczu. Jednak gdy dotarłyśmy do Padangbai na wschodzie Bali, pogoda pozbawiła nas złudzeń, fundując wszystkim potężny prysznic. W sumie przyzwyczaiłyśmy się i już trochę nam brakowało wilgoci:-).

Z Bali jest jak z zatoką Ha Long – obydwa miejsca musiały wyglądać kiedyś jak raj na ziemi. Obecnie, zostały one zadeptane przez setki tysięcy turystów, a niektóre ich części stały się wręcz nieznośne (vide Kuta oraz fragment zatoki Ha Long, w którym cumują na noc statki). Jesteśmy na Bali całkowicie poza sezonem i wiemy, że na pewno nie chciałybyśmy przyjechać tu w lipcu.  Musi to być prawdziwe piekło. Psioczymy na Bali, ale trzeba przyznać, że sama wyspa, z daleka od resortów, jest rzeczywiście przepiękna.  Górzysta, z kilkoma wulkanami (których nie poruszyły jawajskie wybuchy i nadal siedzą cicho), jeziorami, tarasami ryżowymi i plantacjami kawy. Udało nam się też znaleźć miejscowość nad morzem (wspomniany Padangbai), która jest całkowitym zaprzeczeniem Kuty – rybacka wioska, bez eleganckich hoteli, z niewielką liczbą białych, kręcących się między portem i knajpkami przy plaży, w których serwuje się świeże ryby. Uroczo i spokojnie, o genialnym snorkellingu tuż przy brzegu nie wspominając. Z pewnością Tui i Neckermann wywęszą okazję i zbudują tu drugą Kutę i Nusa Dua (najelegantszy resort na Bali) - to tylko kwestia czasu… 
  





Bali jest oazą hinduizmu w islamskiej Indonezji. Widać to, przede wszystkim, w architekturze, a także lokalnych strojach.  Połowa mijanych domów wygląda jak świątynie. Dopiero gdy wejdzie się do środka, okazuje się, że misterna brama skrywa pokoje mieszkalne i dziedzińce, na których toczy się życie rodzinne. Mieszkałyśmy w takim domu - dosyć niezwykłe przeżycie. 



