niedziela, 17 października 2010

Chiny - cz. 1

Od momentu wjazdu do Chin, nie miałyśmy możliwości zamieszczenia ani słowa na naszym blogu.  Wielki Brat pilnie cenzuruje wolność wypowiedzi, również po polsku.  Poniżej zamieszczamy skrót naszych wrażeń z pobytu w Chinach, od momentu wjazdu do Pekinu aż do czasu, gdy dotarłyśmy do jeszcze istniejącej wyspy wolności zwanej Hongkongiem.  Głębokie wyrazy współczucia dla ludności Hongkongu z powodu szybko zbliżającego się roku 2047.


Spacerując po Zakazanym Mieście, rozumiałyśmy przyczyny rewolucji (rewolucji, jako idei; sądzimy, że podobne wrażenia zapewne można odnieść w St. Petersburgu).  W porównaniu z Zakazanym Miastem, królowa brytyjska mieszka w służbówce, a holenderska wręcz w kurniku. O skandynawskich władcach nawet nie wspominajmy.  Hektary powierzchni zabudowanej pałacami, pawilonami, ogrodami. Wszystko wielkości naszej Ochoty. Pałaców są setki, w tym wiele takich, w których cesarzowa pojawiała się raz do roku żeby np. zasiąść na specjalnym urodzinowym tronie.  Przez pozostałe 364 dni w roku stał zamknięty, (choć na pewno służba musiała go regularnie sprzątać).  Pałac, w którym cesarz przygotowywał się do ceremonii, która miała miejsce w zupełnie innym budynku, etc. Przepiękna architektura, wspaniałe ogrody, ciekawe nazwy (Pałac Najwyżej Harmonii, Pałac Boskiej Czystości, etc.). W  sumie nie tak trudno zrozumieć, czemu biedni Chińczycy w końcu wkurzyli się na ten zbytek i pogonili cesarzy (przy dużej pomocy Japończyków).  Wrażenie to tylko potęguje wizyta w cesarskim Pałacu Letnim pod Pekinem. 

Z Zakazanego Miasta wychodzi się wprost na Plac Tiananmen.  Z jednej strony zamknięty jest ogromną bramą (Niebiańskiego Spokoju) z portretem Mao.  Tutaj „wielki przywódca” ogłosił powstanie Nowych Chin.  Po przeciwnej stronie placu nadal można oglądać, w mauzoleum wielkości dużego domu towarowego, zabalsamowane truchło Mao.  Gdy zaprotestowałam (P) przeciwko staniu w gigantycznej kolejce w celu zobaczenia Mao, J stwierdziła, że zawsze warto sprawdzić czy komunista na pewno jest już martwy.  (Poszła i potwierdziła, że wygląda jak z plastiku, wiec w sumie nie mamy gwarancji, że to on.  W Wietnamie J już się nastawia na oglądanie truchła Hi Chi Minha – Lenin w Moskwie był niestety czasowo zamknięty).  Plac otoczony jest przez wojsko plus zapewne setki tajniaków.  Nieważne, co się dzieje na tym placu, nieważne, jakie on ma znaczenie dla współczesnego Pekinu, dla mnie (P.) zawsze będzie miejscem masakry studentów w czerwcu 1989 r.  Dużo młodsza J., która w dniu masakry była jeszcze w przedszkolu, też ma jednoznaczne skojarzenia – czołg wjeżdżający w człowieka stojącego z podniesionymi rękoma.  


