czwartek, 3 marca 2011

Z RTW czy bez...

 Uwaga – czysto technicznie o lotach i biletach- tylko dla zainteresowanych tematem :-)

 
W trakcie podróży takiej jak nasza, bilety lotnicze są kwestią istotną. Większość ludzi decyduje się na zakup biletu dookoła świata, czyli tytułowego RTW (round the world). My, jednak, świadomie z tej opcji zrezygnowałyśmy, a powodów ku temu było kilka. Po pierwsze, podstawowym założeniem naszej podróży był „brak planów”. Brzmi to teraz dosyć śmiesznie, ponieważ nasze bardzo ogólne założenia czasowe i budżetowe sprawdziły się niemalże co do dnia i co do dolara. Planowałyśmy dotrzeć lądem do Indonezji i mniej więcej po sześciu miesiącach podróży przelecieć z Bali do Sydney. W międzyczasie odwiedzić wszystkie te kraje, przez które przejechałyśmy, a dodatkowo polecieć też do Japonii i Indii. 100% realizacji planu.

Wracając jednak do RTW - ograniczałby on nas czasowo, wymagał np. opuszczenia Kambodży po 10 dniach, żeby złapać samolot z Bangkoku, etc. Uniemożliwiałby również pokonywanie dużych odcinków trasy lądem lub wymagałby dokupywanie kolejnych lotów. W praktyce, bilet RTW może być stosunkowo tani lub absurdalnie drogi. To druga opcja, z oczywistych względów, nas nie interesuje. Tanie bilety, natomiast, można znaleźć, gdy podróżuje się „schematycznie”– zezwalają one bowiem najczęściej na ok. 5 postojów w najpopularniejszych hubach (ogromnych lotniskach funkcjonujących jako główne węzły komunikacyjne). Oznacza to, że podróż zaczyna się zazwyczaj w Londynie, przez Nowy Jork i Los Angeles prowadzi do Tokio, Hongkongu lub Sydney, następnie do Bangkoku/Singapuru, a stąd przez Delhi/Mumbaj z powrotem do Europy. Czasami pojawia się możliwość zatrzymania w Dżakarcie, Szanghaju lub gdzieś na Bliskim Wschodzie. Bardzo rzadko obejmują one jednak Amerykę Południową (jeśli już, kilka największych miast), właściwe nigdy Afryki. Często zawierają szereg ograniczeń typu: nie wolno się cofać. Gdy spojrzymy na mapę naszej podróży, bezużyteczność takiego biletu widoczna jest gołym okiem. Decyzja o rezygnacji z niego była łatwa, szczególnie, że jednym z pierwotnych założeń naszej trasy było przejechanie dużej części Rosji legendarną koleją transsyberyjską. Symulacja ceny biletu dookoła świata, obejmująca zaledwie część z odwiedzonych przez nas miast, pokazała zawrotną kwotę 6-8 tysięcy dolarów amerykańskich. Bilety kupowane przez nas pojedynczo na pewno nie przekroczą tej kwoty.

Raz na jakiś czas latać jednak musiałyśmy (czy raczej wolałyśmy) i dopóki nie zabrałyśmy się za kupno biletu przez Pacyfik, wszystko szło łatwo i sprawnie. Wszystkie loty kupiłyśmy przez internet. Zwykle korzystamy z czterech – pięciu wyszukiwarek. Są to amerykańskie kayak.com, momondo.com, orbitz.com oraz polskie fru.pl i lataj.pl. Momondo polecił nam poznany na Lombok Łukasz, za co serdecznie mu dziękujemy, wyszukiwarka jest rzeczywiście świetna. Kayak niespecjalnie się sprawdził, choć oferuje unikalną opcję „buzz” - pozwala ona zaznaczyć, że wylatując np. z Sydney chcemy dotrzeć w marcu do Ameryki Południowej. Wyświetla wówczas wszystkie loty do Am. Płd., uwalniając nas od konieczności wstukiwanie po kolei nazw miast Buenos Aires, Santiago, Lima, Montevideo etc., pokazując najtańszy sposób dotarcia na wybrany kontynent. Fantastyczna opcja, w naszym przypadku jednak się nie przydała.

Polskie serwisy działają według tych samych zasad, co amerykańskie. Korzystają z tych samych systemów (głównie Amadeus), dlatego tak samo dobrze nadają się do wyszukania lotów między Tajlandią i Indiami, jak wszystkie pozostałe. Lot do Japonii i Indii kupiłyśmy w lataj.pl, które oferowało najtańsze bilety. Lot z Bali do Sydney bezpośrednio w Jet Star (tanie linie lotnicze należące do Qantas). Przewaga naszych rodzimych wyszukiwarek polega na tym, że obciążają one kartę kredytową w złotówkach, zagraniczne zaś w dolarach amerykańskich, australijskich lub euro. Oznacza to, że różnice kursowe zwiększają cenę biletu. Dlatego, gdy w polskim serwisie jego cena wynosi np. 1000 złotych, a w zagranicznym 320 USD, zakup biletu w tym pierwszym może być tańszy. Trzeba wziąć pod uwagę kurs wymiany waluty banku (zawsze wyższy niż to, co pokazują notowania na onet.pl lub xe.com) oraz sprawdzić, czy nasza karta kredytowa rozliczana jest w euro czy dolarach. Większość kart wystawianych przez europejskie banki rozliczana jest w euro, co oznacza, ze cena podana w dolarach zostanie przeliczona najpierw na euro, a dopiero z nich na złote. W podanym przykładzie, różnice kursowe mogą sięgnąć kilkudziesięciu złotych. 