Mniej więcej na środku wyspy znajduje się Ubud. Nam najbardziej przypominał on Luang Prabang w Laosie, tyle, że podniesiony do kwadratu - zarówno pod względem wielkości, jak i liczby turystów. Miasteczko otoczone jest polami ryżowymi, ma piękną architekturą i wspaniałą kuchnię. Jest tu drogo, ale przy odrobinie dobrych chęci, na tyłach eleganckich restauracji, można znaleźć lokalne warungi, w których je się smacznie i tanio, a właścicielka w przygotowanie smażonego ryżu wkłada całe serce.  Potem siada i ucina sobie pogawędkę z turystami, którzy dotarli do jej baru z trzema stolikami. Niestety, pani ta jest na Bali raczej wyjątkiem. Na Sumatrze i Jawie spotkałyśmy wspaniałych ludzi. Niektórzy z nich potrafili być momentami męczący, ponieważ tak bardzo chcieli nam pomóc i ugościć w swoim kraju. Jednak dopóki nie dotarłyśmy na Bali, naiwnie wierzyłyśmy, że wszyscy Indonezyjczycy są bezinteresownie przyjaźni. Bali pozbawiło nas złudzeń. Tak nachalnych sprzedawców wszystkiego, co tylko da się sprzedać, nie spotkałyśmy nigdzie poza Indiami. Balijczycy są chyba jeszcze bardziej natarczywi od Hindusów, ponieważ pozwalają sobie na kontakt fizyczny - łapią za ręce, ciągną do swoich sklepów, wciskają w dłonie tandetne pamiątki, a sarongi i materiały zarzucają na ramiona przechodniów, licząc, że jak już coś turysta złapał, to a nuż nie wypuści. Gdy zawodzi się ich nadzieje, bywają naprawdę niemili. Turystyczny obłęd. A nam się wydawało, że to Tajowie i Tajlandia osiągnęli wyżyny turystycznej tandety i arogancji względem gości. Dużo zastanawiamy się ostatnio nad wpływem masowej turystyki na miejsca i ludzi. Niewątpliwie, pieniądze bogatego Zachodu pozwoliły ludziom w wielu biednych krajach żyć na poziomie, o którym ich przodkowie nie mogli nawet marzyć jeszcze 30 lat temu. Niestety, wydaje nam się, że to jedyny wyraźnie pozytywny aspekt tego zjawiska. Wraz z napływem wczasowiczów rosną ceny, ładne dotychczas miejscowości zaczynają się niekontrolowanie rozbudowywać i szybko tracą swój charakter, zwiększa się zanieczyszczenie. Najgorsze jednak jest to, co dzieje się z ludźmi – tracą naturalną otwartość, koncentrując się na tym, w jaki sposób wyciągnąć z białego jeszcze więcej pieniędzy, handlarze i restauratorzy stają się zbyt nachalni w namawianiu na swoje usługi, taksówkarza zapominają najprostszych równań matematycznych i zawsze źle wydają resztę etc. Pobyt w takich miejscach (J: ja mimo wszystko zdecydowanie nie stawiałabym znaku równości między Kutą a Ubud) nie daje żadnej możliwości poznania danego kraju i jego mieszkańców.  Poza tym, nigdy nie byłyśmy w miejscu, do którego zjeżdżają wycieczki z Tui, które byłoby autentycznie ładne. Zazwyczaj jednak wystarczy wyjechać kilkanaście – kilkadziesiąt kilometrów poza turystyczne getta i świat wraca do normy. Nie ma McDonalds’a, a w restauracjach nie serwują spaghetti, za to ludzie są bardziej otwarci, przyjaźni i uczciwi, krajobrazy natomiast równie ładne, a czasami ładniejsze. Kuta i resorty na południu Bali w porównaniu z sennymi wioskami w pozostałych częściach wyspy są tego najlepszym przykładem, podobnie jak to, co dzieje się w Tajlandii. 

niedziela, 13 lutego 2011

Kuta - miasto, które chce zapomnieć

Dobre duchy opiekuńcze czuwały nad nami, gdy podróżując po Tajlandii, ominęłyśmy szeroki łukiem Phuket, a zamiast na Phi Phi, zamieszkałyśmy na pustej plaży pod Ao Nang.  Opuściły nas jednak chyba, gdy dotarłyśmy na Bali i - po nocy spędzonej w hotelu na tyłach dworca autobusowego w Denpasar (który wydawał nam się wówczas paskudnym miejscem) - wsiadłyśmy w busa do Kuty. 

Kuta to przedsionek piekieł. Koszmarny, parny upał, sprawiający, że koszula zaczyna się kleić do ciała kilka sekund po opuszczeniu hotelu. Wysokie ceny, tandetne suweniry – te same, które można znaleźć na Khao San Road w Bangkoku, oferowane przez wyjątkowo natrętnych sprzedawców i naganiaczy. Do tego wszystkiego dziki tłum turystów – głównie emerytów, zamieszkujących eleganckie hotele przy plaży; głośnych, ekstremalnie otyłych, nastolatków amerykańskich i australijskich; hordy imprezowiczów w identycznych T-shirtach i fałszywych Ray Banach. Cześć młodszych gości to surferzy, którzy przybywają tu, aby skorzystać z wysokich fal. Ku naszemu zaskoczeniu, okazało się jednak, że słynna Kuta Beach, jest smętną, buro-szarą łachą piachu, upstrzoną wszelkiej maści odpadkami. Wprawdzie wybudowano wzdłuż niej piękne, luksusowe hotele, niemniej ich gości raczej nie uprzedza się przed przyjazdem, że „hotel z dostępem do morza” oznaczać tu może nie plażę, a kamienno-betonową skarpę (przy której kąpiel jest zakazana).