Pekin jest piękny, nowoczesny, czysty, zielony.  Ma taką liczbę pałaców, świątyń, parków, uliczek, muzeów etc., że mógłby obdzielić resztę Azji aż do granic Indii i nadal dużo by zostało. Gdyby nie smog, mógłby być miastem idealnym. Niestety sprawia też wrażenie miasta policyjnego. Wszystko jest niby normalne, ale na przejściach dla pieszych, w metrze, wszędzie jest policja lub tzw. wolontariusze. Nie wiemy, kim są wolontariusze, ale jakoś nie wierzymy, że to zwykli obywatele chętni dopomóc w pilnowaniu porządku. Dodatkowo, w metrze, na ulicach, w hostelu bombardują przyjezdnych hasła-rozkazy „bądź dobrym turystą”, „nie stój tutaj”, „nie śmieć” -  nie rób tego, nie rób tamtego, bo Wielki Brat patrzy. Później okazało się, że to wspólna cecha wielkich miast, w których wszystko jest na pokaz. W Szanghaju specjalni strażnicy przeganiają ludzi chcących usiąść na murku, krawężniku, trawniku. Nie wolno. Wolno usiąść tylko na ławce, a ławki występują w liczbie może ze 30 na 19 milionową megalopolis. Szczytem wszystkiego jest upominanie Chińczyków, żeby nie zdejmowali butów (co zresztą każdy Chińczyk robi od razu gdy tylko na chwilę usiądzie, tak jakby siedzenie w butach było szczytem niewygody) w miejscach publicznych o szczególnym znaczeniu dla miast np. na szanghajskim Bundzie lub na tzw. Starym Mieście. Upominają specjalni strażnicy, których zadaniem jest strzec powagi i elegancji miejsca. 

Ku naszemu zaskoczeniu, w Pekinie – mieście ponad piętnastomilionowym - Europejczyk potrafi wzbudzić takie zaciekawienie, że ludzie bez żadnego zażenowanie będą mu się przyglądać jak małpce w zoo. Chiny były państwem zamkniętym do lat 80-tych, ale obecnie są jednym z najczęściej odwiedzanych przez turystów krajów świata. Światowa Organizacja Turystyki szacuje, że w 2020 Chiny będą najpopularniejszym kierunkiem turystycznym na świecie. Nie dotyczy to może małych wiosek w Mongolii Wewnętrznej, ale z pewnością Pekinu i Szanghaju. W  tymże stołecznym Pekinie właśnie, w metrze tak nowoczesnym, że tokijskie wydaje się przy nim lekko zaśniedziałe, ludzie wpatrują się w białego jak w obrazek. A jest tam  naprawdę  sporo cudzoziemców. To, co dzieje się na prowincji, wydaje się wprost nierzeczywiste. W Datongu, prowincjonalnym, czyli tylko 1,5 milionowym mieście na zachód od Pekinu byłyśmy wydarzeniem na miarę wizyty głowy państwa. Gdy robiłyśmy zakupy w supermarkecie, ludzie pokazywali nas sobie palcami, a jeden pan z obsługi chodził za nami po całym piętrze i zaglądał do koszyka gdy tylko coś do niego wkładałyśmy. W końcu pożegnał nas machając do nas dopóki nie zniknęłyśmy za zakrętem. Chodząc po mieście, byłyśmy zmuszone rozdawać uśmiechy na prawo i lewo i odpowiadać każdemu pozdrawiającemu nas Chińczykowi. O późniejszym pozowaniu do zdjęć w pociągu nawet nie wspomnimy. Gdybyśmy były we wsi mającej 150 mieszkańców takie zachowanie wydawałoby się normalne, ale w dużym mieście? To samo powtarzało się wszędzie poza Szanghajem. 

