czwartek, 11 listopada 2010

Chiny - pozegnanie

Ostatni tydzień w Chinach minął nam zaskakująco łagodnie i nawet Chińczycy zaczęli wydawać się nam zdecydowanie mniej wkurzający.  Aczkolwiek, gdy wsiadałyśmy do pociągu w Guilin wśród krzyczących, przepychających się ludzi, którzy zaraz po zajęciu swoich miejsc, ściągnęli buty, a następnie w ciągu 10 minut zabrudzili cały pociąg opakowaniami po piciu i jedzeniu, uznałyśmy, ze jednak cieszymy się, że wyjeżdżamy z Chin.  I raczej mówimy im „żegnajcie” niż „do widzenia”, choć kto wie… 


Po opuszczeniu Hongkongu wylądowałyśmy w Szenzen.  Jest to miasto-fabryka, to właśnie tu tworzy się cud gospodarczy Chin. W latach 80-tych po otwarciu granic przez Den Xiao Pinga, w Szenzen powstała specjalna strefa ekonomiczna. Obecnie jest to miejsce największej migracji Chińczyków szukających pracy i pierwsze miasto w Chinach, w który widziałyśmy żebrzące, kalekie dzieci oraz nieciekawych młodych mężczyzn, bardzo zainteresowanych naszymi plecakami.  Zanim wsiadłyśmy do pociągu do Guilin, miałyśmy parę godzin do zabicia.  Kręcąc się po ulicach tego wyjątkowo mało atrakcyjnego miasta, zobaczyłyśmy zakład fryzjerski.  Jako, że obydwie dramatycznie potrzebowałyśmy nowych fryzur, weszłyśmy do niego.  Za cenę ok. 15 dolarów za dwie osoby dostałyśmy najdłuższe i najdokładniejsze mycie głowy w życiu połączone z masażem (bardziej polegającym na drapaniu) oraz to, co w Polsce nazywa się „cięcie i czesanie”.  Z moimi (P) długimi włosami nie było problemu, po prostu pokazałam o ile je skrócić.  Fryzjer uparł się jeszcze, że je wyprostuje.  Tak też uczynił, efekt przetrwał jakieś 4 godziny.  Z włosami J były większe kłopoty.  Komunikacja werbalna nie wchodziła w grę, pokazałyśmy zdjęcie, na którym miała bardzo krótką fryzurę – nie pomogło.  Pokazywałyśmy jak krótko obciąć włosy, fryzjer dalej skracał je tylko o kilka milimetrów, jedynie grzywkę wyciął porządnie tzn. krótko. I podejrzanie owalnie. Po półtorej godzinie na fotelu udało się je skrócić na tyle, że wystarczy na miesiąc, czyli do Bangkoku, gdzie dogadamy się zapewne po angielsku. W sumie wystarczy, żeby fryzjer rozumiał słowo „short”.  


W nocnym pociągu do Guilin zaobserwowałyśmy nowe zachowania Chińczyków, równie urocze jak wiele innych odnotowanych wcześniej.  Co się robi, gdy pociąg stoi na stacji, toalety są zamknięte, a 6-7 letni chłopiec chce siusiu?  Wychodzi się z nim na korytarz, podnosi, a mały siusia do podwieszanego kosza na śmieci.  Przez to wszystko zostałyśmy uznane przez konduktorkę za niespełna rozumu.  Przyłapała nas bowiem na dziwacznych akrobacjach, mających na celu wrzucenie śmieci do tego kosza bez dotykania obsikanej klapy.  Wyglądało to tak dziwnie, że zapewne pomyślała, że te dwie kretynki – zamorskie diablice boją się, że coś z tego kosza wyskoczy i je ugryzie.  Spojrzała na nas z politowaniem i poszła dalej.  Zapewne dołożyłyśmy się tym wyrzucaniem śmieci do nie najpochlebniejszej opinii Chińczyków o cudzoziemcach. 