Ci, których interesuje turystyka kulturalna, nie znajdą tu nic dla siebie. Nie oszukujmy się, do Kuty przyjeżdża się po słońce i zabawę, a nie po to, by poznawać świat i manifestacje jego różnorodności. Lokalne hotele i knajpki robią zresztą wszystko, aby cudzoziemcy czuli się tu jak u siebie w domu, a nie w egzotycznej Indonezji. Turyści mogą więc zrobić zakupy w sklepie ulubionej międzynarodowej marki, wpaść na kawę do Starbucksa, Planet Hollywood czy Hard Rock Cafe, a następnie zatańczyć topless na specjalnej, gorącej imprezie (oczywiście, nijak się to ma do surowej, indonezyjskiej obyczajowości). Nawet McDonald’s reklamuje się tu sloganem „Tęsknisz za domem?”, któremu towarzyszy zdjęcie gigantycznego hamburgera.


Zapewne podobnie wyglądało to 12-go października 2002 roku. Koło 23.00, surferzy kończyli piwne „biforki” i zjeżdżali się do najpopularniejszych (położonych praktycznie na przeciwko siebie) dyskotek Paddy’s i Sari Club; wystrojone Brytyjki szukały w tłumie nowo poznanych australijskich kolegów, ktoś ciągnął znajomych na drinka, ochroniarze witali stałych bywalców wysiadających z taksówek, a Bintang lał się strumieniami. Jeden z imprezowiczów zabawiał pozostałych gości, wykonując swój popisowy numer - taniec a la AC/DC. Kilka minut później, miejsce to zamieniło się w piekło na ziemi. Zamachowiec–samobójca zdetonował bombę wewnątrz klubu Paddy’s, a gdy spanikowany tłum zaczął wybiegać na ulicę, wybuchły dużo silniejsze ładunki, ukryte w białym vanie, zaparkowanym pod Sari Clubem. W zamachach zginęły 202 osoby, drugie tyle zostało rannych. Siła wybuchów była tak duża, że cały kwartał został praktycznie zrównany z ziemią. Dziś, na skwerze pomiędzy dawnymi klubami, stoi pomnik, zwany Ścianą Pamięci. Wypisano na nim nazwiska zamordowanych ofiar. Turyści robią tu zdjęcie, liczą „swoich” zabitych, po czym odchodzą do barów i dyskotek. A przecież za każdym z tych nazwisk kryje się jakaś historia... Beata Pawlak, podróżująca po Azji polska dziennikarka, od lat zajmująca się tematyką islamu, znalazła się w tej części Jalan Legian, wracając z bankomatu do swojego hotelu. Dwie młodziutkie kuzynki z Wielkiej Brytanii, Laura France i Natalie Perkins, zaczynały właśnie swoja gapjerową podróż dookoła świata – nie minął nawet miesiąc, od kiedy wyruszyły z domu. Ana Cecilia Aviles z Ekwadoru była oddaną wolontariuszką lokalnej organizacji, zajmującej się bezdomnymi psami na Bali. Turyści, sportowcy (w okolicy odbywał się wówczas turniej rugby), biznesmeni, nowożeńcy, przechodnie - o indonezyjskich pracownikach klubów nie wspominając – wszyscy zginęli w sposób okrutny i bezsensowny z rąk terrorystów powiązanych z Al Kaidą. Mimo że przywódcy -”mózgi”, stojący za zamachem (tak to już jakoś jest, że „mózgi” nie ryzykują własnym życiem, wysługując się łatwymi do manipulowania bezmózgami) zostali już osądzeni i zgładzeni; podejrzewa się jednak, że sprawiedliwość nie dosięgnęła wszystkich zamieszanych w tę sprawę.