***

Ludzie, z którymi nie mamy prawie żadnej płaszczyzny porozumienia, reprezentują natomiast dwa skrajne podejścia. Mniejsza część jest niesłychanie miła, pomocna, życzliwa.  Uśmiechają się do nas, próbują się skomunikować na migi (np. pokazując cenę na palcach) etc.  Są to zazwyczaj sprzedawcy w małych sklepikach lub w malutkich, lokalnych restauracyjkach żywiących miejscowych lub młode studentki spragnione kontaktów z Zachodem. Zasadnicza większość jednak jest arogancko - obojętna, wydają się nie przyjmować do wiadomości, że ktoś nie mówi i nie rozumie po chińsku, nie potrafi przeczytać rozkładu jazdy napisanego w całości w chińskim alfabecie, nie rozumie co się do niego krzyczy na peronie metra etc.  Potrafią być nieprzyjemni i jedynie od czystego przypadku zależy, czy pani w okienku na dworcu, u której będziemy kupować bilet będzie na tyle miła, żeby spojrzeć na wskazaną jej w przewodniku nazwę miasta (po chińsku) i dodatkowo przeczytać podaną jej karteczkę z datą, na kiedy potrzebujmy bilet, czy też będzie od nas przemawiać z rosnąca irytacją i w końcu nas nie obsłuży. Jest to na pewno trudny kraj do podroży. Momentami, gdy byłyśmy zmęczone walką z rozkładami jazdy, paniami w okienkach, menu po chińsku przychodziła nam do głowy myśl, że jednak Chiny mogą być jednym z nielicznych krajów, do których warto się wybrać z wycieczką. To, co dodatkowo czyni podróżowanie po Chinach drogą przez mękę, to dostępność (a właściwie brak dostępności) transportu publicznego. Chiny są pierwszym miejscem na świecie, w którym spotkałyśmy się ze zjawiskiem kupowania biletów na pociąg na tzw. czarnym rynku. Z jednej strony popełniłyśmy duży błąd, polegający na tym, że Pekin opuściłyśmy w dniu, w którym w Chinach zaczynają się najdłuższe (obok Chińskiego Nowego Roku) wakacje tzw. Golden Week. Nie należy wtedy podróżować, bo miliard trzysta milionów Chińczyków rusza właśnie w drogę. Ale wakacje się skończyły, a biletów nadal nie było. W dowolnym mieście, na pytanie o bilety z punktu A do punktu B, zawsze pada odpowiedź „nie ma”. Hotele teoretycznie oferują pomoc w zakupie biletów, ale w praktyce również mówią „nie ma”. Pobyt w każdym miejscu, w którym byłyśmy trwał co najmniej o kilka dni dłużej niż planowałyśmy, ponieważ czekałyśmy na możliwość wydostania się z niego. Plus zaliczyłyśmy parę ciekawych historii transportowych. 

Z Datongu chciałyśmy jechać do Pingyao.  To jakby (w dużym uproszczeniu i przy zachowaniu proporcji kilometrów do wielkości kraju) jechać z Warszawy do Poznania.  Na dworcu usłyszałyśmy „nie ma”. Nie ma na jutro, nie ma na pojutrze, nie ma w ogóle. Między naszymi punktami podróży znajdowała się miejscowość Taiyuan. Coś jakby Kutno na trasie do Poznania. Kupiłyśmy więc bilety do Taiyuanu. W pociągu (w Chinach pociąg na trasie 400 km to lokalny osobowy) wzbudziłyśmy sensację. Młody chłopiec o bardzo słabym angielskim, który siedział z nami w przedziale zadawał nam standardowe pytania skąd jesteśmy, dokąd jedziemy, jak nam się podoba w Chinach. Dzięki jego tłumaczeniu na chiński, cały wagon zbiegł się do naszego przedziału i przyglądano się nam z zaciekawieniem. Pewna -na oko- 50-letnia pani stwierdziła, że po raz pierwszy widzi na żywo cudzoziemców. Nie była to raczej prosta chłopka, w każdym razie na taką nie wyglądała, a jej córka studiowała w Szanghaju. Dzięki temu zainteresowaniu właśnie i naszemu tłumaczeniu, że chciałyśmy jechać gdzie indziej, ale nie było biletów, więc jedziemy do Taiyuanu i tam będziemy szukać dalszego transportu, nagle okazało się, że pociąg w którym siedzimy jedzie nie tylko do Pingyao właśnie, ale jeszcze dalej. Przy ogromnym poruszeniu połowy wagonu, bardzo głośnych dyskusjach i pomocy chłopca ze szczątkowym angielskim udało się to potwierdzić u konduktorki, a następnie dokupić bilet do Pingyao. I w ten oto sposób, nie wysiadając w ogóle z pociągu, dotarłyśmy do Pingyao. Dlaczego w Datong nie sprzedano nam biletów do Pingyao pozostanie tajemnicą.