Przy okazji warto wspomnieć o kolejnym dziwnym zwyczaju Chińczyków, który zaobserwowałyśmy już pierwszego dnia pobytu, ale potrzebowałyśmy tygodnia, żeby przekonać się, że to norma, a nie pojedynczy wybryk.  Malutkie dzieci, od noworodka do jakiegoś drugiego – trzeciego roku życia ubierane są w spodenki z rozciętym krokiem.  Nie noszą pieluch.  Pod rozciętymi spodenkami nie mają nic.  Tak, małe dzieci w Chinach chodzą po ulicach pół nago, rozcięcie jest duże, na całej długości szwu tzn. od brzucha po plecy.  Czy dziecko jest na rękach, czy już samo chodzi, zawsze świeci gołym tyłkiem i genitaliami.  W Chinach nie ma problemu z poznaniem płci nawet miesięcznego niemowlaka - nikt się nie pomyli.  Jak już pisałyśmy, dzieci robią siku i nie tylko na chodnik, na torebkę położoną na podłodze w KFC, gdzie akurat wypadnie. Oczywiście obyczaj ten zakłada również, że sadzane są gołymi pupami na brudnych schodkach, murkach, etc. Higiena, higieną (swoją drogą mało prawdopodobne, żeby szczególnie te najmniejsze nie obsikiwały sobie jednak tych rozciętych spodenek), ale to co nas najbardziej uderzyło to myśl, że Chiny musza być rajem dla pedofilii – podglądaczy.  Czy nikomu w Chinach nie przyszło to jeszcze do głowy? Czy tylko nasze przewrażliwione, zachodnie głowy to wymyśliły?  


***

Guilin, miasto do którego dotarłyśmy z Szenzen jest bajecznie położone, choć paskudne.  Między betonowymi bloczyskami wyrastają krasowe wzgórza porośnięte gęstym lasem.  Przez środek miasta przepływa rzeka Li, spływ którą jest największą okoliczną atrakcją.  Ok. 100 km od miasta znajdują się też kilometry tarasów ryżowych, wokół których porozrzucane są wioski kilku mniejszości narodowych, zamieszkujących te rejony.  Guilin jest jednak zupełnie inne od chińskich miast, które widziałyśmy wcześniej. W ogóle Chiny Południowe są mocno odmienne od części północno – środkowej.  Miasta są dużo mniej zadbane, ulice nie są już tak czyste i wypieszczone.  Okolice poza ścisłym centrum przypominają biedne miasta południowej Azji z obdrapanymi blokami, śmieciami na ulicach, slumsowatymi budynkami z blachy i tektury, targowiskami z zieleniejącym mięsem, leżącym obok części samochodowych. Guilin i okolicom zdecydowanie bliżej do krajów Azji Płd. – Wschodniej niż do Pekinu, Szanghaju czy Xi’an.  Ale wraz z tą zmianą krajobrazu pojawiła się też nieoczekiwana przez nas zmian w zachowaniu ludzi. Po pierwsze w Guilin i okolicach zaskakująco dużo osób mówi po angielsku (albo przynajmniej stara się), ludzie są mili i uśmiechnięci. Nadal wprawdzie patrzą na nas, jakbyśmy były zielone i miały czułki, ale przy tym uśmiechają się i wołają „hello” (a nie pokazują palcami jak to miało miejsce wcześniej). Gdy pani na dworcu zamiast pokrzykiwać na nas, uśmiechając się powiedziała „upstairs”, wskazując skąd odchodzi nasz pociąg, zgłupiałyśmy do reszty.  Wróciłyśmy do innych Chin niż te, z których wyjechałyśmy.  J wymyśliła nawet, że w ciągu 3 tygodni naszej nieobecności został wydany rozkaz, że teraz należy być miłym dla cudzoziemców i stąd ta zmiana.  Dziewczynki w recepcji naszego hostelu były najlepiej mówiącymi po angielsku Chinkami jakie spotkałyśmy, do tego były tak miłe i pomocne, że momentami aż wydawało się to krępujące.  Wszystko to zapewne wynika z tego, że cała okolica żyje z turystyki. Wprawdzie głównie wewnętrznej, ale cudzoziemców i tak było w Guilin więcej niż gdziekolwiek indziej w Chinach. 

