Po Wietnamie jeżdżą takie same autobusy nocne jak po Chinach, ale w przeciwieństwie do Chińczyków, Wietnamczycy dużo bardziej dbają o turystów. Oto co wymyślili: tzw. open ticket. Za całe 32 USD kupuje się bilet na trasie Hanoi – Sajgon, który pozwala na dowolną ilość przerw w podróży (tak długich jak sobie turysta życzy). Rozkład autobusów jest tak ułożony, żeby najdłuższe odcinki pokonywać w nocy. Inna sprawa, że nie każdy jest w stanie spać na łóżkach dla krasnoludków, ale są tacy, którzy śpią jak niemowlęta. Po drodze wysiada się i wsiada w dowolnym miejscu, trzeba tylko dzień – dwa przed podróżą zarezerwować sobie miejsce w autokarze. I tak, grubo ponad tysiąc kilometrów można przejechać za 32 USD - taniej już się nie da. Pociągi są wprawdzie dużo wygodniejsze, ale też dużo droższe. Jedziemy więc sobie tym autobusem sypialnym przez Wietnam, po pierwszym odcinku opracowałyśmy już nawet ranking miejsc - tych dobrych ( które zawsze są zajęte), tych neutralnych (jutro mamy na nie szansę) i tych nieakceptowalnych (koło WC, koło wystających stóp sąsiada i ze skróconymi leżankami – te nieskrócone mają ok. 160 cm, więc wyobraźcie sobie krótsze). Przed nami jeszcze dwa długie odcinki i będziemy w Sajgonie. Dopóki nie dotrzemy do Chile i Argentyny, będzie to nasze pożegnanie z sypialnymi autobusami. Ja (P) się cieszę, bo wyjątkowo źle mi się w nich śpi, ale też bardziej doceniam najgorsze nawet pociągi. Nasz wagon plackartnyj na trasie Moskwa – Irkuck wydaje się, z dzisiejszej perspektywy, Hiltonem.
***
Zaczęłyśmy nowy etap spotkań z ludźmi poznanymi w trakcie podróży. Taka jest już specyfika trampingowej podróży, że często, po kilku dniach wpada się na osobę poznaną tysiąc kilometrów wcześniej. Podróżując z Moskwy do Pekinu ma się dziwne - i chyba niezbyt mylne wrażenie - że jest się członkiem niezbyt w sumie licznej grupy osób, które pokonują tę samą trasę. Mijałyśmy się po drodze z słynną 73-letnią Francuzką (i cały czas się za nią rozglądamy, bo z Chin jechała do Wietnamu), parą Holendrów w podróży poślubnej, na ironię śpiącą zawsze w dormach (bo ograniczał ich budżet:-), Witkiem z Gdańska i wieloma innymi osobami. Teraz, podróżując z Hanoi do Bangkoku, a dalej do Singapuru, wjechałyśmy na nowy szlak, na którym mijamy się z parą Rosjan. Bardzo niestandardowych. Około 40-tki, on biznesmen, ona pracuje w biurze jako HR manager (kadrowa po staropolsku). Odchowali córkę, obecnie 19-letnią i jeżdżą po świecie. Budżetowo, ale ewidentnie stać by ich było, żeby, jak ich krajanie, leżeć tyłkiem na piasku Malediwów. Zamiast tego tłuką się autobusami po Wietnamie, Kambodży i Tajlandii i są zachwyceni. Nie znają angielskiego, ale świetnie sobie radzą. Byliśmy na jednej łodzi w Ha Long, spotkaliśmy się dzień później w Hanoi a dziś trzy razy w Hoi An. Są mili, tylko strasznie gadatliwi, co stawia P w trudnej sytuacji, bo jej rosyjskiemu daleko do płynności, a całą reszta załogi nie zna go wcale lub minimalnie. Są to drudzy podróżujący w taki sposób Rosjanie, (ci nasi mieszkający w dodatku na Syberii), których spotkałyśmy. Na Phuket w Tajlandii będzie ich zatrzęsienie, ale tutaj nie ma ich prawie w ogóle. Olga i Andriej są forpocztą.
***
Jadąc z Hanoi do Hue, mija się tzw. strefę zdemilitaryzowaną, czyli 17-ty równoleżnik wzdłuż którego podzielony był Wietnam. Hue znajduje się blisko strefy zdemilitaryzowanej, co niestety miało zgubny wpływ na jego niezwykłe zabytki. Większość z nich została zbombardowana przez Amerykanów. To, co się ostało, jest jednak imponujące. Pytanie, jak wyglądało przed bombardowaniem. Przed zabytkami ustawione są czołgi i armaty zdobyte w trakcie wojny przez żołnierzy Vietkongu. Jak głoszą napisy, maszyny zostały zdobyte „w trakcie walk z Amerykanami i Marionetkowymi Żołnierzami (Puppet Soldiers)” czyli przedstawicielami Wietnamu Południowego. Ładne określenie na braci walczących po stronie południa.
***
Dotarłyśmy do Hoi An. Miasteczko jest w Wietnamie słynne, to obowiązkowy przystanek w podróży. Niedaleko jest plaża, a i samo miasteczko jest prześlicznie położone nad rzeką. Jeszcze 20 lat temu była to senna rybacka wioska. Z naciskiem na „była”. Samo miasteczko ma szanse zachować swój urok, ponieważ od plaży dzielą je 4 km. Jednak wzdłuż plaży, na której do niedawna stały chatki z bambusa i liści bananowca, powstają gigantyczne, betonowe hotele o wdzięcznych nazwach Sun and Beach Resort. Koszmarne architektonicznie i psujące charakter wioski. Jeszcze 10 lat i w Hoi An będzie tajski Phuket. Szkoda.
Samo Hoi An ma pewną specyficzną cechę, zalane jest bowiem zakładami krawieckimi. Wygląda to tak, jakby pół Europy zjeżdżało tu szyć garnitury i suknie. Pracownie krawieckie są dosłownie wszędzie. Jest ich więcej niż restauracji, a w miejscach turystycznych jest raczej niespotykane aby jakiekolwiek przybytki przebiły liczbą ilość knajp. Turyści muszą tu zamawiać ubrania w ilościach hurtowych, ponieważ w przeciwnym razie istnienie tak wielu zakładów byłoby zwyczajnie nieopłacalne. Szyje się tu ze słynnego lokalnego jedwabiu (jeśli – rzecz jasna- klient umie go rozpoznać) i zadaniem każdego szanującego się turysty jest przeprowadzenie próby ognia. Prawdziwy jedwab bowiem pali się, podczas gdy sztuczny się topi. W sumie bardzo nas to wszystko bawiło i dworowałyśmy sobie z naszych towarzyszek podróży szyjących suknie, dopóki P, która miała poważne braki w zaopatrzeniu w spodnie, nie zamówiła sobie sama czerwonych szortów za kolano.
Dziewczynki,
OdpowiedzUsuńCzy już mniej więcej wiecie kiedy traficie do Ameryki Południowej?
Całuski i dwie rybie łuski
Hanka
Nie wiemy, ale jesli nic sie szczegolnego nie wydarzy to pewnie na przelomie marca/kwietnia powinnysmy zladowac gdzies w Santiago albo Buenos. Ale jak dorzemy do Sydney to wtedy zaplanujemy NZ i kupimy bilety do Am. Pld. To bedzie pewnie poczatek marca najpozniej.
OdpowiedzUsuńproszę pokazac czerwone szorty za kolano na jakiejs najblizszej fotce,
OdpowiedzUsuńto mowilam ja, agata