Gdy natomiast chciałyśmy się wydostać z Pingyao, okazało się, że jest to niemożliwe przez następne dwa tygodnie. Spędziłyśmy parę godzin chodząc po mieście i szukając biletów.  Bez skutku. Nie wiedząc co robić, złapałyśmy się ostatniej deski ratunku - poszłyśmy do hostelu polecanego w LP. Właścicielka która mówiła świetnie po angielsku, powiedziała, że postara się pomóc i kazała przyjść następnego dnia. Podzwoniła gdzie trzeba i stwierdziła, że zarezerwowała nam bilety na następny dzień, na nocny pociąg do Xi'an (zdecydowanie wcześniej niż chciałyśmy, ale w takiej sytuacji człowiek nie wybrzydza).  Nie dostałyśmy ich do ręki, ale miałyśmy odebrać je nazajutrz. Następnego dnia było nerwowo, nie byłyśmy jedynymi czekającymi na bilety, w końcu, na 2 godziny przed odjazdem pociągu (co miało nastąpić ok. 23) okazało się, że są bilety w formie ksero. A trzeba wiedzieć, że w Chinach, aby wejść na peron trzeba pokazać bilet. W dodatku ksero to wskazywało na inną trasę niż nasza. Okazało się, że jest to bilet zakupiony na całej trasie pociągu, my natomiast pokonujemy znaczną jej część, a nie całość; że jest kupiony od konika, który nabył go w miejscu wyjazdu pociągu; że oryginalny bilet dostaniemy w naszym wagonie do którego na pewno nas wpuszczą (jasne, pół Chin jest zaangażowanych w ten proceder, więc nikt nie mrugnął okiem na widok naszych kserówek) etc.  Za bilet zapłaciłyśmy dużo za dużo (bo za całą trasę plus prowizje dla wszystkich pośredników po drodze), ale do pociągu weszłyśmy i dojechałyśmy do Xi’an. I oto chodziło, ale wierzcie nam, podróżowanie po najbiedniejszych krajach Czarnej Afryki jest dużo łatwiejsze. 

Gdy w Szanghaju kupowałyśmy bilety do Hongkongu (tym razem bez kłopotu bo to trochę taka zagranica) pod kasami kręcili się panowie szepcąc do każdego wchodzącego „Beijing, Beijing”. Trochę jak u nas w latach późnych osiemdziesiątych „dolary, marki, dolary, marki”. A to oznacza, że biletów do Pekinu nie ma i trzeba je kupować u tych panów. 

***

O blokowaniu internetu w Chinach napisano już wszystko.  Ale dlaczego nie działa nasz blog?  Dlaczego nie działają polskie strony np. ze słownikami? Czemu nie działają strony, na których pasjonaci opisują orientalne warzywa i owoce?  A youtube?  Artykuł na gazeta.pl na temat 10 najsłynniejszych filmowych tematów muzycznych otwiera się wprawdzie, ale już posłuchanie Simona i Garfunkela lub obejrzenie Umy Thurman tańczącej z Travoltą – zabronione.  Chiński cenzor ma dziwne poczucie humoru.  Można zarezerwować hostel przez strony hostelbookers.com i hostelword.com ale nie można już ocenić hostelu, w którym się spało, nawet jeśli był on w Mongolii (bo rozumiemy, że możliwość wyrażenia negatywnej opinii o hostelu w Chinach jest raczej mało prawdopodobna). Chodzi chyba o wyrażanie opinii na jakikolwiek temat. Jak wiadomo, jest to niebezpieczne i może zaszkodzić systemowi. Facebook i Twitter zablokowane. Gmail, Onet i Gazeta.pl działają, ale za to jak. Skanowanie stron musi odbywać się na bieżąco wiec internet chodzi jak za czasów pierwszych modemów, z których można się było wdzwonić na numer TPSA. Wysłanie maila z załącznikiem graniczy z cudem. Czasami konieczne jest skorzystanie z kafejki internetowej poza hostelem. A to wymaga wylegitymowania się. Pokazałyśmy paszporty.  Panienka za ladą zdziwiła się niemożebnie, że nie mamy chińskich dowodów osobistych. Należała jednak do nielicznej grupy życzliwych i sympatycznych osób, mówiąc od nas dużo i głośno po chińsku, wyciągnęła zostawiony dowód jakiegoś Chińczyka, zarejestrowała nas na niego i pozwoliła surfować do woli. Mamy nadzieję, że bookowaniem hosteli i pisaniem maili nie sprawiłyśmy, bogu ducha winnemu Chińczykowi, żadnych kłopotów. Z obawy i jego bezpieczeństwo nie wchodziłyśmy na polskie strony. Chyba by się z tego nie wytłumaczył.

