Całkowicie nieświadomie zafundowałyśmy sobie przygodę, której nie zapomnimy do końca życia. Nie zdecydowałybyśmy się na nią, gdybyśmy były świadome okoliczności. A wszystko przez dziecięcą wręcz fascynację P wulkanami. Indonezja, jak wiadomo, ma ich pod dostatkiem – blisko 200 czynnych. Pierwszym, który chciałyśmy zobaczyć z bliska był słynny Krakatau, znajdujący się na oceanie pomiędzy Sumatrą i Jawą (jego wybuch pod koniec XIX wieku zasypał popiołem australijskie Perth). Okazało się to jednak niemożliwe ze względu na porę deszczową. Brak turystów oznacza brak wycieczek, a samodzielne zorganizowanie transportu oraz wynajęcie łodzi kosztowałoby nas 500 usd bez gwarancji wypłynięcia w wypadku złej pogody. Następna teoretyczna okazja trafiła się w Yogyakarcie, leżącej u stóp wulkanu Merapi. Merapi wybuchł potężnie parę miesięcy temu, zasypując pyłem wulkanicznym wiele wiosek u swoich podnóży. Mimo że widziałyśmy jego sylwetkę, majaczącą w oddali, jak również ruiny domów wykopywanych (dosłownie) spod grubych na kilka metrów popiołów, nie można do niego podjechać. Po drugim fiasku, trzecim podejściem miała być jedna z największych atrakcji turystycznych Indonezji – wulkan Bromo. Jest on słynny, ponieważ oferuje wspaniałe widoki oraz możliwość wejścia na obrzeże krateru. W Yogya dowiedziałyśmy się jednak, że wybuch Merapi rozgniewał także Bromo, który dymi od końca listopada. "Co to dla nas oznacza?" – spytałyśmy w agencji, organizującej transport. Tyle tylko, że nie można na niego wejść, ale jak najbardziej da się go obserwować z okolicznego wzgórza. P widziała już dymiący wulkan w Gwatemali, z krateru którego wydobywała się strużka, podobna do dymu z papierosa. Widowiskowe i na pewno nie niebezpieczne. Zapadła decyzja - jedziemy. Gdy wczesnym wieczorem, w towarzystwie pary Belgijek i dwójki Holendrów, dojechałyśmy do miasteczka oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów od Bromo, nic nie zapowiadało tego, co nas czeka. Zmieniliśmy tylko kierowcę i nasz mini bus na bardziej rozklekotany i brudny. Wkrótce miałyśmy się dowiedzieć dlaczego. Jechaliśmy w całkowitych ciemnościach, mocno wspinając się w górę. Mijaliśmy wioski, które wyglądały na wymarłe. Zamknięte na głucho domy, czasami jakieś światło w oknach jedynego zamieszkałego budynku. Droga słabo przejezdna, bus ledwo dawał sobie radę. W pewnym momencie, przejeżdżając przez lepiej oświetlony fragment drogi, zrozumiałyśmy dlaczego. Wszystko wokół było zasypane grubą warstwą popiołu. Droga, domy, pola – wszystko pokryte czarnym śniegiem. Z każdym kilometrem było go więcej. Na tle ciemnego nieba widoczna natomiast była potężna chmura pyłu. Zrobiło nam się bardzo nieswojo. Prawdziwy strach opanował nas jednak, gdy dojechałyśmy do hotelu - schroniska. Gdy wysiadłyśmy z busa, usłyszałyśmy coś, co przypominało odgłos startującego samolotu albo serię grzmotów, następujących jeden po drugim. Mocno spanikowane zapytałyśmy „co to?”. Zaskoczony chłopak z hotelu odparł, zadowolony: „Wulkan. Dziś możecie zobaczyć jak pluje ogniem, jest w trakcie erupcji”. Chwilę później przekonałyśmy się, co to oznacza. Schronisko, do którego nas przywieziono, położone było na skraju kaldery. Dosłownie naprzeciwko nas, w pewnym oddaleniu, czarne niebo rozświetliły czerwone fajerwerki lawy wyrzucanej z krateru. Grzmoty się wzmogły. Wulkan wydawał się na wyciągnięcie reki, choć byliśmy od niego oddaleni o 3 km. Powiedzmy jednak szczerze, w przypadku potężnego wybuchu, 3 km to jak milimetr. Byłyśmy autentycznie przerażone i zszokowane, podobnie jak pozostali cudzoziemcy. Była 22, od miasta dzieliło nas kilkadziesiąt kilometrów i nikt nie planował tam jechać. Oczywiście gdybyśmy zadeklarowały, że zapłacimy sto dolarów za natychmiastowe zwiezienie nas na dół, znalazłby się pewnie chętny. Podobno, w trakcie listopadowej silnej erupcji, która miała miejsce w środku nocy, połowa obecnych w hotelu gości, zażądała natychmiastowego transportu w bezpieczne miejsce, niezależnie od kosztów. Nas