sobota, 26 lutego 2011

Sydney

Gdybyśmy dotarły do Sydney prosto z Warszawy, z krótkim postojem w Paryżu czy innym, podobnie spektakularnym miejscu, zapewne nie doceniłybyśmy w pełni jego uroku. Ostatnie miesiące spędziłyśmy jednak podróżując pomiędzy azjatyckimi miastami, z których zdecydowana większość mogłaby wziąć udział w konkursie na najbrzydszą i najbardziej chaotyczną urbanizację świata. Ostatnią naprawdę czystą metropolią, w jakiej byłyśmy, było Tokio (i Singapur, przez który przemknęłyśmy jednak szybko, zniechęcone jego nijakością). Jedynym naprawdę ładnym miastem okazała się Moskwa… sześć miesięcy temu. Dlatego też Sydney uwiodło nas swoim urokiem natychmiast. Wiele osób przepowiadało nam, że doznamy szoku kulturowego wjeżdżając do Australii po tak długim czasie, spędzonym w Azji. Bez przesady, cały czas miałyśmy dach nad głową, woda leciała z kranów, a w sklepach można było kupić to, czego potrzebowałyśmy. Szoku kulturowego zatem nie doznałyśmy. Odczuwamy za to niesłychaną przyjemność z możliwości spokojnego spacerowania po miłym, czystym mieście, w którym żaden kierowca nie usiłuje nas przejechać, klaksony nie trąbią jak oszalałe, a autobusy miejskie jeżdżą według rozkładu. Obydwie wykazujemy duże zdolności adaptacyjne, co nie zmienia jednak faktu, że pewne elementy znanego nam porządku przyjmujemy z radością i – po kilkumiesięcznej przerwie – tym bardziej doceniamy. (Na blogu Asiayi, przeczytać można piękny opis lotniska w Madrycie, podziwianego oczami osoby, która przyzwyczaiła się już do indyjskiego braku dbałości o estetykę przestrzeni publicznej. Kwestia zachwytu nad „sosem” jest nam teraz bardzo, bardzo bliska: http://asiaya.blox.pl/2011/01/Inne-kolory.html )
Sydney sprawia wrażenie miasta zadowolonych i spokojnych ludzi. To, co jednak uderza najbardziej, to niesłychany luz, jaki cechuje Australijczyków. Nikt tu nie jest spięty, a ulubionym powiedzeniem, które słyszy się wszędzie, jest „no worries” - nie martw się, wszystko jest w najlepszym porządku, wyluzuj. A zatem „wyluzowane” spacerujemy po kompaktowym centrum, siadamy na schodach pod jednym z najsłynniejszych budynków operowych świata i robimy zakupy w sklepach spożywczych Woolworths. Kochamy azjatycką kuchnię i na pewno będziemy do niej wracać, ale gdy zaraz po przyjeździe, dorwałyśmy się do świeżego, prawdziwego (o ironio, włoskiego) chleba z serem żółtym, wędzonym łososiem i pomidorem, poczułyśmy się jakbyśmy nie jadły niczego od roku. Potem zrobiłyśmy sobie sałatę z pomidorami i oliwkami, nie musząc myśleć o czyhających na nas pasożytach. Raj :-).
Jak by tego było mało, publicznym autobusem w 20 minut dojeżdżamy z centrum na piękną, piaszczystą plażę, a właściwie kilka plaż, połączonych wspaniałą ścieżką spacerową. Na plażach stoją prysznice ze słodką wodą (czy my się tego doczekamy kiedyś nad Bałtykiem?), a wzdłuż ścieżek spacerowych dystrybutory z filtrowaną wodą pitną zachęcające do napełnienia posiadanej butelki (za darmo). Te ostatnie mają na celu zmniejszenie zużycia plastikowych butelek i ochronę środowiska.
Droga spacerowa nad klifem przecina malowniczy cmentarz Waverley
Uroczym obrazkiem w Sydney są też ludzie maszerujący raźnie po skończonej pracy. Zamiłowanie do marszu przejawiają głównie pracownicy biurowi, co ma sens przy siedzącym trybie życia. Gdy zamykają się biura, centrum zapełnia się ludźmi w bardzo eleganckich garsonkach, garniturach i… adidasach. Sportowe obuwie jest obowiązkowym elementem wyposażenia torby pracownika biurowego :-). Skórzane pantofle zostają pod biurkiem, a bankierzy i prawnicy raźnym krokiem ruszają do domu. Stephen, z którego gościny korzystamy, maszeruje codziennie do biura i z powrotem - w sumie 10 km. Sport i zdrowy styl życia wydają się być obsesją Sydnejczyków. Pływają oni, surfują, biegają, jeżdżą na deskach. Tylu osób uprawiających jogging, ile można spotkać w ścisłym centrum Sydney, nie widziałyśmy nigdzie na świecie. Z drugiej strony, na ulicach widzi się dużo chorobliwie otyłych ludzi. Nas zszokował widok bardzo młodych, ale już monstrualnych Australijek na Bali. W samym Sydney odnosi się wrażenie, że bardzo wysportowanych i szczupłych osób jest więcej, niż tych z poważnymi problemami z nadwagą. Jednak problem ten istnieje i jest bardzo widoczny. Szczególnie po przylocie z Azji, której mieszkańcy są drobni i bardzo szczupli, widok monstrualnie otyłych osób jest szokujący.

Inna ciekawostką jest zamiłowanie Aussies do wszystkiego, co europejskie. Jak powiedziała nam nasza gospodyni, Ania, gdy szukali ze Stephenem mieszkania, agencja nieruchomości zachwalała kolejne lokale, jako „nowoczesne, wyposażone w znakomite, europejskie sprzęty”. Prym wiedzie Miele, ale inne europejskie marki również są w cenie.  Rzeczywiście, na ulicach można zobaczyć szyldy, reklamujące produkty, takie jak „europejskie” owoce morza :-), czy zachęty do zamieszkania w roli współlokatora w miłym, europejskim lokum. 


Jako że w Sydney mówią, że nie widziało się tego miasta nie odwiedziwszy mostu, opery i plaży Bondi, poniżej zamieszczamy (jako dowód) ich zdjęcia:





Bonusowo - jeden z licznych tu ibisów

1 komentarz:

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.