***
W Chinach, podobnie jak w Japonii i kilku innych krajach azjatyckich, publiczne dmuchanie nosa w chusteczkę jest jednym z najbardziej odrażających zachowań. Nie robi się tego, tak jak np. w Europie nie sika się publicznie (to akurat Chińczykom nie przeszkadza, zarówno dzieci jak i mężczyźni sikają publicznie; te pierwsze również do torebki w miejscach takich jak środek KFC czy McDonalda). Chińczycy jednak mają naturalne ludzkie przypadłości i miewają katar. Co robi zakatarzony Chińczyk niezależnie do wieku, płci i pozycji społecznej?  Uwaga – będzie obrzydliwie!! Chińczyk wciąga głośno katar a następnie spluwa nim, charchając przy tym donośnie na chodnik (przepraszamy, ale nie istnieje inne słów niż „charchać” na określenie tego co robi zakatarzony Chińczyk). Słuchanie i oglądanie tego jest doznaniem jedynym w swoim rodzaju, a odgłos ten nieustanie nam towarzyszy. Wprawdzie u nas też można czasami spotkać panów, którzy oddają się przyjemnemu oczyszczaniu dróg oddechowych w podobny sposób, ale jest to jednak margines. W Chinach jest to norma i nawet Zakazane Miasto nie jest wystarczająco godnym miejscem, aby powstrzymać się od opluwania chodników. Drugim ciekawym zwyczajem jest spluwanie resztek jedzenia na podłogę w knajpie lub innym miejscu, w którym się je. Co kraj to obyczaj, tutejszy zakazuje w imię dobrych manier wyjmowania sobie z ust kostek, ości, innych niejadalnych fragmentów.  Jeśli się taki trafi, należy splunąć nim na podłogę. W autobusie, mężczyzna pluł na podłogę twardymi fragmentami kurzej stopy, lokalnej delicji.  Kurza stopa, sprzedawana w całości, ma ścięgna i pazury, więc nawet można zrozumieć potrzebę ich wyplucia. 

Chińczyków jest obecnie jakieś miliard trzysta milionów. Nie wiemy czy to z tego powodu, czy raczej ze względu na ciągle obecną komunistyczną ideologię, Chińczycy są mistrzami wymyślania najbardziej bezsensowych zawodów, które jednak dają tej masie ludzi pracę. Na dużych skrzyżowaniach stoją policjanci kierujący ruchem. Zamysł ciekawy, a efekt żaden - tutejszy ruch uliczny jest chaotyczny, zbyt szybki, samochód ma zawsze pierwszeństwo przed pieszym (nawet gdy pieszy ma zielone) i na pewno żadne machanie rękami policjanta nie ma tu żadnego wpływu na to kto, skąd  i jak jedzie. Ale jakby tego było mało, przy światłach dla pieszych stoją dodatkowi „strażnicy świateł”. Pilnują świateł i pieszych tzn. stoją i patrzą jak ludzie starają się przejść przez ulicę i nie dać się zabić. W wielu miejscach pracuje także „chorągiewkowy”.  Jest to człowiek dowolnej płci i wieku, który w miejscu ruchu pieszego lub motorowego stoi i macha chorągiewką. Jego machanie ma na celu zazwyczaj wskazanie kierunku ruchu (który i tak jest dosyć oczywisty), a czasami jest kompletnie bezsensowne. W metrze spotyka się tłumy umundurowanych ludzi, którzy często tylko stoją przy wejściu, na peronie lub przy maszynie skanującej torby, ale nic poza tym - maszyny od skanowani obsługuje ktoś inny (każde wejście do metra wymaga przeskanowania torby jak na lotnisku). W supermarketach wokół półek kręcą się panienki, które starają się pomóc w robieniu zakupów. Te akurat okazały się pomocne. Nie mówią po angielsku, a my po chińsku (jeszcze nie :-), ale za to opanowałyśmy do perfekcji sztukę komunikacji pozawerbalnej. Wyłącznie przy pomocy rąk i dziwnych min udało nam się kupić masę rzeczy w tym … odplamiacz do ubrań kolorowych .  Globalizacja działała tylko do granic Chin.  W Rosji i Mongolii (i tak będzie też dalej) można było kupić Nivea, Colgate, Vanish, etc.  Tutaj, być może również są dostępne produkty Colgate i Timotei, ale nie mamy szansy się o tym przekonać. Alfabet łaciński w piśmie istnieje tylko w oznaczeniach nazw ulic i stacji w metrze lub – co dziwne – w śródtytułach książkowych i prasowych. 