Zamachy z 2002 nie były, niestety, jedynymi. 3 lata później, bomby wybuchły w okolicy barów przy pobliskiej plaży oraz na Kuta Square – ruchliwej uliczce, obok której mieszkałyśmy - zabijając 20 osób, a raniąc ponad 100. A jednak, gdy przyjedzie się tu, nie można odczuć jakiejkolwiek atmosfery zagrożenia. Mimo że jesteśmy poza sezonem, ulice miasteczka dosłownie zalane są ludźmi. Sari Club zniknął wprawdzie z rozrywkowej mapy miasta (na jego miejscu jest teraz parking), ale Paddy’s otworzył ponownie swe podwoje w pobliżu oryginalnej lokalizacji. Kuta chce się bawić i zapomnieć o czarnych chwilach z swej historii. Aby uczcić pamięć ofiar wydarzeń z 2002 roku, stawiając pomnik, na ulicy oznaczono także wielką gwiazdą z kostki brukowej miejsce, w który stał samochód–pułapka. Z jej środka strzelał w niebo promień światła. Dziś, miejsce to zostało prawie w całości zalane asfaltem – nikt zresztą nie patrzy w jego stronę, ogłuszony muzyką, dobiegającą z dżipów, na których półnagie hostessy tańczą, zachęcając do odwiedzin nowo powstałej dyskoteki. Może to i lepiej. Ludzka potrzeba zabawy, doświadczania szczęścia i zapominania tego, co złe, okazała się uczuciem tak silnym, tak głęboko zakorzenionym w ludzkiej duszy, że terrorystom nie udało się osiągnąć swojego celu, którym było zastraszenie turystów napływających z całego świata oraz zdestabilizowanie sytuacji na wyspie. Nie znosimy Kuty i jej tłumów, niemniej, w tym szczególnym kontekście, bardzo nas to jednak cieszy.

Tablica z nazwiskami ofiar
Miejsce wybuchu: w budynku po prawej znajdował się Paddy's, po lewej w głębi stał Sari Club (vis-a-vis widocznej na środku Ściany Pamięci).
Ślad po gwieździe wskazującej miejsce ekspolozji vana, w głębi teren, gdzie znajdował się Sari Club

sobota, 12 lutego 2011

Bromo - foto bonus

Turyści obserwują wulkan ze wzgórza
Opuszczona świątynia u stóp krateru


Wulkaniczna gleba jest bardzo żyzna
Nasz pokój z widokiem na bardzo spokojny już wulkan



piątek, 11 lutego 2011

Pod wulkanem ;-)