Uznałyśmy, że skoro siedzimy w Chinach, czekając aż zacznie się okres ważności naszej wietnamskiej wizy, powinnyśmy jednak skorzystać z okolicznych atrakcji.  W ramach uczestnictwa w zorganizowanej wycieczce pod banderą „Panda Team” (sic!), popłynęłyśmy więc na spływ rzeką Li, do Yangshuo.  Trwał on 4 godziny.  Rzeka jest niewielka, a poziom wody był bardzo niski (miejscami woda sięgała do kolan).  Widoki były piękne, ale dosyć jednostajne.  Wzgórza w kształcie kopczyków i meandrująca pomiędzy nimi rzeka.  Na dodatek strasznie zanieczyszczona. Dużo ciekawsze było obserwowanie na pokładzie pewnej pary.  Ona młoda, o bardzo jasnej cerze, co zapewne stanowiło o jej atrakcyjności, ponieważ urodę miała bardziej niż przeciętną.  On stary, mały i gruby, ale za to pewnie bogaty.  J snuła przypuszczenia, że on jest zapewne dyrektorem lokalnej fabryki, a ona w niej pracuje.  Teraz zabrał ją na „romantyczny” rejs po rzece (połączony zapewne z wyjazdem na weekend i duuużymi zakupami, co potwierdziła ilość toreb, które widziałyśmy potem w Yangshuo. Przez cały rejs na statku trwała sesja fotograficzna panienki.  Przebrała się trzy razy w ciągu niespełna 4 godzin (w międzyczasie podawano lunch, więc można odliczyć pół godziny) i wyginając się na najdziwniejsze sposoby pozowała do zdjęć swojemu domniemanemu sponsorowi.  Czasami aparat przejmował wynajęty przez nich fotograf i fotografował ich obydwoje lub ją samą w pozach modelki na okładce Vogue’a.  Połowa pasażerów płci męskiej, narodowości chińskiej, zamiast oglądać widoki gapiła się na wyginającą się młódkę. Pan sprawiał za to wrażenie zmęczonego :-) Wszystko to wydawałoby nawet śmieszne, gdyby nie było takie żenujące.  





Już w dniu przyjazdu wpisałyśmy na tablicy ogłoszeń w hostelu, że chętnie wybierzemy się na tarasy ryżowe.  Aby taki wyjazd się odbył, potrzebne jest co najmniej 5 osób.  Dlatego też chętni wpisywali się na tablicę zaznaczając datę, kiedy chcą jechać i liczbę zainteresowanych osób.  Jako że do wieczora obok naszego wpisu pojawiły się jeszcze nazwiska tylko 2 osób, uznałyśmy, że nigdzie nie jedziemy i nawet było nam to na rękę, bo chciałyśmy odpocząć.  Jednak koło 21 podeszło do nas wesołe blond dziewczę z Wielkiej Brytanii i zaczęło ustalać szczegóły jutrzejszego wyjazdu. Okazało się bowiem, że w sumie jest nas już sześcioro.  Nie zrobiłyśmy żadnego researchu, więc nie miałyśmy pojęcia, dokąd jechać.  Zgodziłyśmy się tylko na to, żeby zamiast jechać w jedno konkretne miejsce, zrobić trekking między wioskami i wrócić z innego punktu.  Resztą zajęła się wspomniana Angielka, choć i tak dziewczynka z recepcji przyszła jeszcze do nas ponownie, aby zapytać czy na pewno akceptujemy te ustalenia. 

Do wiosek jechało się ponad 2 godziny i gdy w końcu do nich dotarliśmy, wokół było szarawo, sucho i nieciekawie.  Pomyślałyśmy, że to stracony czas i pieniądze, ale gdy tylko zaczęliśmy iść w górę, zaczęło się robić coraz ładniej.  Tarasy były wprawdzie suche (to nie sezon na sadzenie ryżu, zbliża się zima plus w rejonie panuje duża susza), ale ich liczba, powierzchnia oraz wysokość, na której są położone, robiły wrażenie.  Gdy są zalane wodą muszą wyglądać przepięknie. 

Początkowo wspinaliśmy się od wioski do wioski, idąc według wskazówek wymalowanych na tabliczkach.  Niektóre podejścia były bardzo ostre, a słońce piekło niemiłosiernie.  W każdej jednak wiosce można było kupić wodę, a nawet zimną colę lub piwo.  W pewnym momencie, wskazówki się urwały, a my powinniśmy znaleźć już szlak do wioski oddalonej o ok. 10 km, z której miał nas zabrać bus.  Na dodatek spotkaliśmy węża. W końcu - trochę przez przypadek – znaleźliśmy właściwą drogę, ale było już późno, a słońce zachodzi przed szóstą.  Zaczęła się walka z czasem, czyli bieg po górach.  Na całe szczęście upał trochę zelżał, ale i tak niemal całą trasę pokonaliśmy praktycznie biegiem.  Mięśnie odmawiały nam posłuszeństwa, ale trzeba było iść, bo noc w górach unieruchomiłaby nas do rana.  Daliśmy radę i w dodatku pobiliśmy rekord czasu przejścia szlaku. Wszyscy byliśmy potężnie wykończeni, włączając dwóch dwudziestokilkuletnich młodych byczków, którzy przez większą część drogi biegli jakby mieli skrzydła u nóg.  W sumie było to bardzo miłe zakończenie podróży po Chinach. 