**

Jak wspomniałyśmy, z Chińczykami mamy pewien problem.  Chiny to kraj tak ciekawy, z tradycja, kulturą i zabytkami tak imponującymi, że w całej Azji trudno o drugi taki (poza Indiami oczywiście). Z drugiej strony jednak, to kraj do którego trudno odczuwać sympatię ze względu na jego mieszkańców. A trzeba pamiętać, że jest ich grubo ponad miliard. Chińczycy są narodem pozbawionym empatii, typowych dla człowieka Zachodu zachowań prospołecznych i w dużej mierze również wyobraźni. Ich maniery są zazwyczaj zwyczajnie nieznośne lub przykre, czasami szokujące. De facto prezentują jednak kompletną pogardę dla drugiego człowieka i jego potrzeb. Gdy wsiadałyśmy do pogrążonego we śnie nocnego pociągu, w sposób dla nas naturalny starałyśmy się zachowywać tak cicho jak to możliwe. Tak samo zachowywały się podróżujące z nami dziewczyny (Brytyjka i Nowozelandka). Chińczycy nie rozumieją w ogóle takich zachowań. Gdy wstają o szóstej rano, zaczynają krzyczeć, robić wokół siebie zamieszanie godne sycylijskiej rodziny w środku poważnej kłótni.  Nieistotne jest, że jest bardzo wcześnie i inni jeszcze próbują spać. Nieistotne jest, że są małą grupką wśród wielokrotnie większej grupy śpiących. Gdy w środku nocy zadzwoni komuś komórka w pociągu lub autobusie, będzie przez nią rozmawiał tak głośno jak tylko to możliwe (a trzeba pamiętać, że chiński jest językiem tonalnym, co samo w sobie powoduje, że Chińczycy mówią głośniej niż te narody, które posługują się językami nietonalnymi). Kompletny brak zainteresowania Chińczyków potrzebami innych wokół wydaje nam się dosyć charakterystyczną ich cechą. Doświadczyłyśmy tego nie tylko w pociągach, ale np. na dworcach gdzie mała (jak na Chiny) grupa kilkuset osób potrafi zablokować kilkudziesięciu- metrowe dojście do autobusów nie zważając na to, że ich autobus odjeżdża za godzinę lub trzy, a nasz za 3 minuty i nie jesteśmy w stanie przebić się przez ciżbę, zbitą gęsto i stojąco bez ruchu, niereagującą na świat zewnętrzny, jak banda somnambulików.  W takiej sytuacji skutkowały zachowanie skandaliczne gdzie indziej, czyli głośny krzyk (niestety, jakkolwiek okropnie by to nie brzmiało, jest to jedyny sposób, którym można coś osiągnąć, gdyż prośby, uśmiechy, pytanie etc. nie zadziałają.  Co smutne, krzykiem zazwyczaj można wymusić to, co normalnie można by osiągnąć bez konieczności jego użycia, gdyby tylko nasz chiński interlokutor reagował na nasze prośby). Podobne efekty przynosi wykorzystanie przewagi wzrostu (głownie J ale i P w wielu sytuacjach góruje o głowę nad resztą) oraz absolutni chamskie pchanie się i roztrącanie ludzi. 

