Po koszmarnej nocy spędzonej w autobusie, w czasie której żadna z nas nie zmrużyła oka (jakość nawierzchni na trasie Hoi An – Nha Trang spowodowała, że z czułością pomyślałyśmy o trasie gdańskiej – rzecz, w którą byśmy jeszcze parę miesięcy temu nie uwierzyły), dotarłyśmy do Nha Trang. Miasto jest kurortem i to pierwszej klasy. Oznacza to, że jest w nim plaża, wzdłuż niej kilku pasmowa droga, dalej rząd hoteli i knajp, dalej kolejny itd. W dodatku, ze względu na to, że jest to kurort, wszystko jest o 20 % droższe, a liczba namolnych handlarzy i naganiaczy najwyższa w całym Wietnamie. Liczba pijanych Anglików też. Jest to najpopularniejsze miejsce plażowe w całym kraju, bo z ludźmi jakoś już tak jest, że jeśli gdzieś znajdzie się kawałek piasku (gwoli ścisłości trzeba dodać, że mocno brudnego), to walą do takiego miejsca jak w dym. Dlatego też Tajlandia cieszy się takim powodzeniem. Dlaczego tak się dzieje nie wiemy, nie pytajcie. Dla nas plaże to plaże, różnią się czystością piasku i wody. Tutejsze są brudne. I woda i piasek. (J: jeśli ma to stanowić jakąś ilustrację, mogę powiedzieć, że dziś między innymi śmieciami, znalazłam… igłę od strzykawki.) Na dodatek jest poza sezonem, co nad Bałtykiem ma niezaprzeczalny urok, tutaj natomiast powoduje, że jest szaro i smutno, a pogoda wyolbrzymia te cechy miasta, które należałoby głęboko ukryć. Gdyby jednak nawet słońce świeciło radośnie, wylegiwanie się w jego świetle jest dla nas obydwu zajęciem graniczącym z najokrutniejszą torturą, tym bardziej więc zjawisko określane mianem „kultury plażowej” :-) (ha, ha – kultura??!!!) jest nam obce. Jesteśmy jednak w Nha Trang bo a) trzeba zrobić przerwę w podróży, jedna nieprzespana noc wystarczy b) są tu rafy, a - co za tym idzie - miejsca do nurkowania i snorklowania. Po przejściu pasa nadmorskiego (wyjątkowo nieatrakcyjnego), odsypiamy w hotelu. Jutro, jeśli pogoda pozwoli, wrzucimy parę fotek aby pokazać wam, co tak bardzo nam się nie podoba.
Rezerwując kolejny hotel w Sajgonie, po raz kolejny nie mogłyśmy wręcz uwierzyć w to, jak przedziwni potrafią być ludzie :-) (OK., już wcześniej nie miałyśmy co do tego żadnych złudzeń, ale w kontekście naszych hoteli na prawdę mamy chyba do czynienia z bandą wariatów). Jak już pisałyśmy, rezerwujemy hostele i hotele przez jeden z dwóch portali hostelbookers.com lub hostelword.com. Mają ogromną ofertę tanich i trochę droższych miejsc noclegowych na całym świecie, rezerwacja gwarantuje nam, że nie będziemy się szwendać z plecakami po obcym mieście i szukać hotelu z wolnymi pokojami. Co więcej, zabukowanie pokoju na hostelbookers nic nas nie kosztuje (na hostelworld zazwyczaj jakiegoś dolara). Jednak to, co stanowi o przydatności tych portali, to oceny użytkowników. Prawie po każdym pobycie w hotelu dostajemy maila z prośbą o ocenę lokalizacji miejsca, czystości, personelu i kilku innych czynników. Można też zostawić dodatkowy komentarz. Takie same oceny zostawia większość innych turystów. Wszystko to powoduje, że podróżujemy bez większych wpadek związanych z doborem miejsc noclegowych. Te komentarze jednak są źródłem naszej nieustającej radości. W komentarzach negatywnych dominują te, w których ludzie skarżą się, że hotel nie wyglądał do końca tak jak na zdjęciach. Drugą najczęstszą uwagą jest ta, że pokój był mały. Najwięcej takich komentarzy zbierają hotele w Hongkongu i Tokio. Tyle tylko, że każdy, kto się tam wybiera i nie zamierza zamieszkać w pokoju Billy’ego Muraya w Hyatt, powinien liczyć się z tym, że jego pokój nie będzie miał więcej niż 10 metrów kw. Większych pokoi po prostu tam nie ma :-) Dodajmy też, że mówimy o najtańszych miejscówkach. Wszystko to jednak standard. Kwiatki zaczynają się dalej. Komentarz negatywny dotyczący lokalizacji naszego hotelu w Sajgonie (jeszcze nie wiemy jaka jest naprawdę) brzmiał następująco „Lokalizacja kiepska, hotel nie był przy głównej ulicy, trzeba było do niego dojść 5 metrów malutką, wąską uliczką.” Tak, 5 metrów, to nie pomyłka. Komuś przeszkadzało, że musi przejść tyle od głównej ulicy. Kolejnym przypadkiem była Australijka, która żaliła się, że w hostelu w Kioto, w którym spałyśmy, wejście do łazienki było za wąskie. Rzeczywiście było bardzo małe, jako że prysznic był dobudowany w małej wnęce (dom miał 100 lat). Jednak nawet osoba o trochę ponad przeciętnych gabarytach bez problemu się tam mieściła. Australijka musiała być rzeczywiście grubiutka. Tylko czemu wini za to właściciela jednego z najbardziej klimatycznych miejsc w jakich byłyśmy?
Kolejny malkontent przebił poprzedników stwierdzając, że w hostelu zaopatrzonym we wspólna kuchnię (standard w hostelach w Rosji, Mongolii i Japonii) drzwiczki i szuflady od szafek kuchennych otwierały się nie tak płynnie jak powinny. Kolejny miał pretensje do hotelu, że nie powiedzieli mu wystarczająco wyraźnie, że śniadanie jest w cenie pokoju. Nie poszedł na nie, bo jest trąba i się nie zapytał. Ale pretensje miał do recepcji, że go nie poinformowała, choć - jak sam przyznał - miał to napisane na rezerwacji. Innemu nie podobało się, że kosz darmowych (sic!) owoców, który dostawał do pokoju zawierał tylko ich dwa rodzaje. Przypomnijmy po raz kolejny – wszystkie te komentarze dotyczą bardzo tanich hoteli i hosteli. Z tym większym niedowierzaniem czytamy uwagi o tym, że ręczniki nie były miękkie, a materac niezbyt twardy. I to wszystko w uwagach do pokoju za 10 USD.
Na koniec nasz ulubiony komentarz pozytywny na temat hostelu w Hanoi – „System spłukiwania toalety działa bardzo sprawnie”. Nagroda miesiąca dla autora tego komentarza. Na marginesie – jesteśmy w podróży trzy miesiące, ale jakoś z tym elementem życia codziennego w hotelach dotychczas nie miałyśmy problemu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.