Całkowicie nieświadomie zafundowałyśmy sobie przygodę, której nie zapomnimy do końca życia. Nie zdecydowałybyśmy się na nią, gdybyśmy były świadome okoliczności.  A wszystko przez dziecięcą wręcz fascynację P wulkanami.  Indonezja, jak wiadomo, ma ich pod dostatkiem – blisko 200 czynnych.  Pierwszym, który chciałyśmy zobaczyć z bliska był słynny Krakatau, znajdujący się na oceanie pomiędzy Sumatrą i Jawą (jego wybuch pod koniec XIX wieku zasypał popiołem australijskie Perth).  Okazało się to jednak niemożliwe ze względu na porę deszczową.  Brak turystów oznacza brak wycieczek, a samodzielne zorganizowanie transportu oraz wynajęcie łodzi kosztowałoby nas 500 usd bez gwarancji wypłynięcia w wypadku złej pogody.  Następna teoretyczna okazja trafiła się w Yogyakarcie, leżącej u stóp wulkanu Merapi.  Merapi wybuchł potężnie parę miesięcy temu, zasypując pyłem wulkanicznym wiele wiosek u swoich podnóży.  Mimo że widziałyśmy jego sylwetkę, majaczącą w oddali, jak również ruiny domów wykopywanych (dosłownie) spod grubych na kilka metrów popiołów, nie można do niego podjechać.  Po drugim fiasku, trzecim podejściem miała być jedna z największych atrakcji turystycznych Indonezji – wulkan Bromo.  Jest on słynny, ponieważ oferuje wspaniałe widoki oraz możliwość wejścia na obrzeże krateru.  W Yogya dowiedziałyśmy się jednak, że wybuch Merapi rozgniewał także Bromo, który dymi od końca listopada.  "Co to dla nas oznacza?" – spytałyśmy w agencji, organizującej transport. Tyle tylko, że nie można na niego wejść, ale jak najbardziej da się go obserwować z okolicznego wzgórza.  P widziała już dymiący wulkan w Gwatemali, z krateru którego wydobywała się strużka, podobna do dymu z papierosa. Widowiskowe i na pewno nie niebezpieczne.  Zapadła decyzja - jedziemy.  Gdy wczesnym wieczorem, w towarzystwie pary Belgijek i dwójki Holendrów, dojechałyśmy do miasteczka oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów od Bromo, nic nie zapowiadało tego, co nas czeka.  Zmieniliśmy tylko kierowcę i nasz mini bus na bardziej rozklekotany i brudny.  Wkrótce miałyśmy się dowiedzieć dlaczego.  Jechaliśmy w całkowitych ciemnościach, mocno wspinając się w górę.  Mijaliśmy wioski, które wyglądały na wymarłe.  Zamknięte na głucho domy, czasami jakieś światło w oknach jedynego zamieszkałego budynku.  Droga słabo przejezdna, bus ledwo dawał sobie radę.  W pewnym momencie, przejeżdżając przez lepiej oświetlony fragment drogi, zrozumiałyśmy dlaczego.  Wszystko wokół było zasypane grubą warstwą popiołu.  Droga, domy, pola – wszystko pokryte czarnym śniegiem.  Z każdym kilometrem było go więcej.  Na tle ciemnego nieba widoczna natomiast była potężna chmura pyłu.  Zrobiło nam się bardzo nieswojo.  Prawdziwy strach opanował nas jednak, gdy dojechałyśmy do hotelu - schroniska.  Gdy wysiadłyśmy z busa, usłyszałyśmy coś, co przypominało odgłos startującego samolotu albo serię grzmotów, następujących jeden po drugim.  Mocno spanikowane zapytałyśmy „co to?”.  Zaskoczony chłopak z hotelu odparł, zadowolony: „Wulkan.  Dziś możecie zobaczyć jak pluje ogniem, jest w trakcie erupcji”.  Chwilę później przekonałyśmy się, co to oznacza.  Schronisko, do którego nas przywieziono, położone było na skraju kaldery. Dosłownie naprzeciwko nas, w pewnym oddaleniu, czarne niebo rozświetliły czerwone fajerwerki lawy wyrzucanej z krateru.  Grzmoty się wzmogły.  Wulkan wydawał się na wyciągnięcie reki, choć byliśmy od niego oddaleni o 3 km.  Powiedzmy jednak szczerze, w przypadku potężnego wybuchu, 3 km to jak milimetr.  Byłyśmy autentycznie przerażone i zszokowane, podobnie jak pozostali cudzoziemcy.  Była 22, od miasta dzieliło nas kilkadziesiąt kilometrów i nikt nie planował tam jechać.  