Trasa z Australii lub Nowej Zelandii do Ameryki Południowej jest mało popularna, obsługiwana de facto przez zaledwie trzy duże linie lotnicze (Qantas, Aerolineas Argentinas i Lan Chile) przez co loty te są drogie. Zazwyczaj taniej jest dotrzeć z Sydney do Los Angeles, pomimo, że sam lot jest niemal dwukrotnie dłuższy. Gdybyśmy, oszczędzając na bilecie przez Pacyfik, zamiast do Santiago lub Buenos, poleciały do Los Angeles i ruszyły na południe, dotarłybyśmy do Argentyny i Chile w środku zimy, co na pewno uniemożliwiłoby nam zobaczenie południowej części kontynentu. Dodatkowo, lot z Buenos/Santiago do Europy byłby zapewne o tyle droższy od połączenia np. z Nowego Jorku, że cała oszczędność okazałby się iluzoryczna. Wybrałyśmy więc koszmarnie drogie (choć nadal najtańsze, jakie do tej pory widziałyśmy) bilety do Buenos, ale trzeba przyznać, że zapłaciłyśmy też frycowe za podejmowanie decyzji w ostatniej chwili. W styczniu można było kupić bilet do Buenos lub Santiago za niespotykaną kwotę ok. 2700 złotych (Aerolineas Argentinas). Promocja trwała krótko i szybko się skończyła. Gdy zaczęłyśmy szukać biletów, obowiązywała już standardowa stawka grubo ponad 1 tysiąca dolarów za lot. I tak nie było łatwo. Dwie oferty, w trakcie dokonywania zakupu albo gwałtownie zdrożały, albo okazały się w ogóle nieaktualne. Przy trzeciej próbie, znalazłyśmy lot droższy jedynie o ok. 20-30 dolarów, jednak z niewyjaśnionych przyczyn technicznych (fru.pl) nie udało nam się go kupić. W końcu, amerykański serwis przyjął naszą rezerwację, ale uprzedził, że bilety wystawi po zweryfikowaniu karty. Tak też się stało i po 3 godzinach i telefonie z USA (sic!) bilety dotarły na naszą skrzynkę mailową. Pierwszym pytaniem osoby dokonującej check - in na lotnisku w Sydney było: ”Czy posiadają Panie bilety wylotowe z Nowej Zelandii?”, ponieważ bez takowych nie może nas wpuścić na pokład. Pierwszy taki przypadek w naszej podróży, ale spodziewany. Zadziwiający był raczej brak zainteresowania takimi kwestiami w Australii czy Japonii.

Miałyśmy ambitny plan zobaczenia jakiejś polinezyjskiej wyspy. Pomysł ten upadł jednak z dwóch powodów. Pierwszym była zawrotna cena 10 tysięcy złotych za połączenie z NZ przez Polinezję Francuską do Ameryki. Drugim to, że jedyne dostępne loty docierały do Los Angeles lub innych miast USA. Lan Chile lata z Pappette (Polinezja Francuska) do Santiago de Chile z postojem na Wyspie Wielkanocnej. Właśnie ze względu na ten przystanek bilety są wyprzedane na wiele miesięcy naprzód. Można więc zapomnieć o pokonaniu trasy NZ – Polinezja – Wyspa Wielkanocna – Chile, jeśli nie zaplanuje się tego co najmniej z półrocznym wyprzedzeniem.

Kupno biletu w dobrej cenie wymaga poświęcenia czasu na przeszukiwanie serwisów, porównywanie ich oferty z cenami, podanymi bezpośrednio na stronie linii lotniczych, ponownego wyszukiwania etc. Oferty pojawiają się i znikają nawet po kilku godzinach. Czasami przez kilka dni wyszukiwarki będą pokazywać tę samą cenę, aby następnego dnia wyświetlić super ofertę. Przede wszystkim, jeśli to tylko możliwe, trzeba szukać biletów z dużym wyprzedzeniem. Zaczęcie wyszukiwania dwa – trzy miesiące przed planowaną podróżą zazwyczaj pozwala znaleźć bilet w bardzo konkurencyjnej cenie. Jeśli, tak jak my, szuka się najdłuższego i najdroższego połączenia lotniczego na trzy tygodnie przed wylotem, płaci się za własną głupotę. W naszym wypadku ok. 300 dodatkowych dolarów na łebka…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.