trochę uspokoił stoicki spokój miejscowych. Gdy tylko Bromo zaczynał pluć lawą, natychmiast zbiegali się i patrzyli w zachwycie na to widowisko (my też, tylko kolana nam się trzęsły), ale poza tym zachowywali się jakby nic się nie działo. Gdy Holender z naszej grupy zapytał „przeżyjemy tę noc?”, roześmiali się serdecznie i odpowiedzieli „nie wiemy”. Rozbroili nas. Z Belgijkami postanowiłyśmy, że mimo wszystko zjemy kolację. Mogła być to nasza ostatnia wieczerza, więc nie oszczędzałyśmy i wzięłyśmy najlepsze dania z menu. Wulkan wydawał przeciągłe pomruki i pluł lawą, wszystko się trzęsło, a z głośników w restauracji leciała piosenka „I wanna live forever”. Belgijka nie wytrzymała i gdy po raz kolejny zadrżały wszystkie szyby w oknach, stwierdziła „głupi ten Bon Jovi”. Groza wzmogła się jeszcze, gdy okazało się, że w naszym pokoju (najbliżej przepaści) trzęsie się dosłownie wszystko, gdy tylko Bromo mocniej huknie. Chyba nigdy nie byłyśmy bardziej przerażone. Pomimo tego zasnęłyśmy, tylko J budziła się przy kilku groźniejszych pomrukach wulkanu. O 3.30 zadzwonił budzik i wyruszyłyśmy oglądać wschód słońca. Gdy tylko lekko się rozjaśniło, Bromo przestał pluć lawą (to były widoki nocne, bardziej spektakularne w ciemnościach) natomiast ze zdwojoną siłą zaczął wyrzucać popiół. Sam wulkan okazał się być bardzo mizernych rozmiarów, w porównaniu z zamieszaniem, jakie robił. W międzyczasie udało nam się jednak dowiedzieć, że obok Merapi, Bromo jest jednym z potężniejszych wulkanów Jawy i wybucha średnio co pięć lat. Jest naprawdę groźny. W świetle dnia nabrałyśmy animuszu i nawet bardzo gwałtowne erupcje nie wywoływały takiego przerażenia, jakiego dane było nam doświadczyć w nocy. Strach powoli się ulotnił i zaczynałyśmy rozumieć, że miejscowi przywykli do tych grzmotów, popiołu i od czasu do czasu – fajerwerków z lawy. Dla nich był to niemalże element codzienności. Gdy parę godzin później, wracaliśmy do stosunkowo bezpiecznego miasta poniżej, minęliśmy działające przedszkole oraz matki ważące swoje maluchy w przenośnym punkcie pielęgniarskim. Widziałyśmy też zasypane popiołem domy oraz poletka cebuli i kapusty, rosnących na wulkanicznym pyle, wśród których krzątali się ludzie. Inni zamiatali pył z obejść swoich domostw - prawdziwie syzyfowa praca, biorąc pod uwagę, że Bromo dymi od listopada i najprawdopodobniej nie prędko zamierza przestać. Panorama wiosek, zasypanych popiołem była niezwykłym widokiem. Nie mogło opuścić mnie (J) wrażenie literackiego deja vu – jadąc przez ciemne (pył odcina dopływ światła słonecznego) wioski z grafitowymi poletkami i wymarłymi drzewami, miałam wrażenie jakbym znalazła się w mieście umarłych rodem z powieści „Pedro Páramo” J.Rulfo. Apokalipsa, inaczej nie da się tego określić.
Widok wulkanu w trakcie erupcji (niewielkiej jak na wulkanie możliwości) jest nieporównywalny z żadnym innym doświadczeniem. Mieszanka strachu, zachwytu i podziwu dla sił natury. Bałyśmy się bardzo, ale z perspektywy bezpiecznego Bali – wydaje się, że warto było. Choć teraz możemy się przyznać, że oryginalnie planowałyśmy zostać pod wulkanem dwa dni, ale widząc i słysząc co się dzieje, uciekłyśmy przy pierwszej sposobności, czyli nazajutrz. Wystarczyło nam to, co widziałyśmy - takiej dawki adrenaliny nie dostarczyło nam jeszcze nic w trakcie tej podróży (ani na długo przed nią).
na skarpie po lewej stronie widać wioskę, gdzie spałyśmy |
Fantastyczne! ten wulkan! Jestescie dzielne. Wiecej zdjęć, także tych zasypanych wiosek.
OdpowiedzUsuńNiesamowite...chyba bym nie zasnęła..
OdpowiedzUsuńJak sie nazywa ta wioska?
OdpowiedzUsuńTrudne pytanie. Małe miasto, ostatni punkt z regularnym transportem publicznym, dużo poniżej wulkanu nazywa się Probolinggo. Potem droga pnie się w górę przez wiele małych wiosek aż do skraju kaldery. Znalazłam coś co przypomina ten nasz hotel i opisane jest jako miejsce znajdujące się w Cemorolawang, Probolinggo. Na pewno jednak jeśli zapytasz o miejsce najbliżej Bromo to tam trafisz.
OdpowiedzUsuńP