sobota, 5 marca 2011

U Hobbitów



Podróżowanie po Nowej Zelandii jest miłe, łatwe, przyjemne i… bardzo, bardzo drogie. Jeszcze nim dotarłyśmy do Auckland, dowiedziałyśmy się, że istnieje szereg buspassów, czyli łączonych biletów, pozwalających objechać poszczególne części kraju w cenie niższej niż ta, którą zapłaciłybyśmy za pojedyncze przejazdy. Wiedziałyśmy też, że noclegi są drogie i przeprowadziłyśmy „żywiołową rozmowę” ;-), w której poruszyłyśmy palące kwestie, takie jak wizja spania non stop w 8-10 osobowych dormach versus groźba wydania majątku na najpodlejszy nawet pokój bez łazienki, zahaczając wręcz o zakwestionowanie sensowności przyjazdu do NZ. W wyniku konstruktywnych ustaleń ;-), podjętych w trakcie tej dyskusji, wyruszyłyśmy do miasta i w magazynie Warehouse – jak mówi P., lokalnym odpowiedniku Lidla, co nie do końca jest prawdą - zakupiłyśmy tani namiot (79 $ nowozelandzkich – dla porównania, w porządnym sklepie outdoorowym za tę kwotę można nabyć… jedną karimatę). Obecnie leje równo od 30 godzin, a namiot jest nadal suchy, choć mamy poważne wątpliwości czy przetrwa najbliższą noc. Jeśli wytrzyma, będzie to najlepszy tani namiot, jaki kiedykolwiek wyprodukowano. Jak na razie pozwala nam jednak na duże oszczędności (noc na campingu kosztuje tyle ile jedno łóżko w dormie). Prognozy są jednak nieubłagane – będzie lało dalej. Nie dziwi nas to, Nowa Zelandia to trochę taka Islandia na drugim końcu świata – obłędne krajobrazy, wulkany, gejzery i gorące źródła, ale też najgorsza pogoda na świecie. Trudno, coś za coś. Oby tylko namiot nie zawiódł pokładanych w nim nadziei ;-).

Po zakupieniu passu InterCity, który pozwoli nam na objechanie Wyspy Południowej oraz kilku miejsc na Wyspie Północnej, wsiadłyśmy w autobus i opuściłyśmy Auckland. O samym mieście nie mamy właściwie nic do powiedzenia. Miłe, ładnie położone i… jakieś takie nijakie. Jedyne, co przyciąga uwagę, to szereg uśpionych wulkanów, porozrzucanych po całym mieście. Na zboczu jednego z nich mieszkałyśmy, choć nie będzie przesadą powiedzieć, że w Auckland właściwie każdy mieszka na wulkanie albo tuż obok.

Krater i centrum Auckland w tle
Waitomo – w miejscu tym oglądać można system jaskiń, na ścianach których zamieszkuje ogromna kolonia świecących robaczków, występujących tylko i wyłącznie w NZ. Ogląda się je z łódki, w całkowitej ciszy i ciemności. Widok zapiera dech w piersiach, szkoda tylko, że nie możemy pokazać tego niezwykłego zjawiska – fotografowanie jest tam surowo zakazane. Ciekawostką jest fakt, że jaskinie te odkryte zostały do spółki przez Anglika i Maorysa. Państwo szybko się o nie upomniało, niemniej naciski rodziny tego drugiego sprawiły, że jego potomkowie (a miał on, bagatela, 16 dzieci) mają pierwszeństwo zatrudnienia jako przewodnicy. I tak, naszą grupę oprowadzała pod ziemią urocza praprawnuczka odkrywcy.

glow worms photo

Rotorua – małe miasteczko, w którym więcej jest chyba miejsc noclegowych w hotelach niż mieszkańców (w Nowej Zelandii zaskakująco wiele miejscowości, ulic etc. nosi maoryskie nazwy; ciekawostką są raczej wyjątki, takie jak położone obok siebie Cambridge i Oxford z obowiązkową Victoria Street czy Shakespeare Drive). W okolicy mieści się drugi największy, po Yellowstone, obszar geotermalny na świecie. Diabelski zapach siarki czuć w całym miasteczku, trzeba się do niego po prostu przyzwyczaić. Można tu spędzić kilka dni, oglądając gejzery, wulkany, bulgoczące błotne jeziorka. Biorąc jednak pod uwagę, że minimalna cena czterogodzinnej wycieczki za miasto to 60 dolarów nowozelandzkich (ok. 40 USD) za osobę, zdecydowałyśmy się pojechać tylko w jedno miejsce – Wai-o-tapu.  Za to jakże spektakularne! Trudno uwierzyć, że natura jest w stanie stworzyć takie kolory i formy. Chodziłyśmy zachwycone między pomarańczowymi jeziorkami i bulgoczącymi poletkami błota. 










Przy okazji krótka dygresja – Nowa Zelandia na pewno nie jest krajem, który da się zwiedzić korzystając tylko i wyłącznie z publicznego transportu (a można w ten sposób objechać ogromną cześć świata). Atrakcje kraju mają wyłącznie charakter przyrodniczy i - siłą rzeczy- mieszczą się poza miastami, do których docierają autobusy. Aby dotrzeć do któregokolwiek z rozlicznych parków geotermalnych wokół Rotorua, trzeba mieć samochód albo wykupić podwózkę turystycznym vanem. Innej formy transportu nie ma. Biorąc pod uwagę, jak zła jest pogoda i jak rzadko na horyzoncie ukazuje się jakikolwiek pojazd mechaniczny, opcja autostopu atrakcyjna może być tylko dla wyjątkowo cierpliwych i zmotywowanych pasjonatów taniego podróżowania. Bardzo to irytujące, nie tylko dla naszego i tak już bardzo nadwyrężonego budżetu.

4 komentarze:

  1. moi znajomi przenieśli się na stałe z Polski do Nowej Zelandii (dostali propozycje założenia Szkoły Muzycznej w NZ).Opowiadali o miejscowej goscinnosci tj. składkowych przyjeciach gdzie każdy przynosi tzw. talerz. Ciekawe to nawet ale jak dla mnie zdecydowanie nie ten klimat (Wenezuela to jest to :)).Pozdrawiam. Anna B. z Łodzi

    OdpowiedzUsuń
  2. Czemu u Hobbitów? Nie czytałem Władcy Pierścieni...

    OdpowiedzUsuń
  3. Anno B.-> Dziękujemy za miłe słowa :) NZ ma swój ogromny urok, zbliżony do skandynawskiego, ale każdy ma na świecie "swoje" miejsca i dobrze, bo dzięki temu jest on tak różnorodny, a podróżowanie takie ciekawe :)

    Ad Hobbici -> Ja (J)w sumie też nie czytałam "Władcy..", przyznaję ze wstydem :)) Tu jednak trudno się z nim nie zetknąć, bo każdy Nowozelandczyk prędzej czy później nawiązuje do filmu Jacksona. Są nawet specjalne wycieczki śladami bohaterów.

    OdpowiedzUsuń
  4. w koncu wladca piercieni byl po czesci krecony w nz

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.