Oczywiście gdybyśmy zadeklarowały, że zapłacimy sto dolarów za natychmiastowe zwiezienie nas na dół, znalazłby się pewnie chętny.  Podobno, w trakcie listopadowej silnej erupcji, która miała miejsce w środku nocy, połowa obecnych w hotelu gości, zażądała natychmiastowego transportu w bezpieczne miejsce, niezależnie od kosztów. Nas trochę uspokoił stoicki spokój miejscowych.  Gdy tylko Bromo zaczynał pluć lawą, natychmiast zbiegali się i patrzyli w zachwycie na to widowisko (my też, tylko kolana nam się trzęsły), ale poza tym zachowywali się jakby nic się nie działo.  Gdy Holender z naszej grupy zapytał „przeżyjemy tę noc?”, roześmiali się serdecznie i odpowiedzieli „nie wiemy”.  Rozbroili nas.  Z Belgijkami postanowiłyśmy, że mimo wszystko zjemy kolację.  Mogła być to nasza ostatnia wieczerza, więc nie oszczędzałyśmy i wzięłyśmy najlepsze dania z menu.  Wulkan wydawał przeciągłe pomruki i pluł lawą, wszystko się trzęsło, a z głośników w restauracji leciała piosenka „I wanna live forever”.  Belgijka nie wytrzymała i gdy po raz kolejny zadrżały wszystkie szyby w oknach, stwierdziła „głupi ten Bon Jovi”.  Groza wzmogła się jeszcze, gdy okazało się, że w naszym pokoju (najbliżej przepaści) trzęsie się dosłownie wszystko, gdy tylko Bromo mocniej huknie.  Chyba nigdy nie byłyśmy bardziej przerażone.  Pomimo tego zasnęłyśmy, tylko J budziła się przy kilku groźniejszych pomrukach wulkanu.  O 3.30 zadzwonił budzik i wyruszyłyśmy oglądać wschód słońca.  Gdy tylko lekko się rozjaśniło, Bromo przestał pluć lawą (to były widoki nocne, bardziej spektakularne w ciemnościach) natomiast ze zdwojoną siłą zaczął wyrzucać popiół.  Sam wulkan okazał się być bardzo mizernych rozmiarów, w porównaniu z zamieszaniem, jakie robił.  W międzyczasie udało nam się jednak dowiedzieć, że obok Merapi, Bromo jest jednym z potężniejszych wulkanów Jawy i wybucha średnio co pięć lat.  Jest naprawdę groźny.  W świetle dnia nabrałyśmy animuszu i nawet bardzo gwałtowne erupcje nie wywoływały takiego przerażenia, jakiego dane było nam doświadczyć w nocy.  Strach powoli się ulotnił i zaczynałyśmy rozumieć, że miejscowi przywykli do tych grzmotów, popiołu i od czasu do czasu – fajerwerków z lawy.  Dla nich był to niemalże element codzienności.  Gdy parę godzin później, wracaliśmy do stosunkowo bezpiecznego miasta poniżej, minęliśmy działające przedszkole oraz matki ważące swoje maluchy w przenośnym punkcie pielęgniarskim.  Widziałyśmy też zasypane popiołem domy oraz poletka cebuli i kapusty, rosnących na wulkanicznym pyle, wśród których krzątali się ludzie.  Inni zamiatali pył z obejść swoich domostw - prawdziwie syzyfowa praca, biorąc pod uwagę, że Bromo dymi od listopada i najprawdopodobniej nie prędko zamierza przestać.  Panorama wiosek, zasypanych popiołem była niezwykłym widokiem. Nie mogło opuścić mnie (J) wrażenie literackiego deja vu – jadąc przez ciemne (pył odcina dopływ światła słonecznego) wioski z grafitowymi poletkami i wymarłymi drzewami, miałam wrażenie jakbym znalazła się w mieście umarłych rodem z powieści „Pedro Páramo” J.Rulfo.  Apokalipsa, inaczej nie da się tego określić.




Widok wulkanu w trakcie erupcji (niewielkiej jak na wulkanie możliwości) jest nieporównywalny z żadnym innym doświadczeniem.  Mieszanka strachu, zachwytu i podziwu dla sił natury.  Bałyśmy się bardzo, ale z perspektywy bezpiecznego Bali – wydaje się, że warto było.  Choć teraz możemy się przyznać, że oryginalnie planowałyśmy zostać pod wulkanem dwa dni, ale widząc i słysząc co się dzieje, uciekłyśmy przy pierwszej sposobności, czyli nazajutrz.  Wystarczyło nam to, co widziałyśmy - takiej dawki adrenaliny nie dostarczyło nam jeszcze nic w trakcie tej podróży (ani na długo przed nią).  


 

 
na skarpie po lewej stronie widać wioskę, gdzie spałyśmy