Przy okazji wycieczki w towarzystwie czwórki młodych Anglików (jedna dziewczyna, trzech facetów) naszła nas refleksja natury społeczno - towarzyskiej.  Żadna z nas nie jest specjalnie towarzyską osobą (przy czym P bije J na głowę w kwestii chęci ograniczania kontaktów towarzyskich do minimum,) a już na pewno nie lubimy small talków.  Z drugiej jednak strony funkcjonujemy w społeczeństwie, poznajemy nowych ludzi, nawiązujemy kontakty, więc nie jesteśmy chyba aż tak dzikie.  Jednak nasi towarzysze podróży wykończyli nas.  Z wyjątkiem jednego chłopaka, pozostała trójka gadała non – stop.  Dwie i pół godziny w busie i sześć godzin trekkingu (w drodze powrotnej - zapewne z powodu zmęczenia - zamilkli.  Cud!).  O czym rozmawiali?  O wszystkim i niczym.  O tym jakimi pociągami jechali, jak twarde były siedzenia i co jedli.  Jakie mieli przygody w dzieciństwie, co ich mamy gotowały, co zbroili w trzeciej klasie podstawówki, jaką długość włosów preferują, co mają w plecakach i jak fascynujące jest np. to, że Chińczycy jedzą pałeczkami.  Nic z tego co powiedzieli przez te wszystkie godziny nie miało waloru informacyjnego, większość była tez raczej mało ciekawa.  Mówili z obawy przed ciszą.  Ale to można by jeszcze zrozumieć.  Jednak tematem przewijającym się przez cały dzień, którym chłopcy zainteresowani byli w sposób graniczący wręcz z obsesją (dziewczyna z tej dyskusji się wyłączyła, ale za to dołączył się jej chłopak) był temat załatwiania większych potrzeb fizjologicznych.  Aż trudno uwierzyć jak długo można o tym mówić, z jaką pasja opisywać swoje przygody toaletowe.  Ze szczegółami.  Dla mnie (P) absolutny horror.  Żałowałam, że znam angielski.  Gdyby tylko mówili w innym języku, który chociażby znałabym słabiej, nie złapałabym wszystkich niuansów, ja miało to miejsce w trakcie trekkingu po polach ryżowych. Spotykamy w podróży ogromną ilość osób.  90% z nich pochodzi z krajów Europy Zachodniej i USA.  Wydaje nam się, że można zaobserwować pewne zachowania typowe.  Niemcy, Szwajcarzy czy Skandynawowie otwierają usta gdy mają coś konkretnego do powiedzenia, chcą zadać pytanie. Z drugiej strony, kiepsko radzą sobie poznając nowych ludzi. Hiszpanie i Francuzi wprawdzie gadają bez przerwy, ale tylko między sobą, bo zazwyczaj słabo znają angielski.  Najgorsi są jednak Anglosasi.  Gadają non stop.  Amerykanie o pogodzie i pieniądzach (niezłym tematem są też ubezpieczenia podróżne), Anglicy o wszystkim, czyli o niczym.  Anglicy mają do tego jeszcze jeden krąg zainteresowań, o którym pisałyśmy powyżej.  Ci z trekkingu nie byli jedynymi, dla których temat toaletowy był tak fascynujący.  I coś w tym musi być, bo gdy staramy się robić w myślach przegląd angielskich filmów, „temat toaletowy” pojawia się w nich wyjątkowo często.  Jeśli film nie jest lukrowaną komedią romantyczną, to prędzej czy później pojawi się scena z kimś kto ma ten czy inny kłopot z żołądkiem.  Wystarczy spojrzeć na filmy Danny’ego Boyle'a… :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.