środa, 9 marca 2011

Rowena, królowa Wellington



W przeciwieństwie do Auckland, Wellington nas uwiodło, na co złożyło się na jednak kilka elementów.

Samo miasto jest chyba jedną z najmniejszych stolic świata (mniej niż 200 tysięcy mieszkańców), ale jednocześnie jedną z najbardziej uroczych. Pięknie położone nad zatoką, z drugiej strony otoczone wzgórzami. Ma wspaniałe, interaktywne muzeum Te Papa, piękny ogród botaniczny (wstęp do obydwu miejsc gratis) i szereg innych atrakcji. Nad morzem zbudowano promenadę, wzdłuż której koncentruje się życie miasta. Nowozelandczycy są jeszcze bardziej zakochani w sporcie i zdrowym stylu życia niż Australijczycy, nie dziwi więc, że ci z nich, którzy akurat nie biegają (najchętniej boso) po promenadzie, startują w zawodach wioślarskich na zatoce albo wjeżdżają rowerem na jedno z okolicznych, stromych wzgórz. Dlatego też zapewne w ogóle nie zwróciłyśmy uwagi na duże grupy młodych ludzi, kręcących się po mieście w dresach, aczkolwiek później, gdy już wiedziałyśmy o co chodzi, przykuło naszą uwagę, że wszyscy oni mają na plecach nazwy krajów, w tym tak egzotycznych, jak np. Jamajka. W trakcie zwiedzania rewelacyjnego muzeum Nowej Zelandii - Te Papa poznałyśmy dwie Polki. Okazało się, że dziewczyny przyjechały do Wellington na mistrzostwa świata w Taekwon – do. To wiele wyjaśniało. Następnego dnia siedziałyśmy na nadbrzeżu i wyliczałyśmy kraje obecne na mistrzostwach. Naszej reprezentacji życzymy samych złotych medali, na które podobno ma duże szanse. W szczególności trzymamy kciuki za poznane dziewczyny z Częstochowy - życzymy złotych medali w każdej kategorii, w której startują. My natomiast mamy na liście nowy punkt do sprawdzania, gdy tylko będziemy mieć dostęp do bardzo drogiego, nowozelandzkiego internetu – wyniki na mistrzostwach świata w taekwon-do.

W związku z tym, że śpimy w namiocie, naszym głównym zmartwieniem jest znalezienie campingu w granicach miasta i zasięgu komunikacji publicznej. W NZ campingów jest zatrzęsienie. Podobnie jak w Skandynawii, podróżowanie z namiotem lub camperem jest bardzo popularne, w okolicach każdego miasta można więc znaleźć co najmniej kilka tzw. Holiday Parków. Niestety, w przypadku większych miast, znajdują się one zazwyczaj parę kilometrów poza granicami centrum. Specyfiką NZ jest jednak to, że zabudowa miejska składa się z domków z ogródkami, a te czasem okazują się całkiem pokaźnych rozmiarów. Gdy ktoś prowadzi tani hostel w takim domku, zazwyczaj ma też poletko przeznaczone na rozbicie namiotu. Spałyśmy w takim miejscu w Napier, takie samo udało nam się znaleźć też w Wellington. Rowena Lodge, niepowtarzalne doświadczenie. Znalazłyśmy ich telefon w broszurce informacyjnej (jednej z tysiąca drukowanych dla turystów w NZ) i zadzwoniłyśmy z dworca, pytając o dostępne miejsca campingowe. Mężczyzna, który odebrał telefon, potwierdził, że możemy u niego rozbić namiot, a następnie zapytał jak daleko jesteśmy. Gdy okazało się, że chcemy iść na piechotę z dworca (w Wellington nigdy i nigdzie nie jest daleko) powiedział, że przyśle po nas samochód. Byłyśmy mocno zdumione, ale nasze zdziwienie przerodziło się wręcz w oszołomienie, gdy pod dworzec podjechała rozpadająca się furgonetka z kierowcą, który mógłby z marszu, bez charakteryzacji, zagrać w „Trainspotting” (fani „Włatców Móch” również łatwo będą mogli go sobie wyobrazić). Na werandzie, przed wejściem, powitał nas mężczyzna w brudnym ubraniu, wyglądający na ciężko chorego gruźlika i powiedział „Witajcie w Rowenie”. Człowiek, który wysłał po nas samochód, okazał się najbardziej gburowatym Nowozelandczykiem, z jakim miałyśmy dotychczas do czynienia, a wielu można by coś zarzucić. Burknął tylko gdzie mamy się rozstawić, a na nasze pytania o łazienki, kuchnię etc. odpowiedział, że same możemy je sobie znaleźć. Potem było już tylko weselej. Dosyć szybko zorientowałyśmy się, że większość mieszkańców Roweny nie wygląda na plecakowiczów zwiedzających NZ. Powiedzmy to wprost, każdy z kilkudziesięciu mieszkających tam mężczyzn wyglądał na bezdomnego, skazanego za ciężkie przestępstwa, narkomana lub alkoholika na odwyku. Choć odwyk nie był pełen, ponieważ piwo lało się strumieniami. Kilka kobiet też nie sprawiało wrażenia, że są amerykańskimi studentkami w podróży życia. Wszystkie rozmowy w olbrzymiej kuchni toczyły się wokół pracy, umów i zarobków. Wszyscy mieszkańcy Roweny, poza nami, parą przerażonych otoczeniem Japończyków i dwójką Anglosasów pod namiotem to stali rezydenci Roweny, każdy zapewne z ciekawą historią do opowiedzenia i niezłym bagażem doświadczeń. Rowena jest wprawdzie hostelem, ale zamieszkanym przez tych, którzy nie mają gdzie mieszkać, choć większość gdzieś pracuje. Każdy wygląda jednak na tyle szczególnie, że raczej nie może liczyć na pracę w banku. Bardzo wielu lokatorów to starsi mężczyźni, którzy dożywają w Rowenie swoich dni. Jeden z mieszkańców, gotując obiad koło P zajętej mieszaniem ryżu, dwoma wprawnymi ruchami otworzył rzeźnickim nożem puszkę z fasolką. Na zdziwione jego umiejętnościami spojrzenie odpowiedział: „Tu nawet nie ma porządnego otwieracza, więc musiałem użyć prymitywnej metody otwierania puszki.  Bardzo Panią przepraszam, że w Pani obecności użyłem prymitywnej metody”. P opadła szczęka i coś tam wydukała, że zupełnie nie szkodzi i nawet jej się to podobało. Główny zarządzający, Roger ( o wdzięcznej ksywce Rzeźnik), wytatuowany, przeraźliwie chudy, z dredami do pasa i towarzyszącym mu wiernie baaardzo grubym kocurem, niezwykle ucieszył się na wieść o tym, że jesteśmy z Polski, ponieważ kiedyś odwiedził nasz kraj. To dosyć niezwykłe jednak, niewielu Nowozelandczyków dociera nad Wisłę. Roger nie zdradził tajemnicy tej podróży, ale powiedział tylko, że bardzo mu się podobało a ludzie byli mili. Ciekawostka.