Zwykłe poruszanie się po ulicy również pokazuje tę przykrą cechę Chińczyków.  W każdym, nawet średnim mieście, ulice zalewają tłumy ludzi, a poruszanie się przypomina odrobinę chodzenie po Krupówkach w Sylwestra lub po Monciaku w Sopocie latem, tylko, że zwielokrotnione. I w tej ogromnej grupie ludzi, Chińczycy poruszają się nie zważając na otaczający ich miliard osób. Zazwyczaj tłum ten porusza się w sposób raczej zorganizowany, czasem jednaj, nagle okazuje się, że nie możemy przejść ani centymetra dalej, bo 10 Chińczyków zatrzymało się, że porozmawiać z 20 Chińczykami idącymi z naprzeciwka. Blokują cały chodnik, ale nikomu nie przyjdzie do głowy, żeby odejść na bok, przesunąć się. To, że paraliżują ruch kompletnie do nich nie dociera. Podobnie na szczycie schodów ruchomych ktoś zatrzyma się, blokując ruch ponad setki osób stojących poniżej. A tym, co w tym wszystkim fascynujące – pozostały miliard Chińczyków, w ogóle niezbulwersowany takim zachowaniem, próbuje przecisnąć się gdzieś bokiem, wychodzi na jezdnię (co grozi śmiercią przez rozjechanie) lub delikatnie przeciska się między grupą blokującą chodnik. Z drugiej strony, jeśli, durny cudzoziemcze, wpadniesz na Chińczyka, potrącisz go, nie dlatego, ze jesteś pijany lub głupi tylko dlatego, że nagle zatrzymał się przed tobą na środku chodnika, możesz spodziewać się, że spojrzy na ciebie z takim zaskoczeniem i pretensją, że choćbyś chodził sto lat po europejskich chodnikach, takiego spojrzenia nigdy nie napotkasz. 

Relacje Chińczycy – Europejczycy świetnie oddaje spotkanie J z szwajcarską stewardesą na Expo w Szanghaju (o Expo później).  W toalecie, J usłyszała nerwowe „nie pchaj mnie, nie pchaj mnie”, które Europejka na granicy załamania nerwowego wykrzykiwała pod adresem pewnej Chinki. J, skomentowała „jak nie popychasz, to sama zostaniesz popchnięta, inaczej nie dostaniesz się do toalety”. Szwajcarska stewardesa (jak się okazało), ciesząc się bardzo z widoku europejskiej twarzy i brzmienia angielskiego stwierdziła, że wie o tym doskonale, bo lata często do Szanghaju i są to jej najgorsze loty. Chińczycy są jej zdaniem jedyną nacją, która w samolocie włazi do kuchni na okrągło, jak również jedyną, która nie cofa się no widok wózka aż do momentu w którym ten nie przejedzie im po stopach. Przyleciała do Szanghaju rano, a o 20 miała już serdecznie dosyć. W dodatku - jak stwierdziła- przez durnowate regulacje czasu pracy, musi tu siedzieć trzy!! dni. Gdy w końcu weszła do toalety rozległ się tylko głośny jęk „O nie!!! Potrzebuje normalnej toalety”. Za drzwiami oczywiście była toaleta „kucana”, jak w całych Chinach. Pożegnała się z J sloganem wypowiedzianym z takim jadem, że aż dziw, że nie zabił wszystkich Chińczyków w okolicy – „Welcome to Swissair.  We fly to Shanghai”. 

Chiny to oczywiście  nie tylko kłopoty z transportem i wkurzający Chińczycy (bo trafiają się też bardzo mili).  To także wspaniałe zabytki, oszałamiające miasta i przede wszystkim – jedzenie i Szanghaj.  Ale o tym w następnym wpisie. 

2 komentarze:

  1. cudownie mi sie czyta, noc czarna a ja w .. Chinach. Dzieki, reszte polkne jutro znaczy dzis.

    Iwa

    OdpowiedzUsuń
  2. Zazdrościmy, pozdrawiamy :-) AJ+IM

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.