czwartek, 18 listopada 2010

Zatoka Ha Long - ósmy cud swiata?

Zatoka Ha Long jest najczęściej odwiedzanym miejscem w całym Wietnamie.  I słusznie.  Krajobrazy są przepiękne.  Przewodniki podają, że zbliżone do tych, które widziałyśmy zaledwie kilka tygodni temu w Guilin w Chinach.  To jednak trochę tak, jakby porównać wieżę Eiffla w Paryżu z tą stojąca przed kasyno w Las Vegas.  Prawie to samo.  Prawie, jak wiemy z reklamy, robi różnicę.  Okolice Guilin są piękne, ale daleko im do urody zatoki Ha Long.  Jest ona bowiem fragmentem zatoki Tonkijskiej, gdzie natura - jakby dla zabawy - rozrzuciła ogromne wapienne bloki na środku morza, tworząc prawdziwy labirynt skałek, gór, iglic, słupów i wszelkich innych możliwych form. Tworzą się w nich groty ogromnej urody i wielkiej wartości geologicznej - część można zwiedzać.  Gdy czasami w zatoce Ha Long wychodzi jeszcze słońce (nam nie było dane tego doświadczyć, ale też o tej porze roku nie miałyśmy szansy), a niebo jest błękitne, widoki są niepowtarzalne.  Raj?  No, niezupełnie.  Ktoś napisał ostatnio, że warto odwiedzić Wietnam zanim zaleje go masowa turystyka.  Masowa turystyka jednak już jakiś czas temu dotarła do Ha Long i jeśli liczba odwiedzających będzie wzrastać, a rząd Wietnamu nie wprowadzi limitów (jak ma to miejsce na Galapagos czy w Machu Picchu), to zachwycanie się urokami okolic stanie się niemożliwe.  Obecnie na wodach zatoki jest więcej statków wycieczkowych niż skał.  Gdy zapada zmrok i wszystkie one cumują na noc, okolica przypomina  kurort nadmorski z hotelami upchanymi jeden przy drugim.  Z każdego statku dochodzą mordercze odgłosy karaoke, jak można się domyślić, wykonywanego przez niezbyt trzeźwych uczestników wycieczek (znacie kogoś, kto na trzeźwo by się odważył? ;-).  Rano wszyscy płyną w to samo miejsce, żeby obejrzeć te same skały.  Hordy turystów zalewają groty wielkości chińskich dworców (a te są największe na świecie, wierzcie nam) i obowiązkowo poklepują na szczęście skałę w kształcie żółwia.  W tym samym czasie setki cudzoziemców wsiadają do kajaków i w tym samym czasie kończą krótką przejażdżkę, z wyjątkiem tych, którzy się zgubią i których szuka się po nocy pomiędzy zacumowanymi łodziami. Brzmi jak horror?  Trochę tak.  Oczywiście, warto popłynąć do Ha Long, zacisnąć zęby, żeby zobaczyć te cuda wokół siebie. Jednak pływając wokół dziesiątek łódek, pomiędzy którymi pojawiały się skały, nie mogłyśmy odpędzić od siebie myśli o Francuzach, którzy w XIX wieku wpłynęli do zatoki Ha Long i niejako odkryli ją dla świata.  Doświadczyli czegoś, co nam nigdy nie będzie dane i bardzo im zazdrościmy.  








W drodze do Ha Long spotkałyśmy Polaka studiującego w Pekinie (inna sprawa, że turystów z Polski w Wietnamie jest zatrzęsienie.  Na naszej 14-to osobowej łodzi była nas ósemka, czyli ponad połowa; w Hanoi spotkałyśmy także kilkoro Polaków, podobnie w mieście Ha Long).  Uroczy młodzian dostarczył nam niebywałej rozrywki swoimi opowieściami o pobycie w Chinach i planach na życie.  Nie owijając w bawełnę uznał, że Chińczycy to "dzicy ludzie", ale trzeba im przyznać, że - cytat filmowy - "mają rozmach skurwysyny" (oryginał w wykonaniu Siary na  www.youtube.com/watch?v=roawvmwkd_M :-), co odnosiło się do budowli wszelkiego rodzaju, powstających w Chinach w rozmiarach i tempie przeczącym zdrowemu rozsądkowi.  Na wieść o tym, że podróżujemy przez rok dookoła świata, stwierdził, że wielu jego kolegów informatyków też tak robi, bo "człowiek zapier...a, zbiera kasę i co?  Milion kredytu i mieszkanko na Kabatach? Nie, ch...j z tym.  To ja przepi...ę to, co zarobię i też sobie w taką podróż pojadę.  Słuszna myśl" - kontynuował rozważania o swojej przyszłej karierze - "Bo co ja, ku...a, mogę?  Pójdziesz harować do Gnój & Stres (anagram Ernst & Young) czy innego Deloitte & Somebody, gdzie bez znajomości powyżej dyrektora nie podskoczysz, a potem to ch..j, glass ceiling".  Na uwagę Irminy, że gdy słyszy młodych, wykształconych  mężczyzn mówiących o szklanym suficie, to nie wie, czy śmiać się, czy płakać, dodał z szelmowskim uśmiechem "I to białych nie?  A nie np. czarną lesbijkę z czwórką dzieci".  Podróżował w grupie studentów, plany mieli szalone - w osiemnaście dni chcieli objechać pół Azji Południowo - Wschodniej. Na nasze wątpliwości czy to w ogóle możliwe stwierdził "ujeb...my się wszyscy jak psy, ale mamy tu taką Amerykankę, obrotna jest dziewczyna, wszystko załatwi.  O nic się nie musimy martwić".  Po powrocie do kraju planował jednak szukać szczęścia w Londynie.  Szczerze mu tego szczęścia, powodzenia zawodowego i przebicie szklanego sufitu życzymy i pozdrawiamy (jeśli nas kiedykolwiek przeczyta).  Był jedną z bardziej barwnych i zabawnych osób jakie dotychczas, w naszej podróży, spotkałyśmy. 

Po okresie lenistwa w Hanoi, ze względu na krótki pobyt dziewczyn, nasza podróż musi nabrać przyspieszenia.  Jutro wyruszamy na południe Wietnamu, żeby za około 10 dni wjechać do Kambodży.  Wszystko jednak uzależnione jest od dobrej woli ambasady Indii, w której leżą nasze paszporty.  Mamy nadzieję odebrać je jutro rano.  Aczkolwiek Indusi twierdzili, że wizę wydają w minimum tydzień, więc równie dobrze możemy jutro wrócić do hotelu z niczym, a to oznacza, że nasze drogi się rozdzielają - dziewczyny jadą dalej, a my siedzimy w Hanoi. 
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.