Rowena nas zafascynowała, więc sięgnęłyśmy do internetu. Na portalu Tripadvisor (bardzo popularny portal z ocenami miejsc i hoteli, używany jednak głównie przez Amerykanów -reklamuje się jako niezależny i niskobudżetowy, ale skupia się na hotelach przynajmniej ze średniej półki cenowej) znalazłyśmy tak złe oceny Roweny, jakich nie widziałyśmy jeszcze na oczy. Oceniający narzekali, że brudno (nieprawda, łazienki wręcz lśnią, a kuchnia jest czystsza niż gdziekolwiek indziej, gdzie spałyśmy w NZ), że dziwaczne towarzystwo (prawda, choć naszym zdaniem raczej niegroźne), że pokoje obskurne (zdecydowanie prawda). Hostel znajduje się w bardzo starym, drewnianym domu, który mógłby być perełką, ale jest posępnym gmaszyskiem, z psychodelicznymi korytarzami. Natychmiast nasunęły nam się skojarzenia filmowe, przede wszystkim z „One Million Dolar Hotel” Wendersa oraz z „Hotel Splendid”, choć trzeba przyznać, że chwilami atmosfera zahacza o „Lśnienie” :-). Nocna wycieczka do łazienki przez puste korytarze dostarcza dreszczyku emocji, choć najzabawniejsza sytuacja rodem z „Rodziny Adamsów” miała miejsce rano. W umywalni, J spotkała staruszka, który golił się, wpatrując się w wielkim skupieniu we własne odbicie. „Wiesz, kiedyś wisiało tu lustro, a potem przewiesili je tam, gdzie teraz stoisz ty. To było jakieś 2 lata temu.” – powiedział, a J, ku swemu zdumieniu, spostrzegła, że cały czas golił się, wpatrując się w pustą ścianę przed własnym nosem. A może coś jednak tam widział? Wprawdzie w necie krążą opowieści o grasującej w Rowenie Niegrzecznej Dziewczynce, podkradającej jedzenie z lodówek :-), jednak to zjawisko ma miejsce wszędzie. Dzień po opuszczeniu przez nas domu, w Moskwie, J została pozbawiona połowy swojego salami, które zostało po chamsku wykrojone nożem z zamkniętego próżniowo opakowania (J: „oburzający proceder! Parówkowym skrytożercom mówimy NIE!”).

Poza fatalnymi ocenami na Tripadvisor, Rowena ma też grupę na Facebooku pt. „Jakimś cudem udało mi się przeżyć w Rowenie”. Wbrew nazwie, jest to grupa obecnych i byłych rezydentów hostelu absolutnie w nim zakochanych, wspominających z rozrzewnieniem każdą spędzoną tu chwilę oraz gburowatego właściciela. My w sumie też mogłybyśmy się zapisać. Spędziłyśmy w Rowenie dwa dni, ale doskonale rozumiemy zachwyt tym miejscem i z rozbawieniem myślimy o tych przerażonych turystach, którzy trafili do Roweny myśląc, że to kolejny zwykły hostel na ich trasie.

Kolacja w Rowenie, gruby kocur reflektował nawet na ser feta
Jeden z "uroczych" korytarzy
Nocny widok z werandy
A poza tym, Wellington jest śliczne i mieszczańskie :-)


Delfiny spotkałyśmy w drodze na Wyspę Południową

1 komentarz:

  1. Gratuluje J znajomosci Barei. A w ogole to wydaje mi sie fajne doswiadczenie.J.P.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.