W Chinach nie można być głodnym. Chińczycy jedzą niemalże bez przerwy i praktycznie wszystko, nie ma tu tematów tabu. Dlatego jeździmy z karteczką, na której mamy namalowanego kurczaka, świnkę, krowę i rybę (na której ktoś miły dopisał nam po chińsku słowa „wołowina” etc.), po to aby uniknąć dramatu jakim byłoby zjedzenie mięsa psa. Ale i tak nie zabezpiecza nas to przed wpadkami. Ale o tym za chwilę.
Pekin i Szanghaj mają ekskluzywne restauracje, głównie dla Europejczyków. Nie znamy i nie żałujemy. McDonalds, KFC, Subway są powszechne. To dla tych, którym chińska kuchnia nie służy, a takich może być wielu z jednej prostej przyczyny – w Chinach nie występują smaki, które my określilibyśmy mianem łagodnych. Gdy zamawiamy lekko ostre (pokazując na migi, że tej morderczej pasty mają dodać tylko trochę – od czasu, gdy wiemy jak ona wygląda) dostajemy danie, przy którym płaczemy rzewnymi łzami i które tak przeczyszcza nam zatoki jak żaden, najlepszy nawet, lek na katar. A obydwie uwielbiamy ostre jedzenie i mamy na nie bardzo dużą tolerancję. Jak na polskie standardy, powiedziałybyśmy, że ponad przeciętną. Więc jeśli ktoś nie lubi ostrego, w Chinach albo umrze z głodu, albo jest zmuszony do jedzenia suchego ryżu. Dotychczas nie zjadłyśmy tylko jednego dania, ale jego ostrość była tu tylko wymówką. Wielokrotnie upewniwszy się, że danie jest z wieprzowiną, dostałyśmy… wieprzową wątróbkę. A tego nie zjemy (J, bo P w ogóle nie je mięsa, choć z tym w Chinach też jest kłopot). Jak już wspomniałyśmy, Chiny są dla tych, którzy zjedzą wszystko. Menu jest w większości knajp tylko po chińsku, możliwości dogadania się nie istnieją - więc albo korzystamy z opcji „daj się zaskoczyć” albo mamy problem. Czasami w menu są zdjęcia, ale są zazwyczaj tak złej jakości, że niewiele z nich wynika. A wracając do wątróbki – Chińczycy kochają podroby i różnego rodzaju flaczki, nereczki itp. stanowią połowę menu w większości knajp.
Poza tą niedogodnością, Chiny są kulinarnym rajem. Przeżywamy tu rozkosze podniebienia i są one zazwyczaj związane z jedzeniem ulicznym. W restauracjach serwują dania pyszne, aromatyczne, ostre. Jest to zazwyczaj mięso lub tofu smażone z warzywami plus miska ryżu. W wersji tańszej makaron z dodatkami w bulionie. Z jednym z naszych ulubionych dań związana jest anegdota językowa. W Pekinie w menu figurowało danie „mushroom with rape” [poza Pekinem menu z napisami po angielsku prawie nie występuje]. Zdjęcie pokazywało grzyby z czymś zielonym czyli tym „gwałtem”. „Gwałt” okazał się być chińską kapustką pak choi, delikatna i chrupiącą. Danie jest powszechne i poza Pekinem było opisywane jako „mushroom with chinese cabbage”, ale my nadal na pak choi mówimy gwałtek. I tak zapewne zostanie.
Ale najbardziej uwiodło nas jedzenie uliczne. W każdym mieście są małe, otwarte na ulicę bary, z których sprzedaje się zazwyczaj kluski z warzywami i mięsem albo wózki z szaszłykami. A mnogość tych ostatnich jest oszałamiająca. Nie ma rzeczy, nadającej się do jedzenia, z której nie można by zrobić szaszłyka. W Pekinie ulica z nimi jest jedną z głównych atrakcji turystycznych, niemniej de facto jest to podstawowy sposób odżywiania się ludzi i sprzedaje się je wszędzie za śmieszne pieniądze. Zabiera się je na wynos albo je na miejscu przy stoliku dla krasnoludków, siedząc na krzesełku, które u nas byłoby za małe dla najmłodszej grupy przedszkolaków. (A Chińczycy cieszą się jak dzieci widząc cudzoziemców siedzących między nimi i jedzących szaszłyki.) Na patyczki nadziewa się oczywiście mięso i ryby, ale te składniki stanowią akurat niewielką część asortymentu. Podstawę szaszłykowego wyboru stanowią warzywa zielone czyli kolendra, pak choi, kapusta pekińska, różne sałaty; grzyby, w tym mun, shitake i coś na kształt boczniaków, ale też długie cienkie grzybki o kapeluszu jak łepek od szpilki, których wygląd może być początkowo przerażający bo w każdym europejskim atlasie grzybów cos takiego jest oznaczone jako „trujące, nie ruszać”. Są przepyszne. Po warzywach (poza sałatami są ziemniaczki, kalafior i brokuły, korzeń lotosu) i grzybach przychodzi kolej na soję. I to jest temat na osobny rozdział. Jeśli ktoś myśląc "soja" widzi szarawe tofu sprzedawane w polskich supermarketach, nie zrozumie o czym piszemy. Soja występuje w formie delikatnego tofu o lekko galaretowatej konsystencji, w postaci płatów wiązanych w kokardki i inne fantazyjne kształty, w blokach przypominających japoński omlet tamago, w kwadratach do złudzenia przypominających mięso i przyprawionych na wszelkie możliwe sposoby (wszystkie oczywiście bardzo ostro), w postaci lekko gąbkowatej i tysiącu innych. Nie da się opisać wielości sposobów przetwarzania i podawania soji w Chinach. Gdy spojrzy się na wyposażenie chińskich sklepów spożywczych odnosi się wrażenie, że soja stanowi podstawowy składnik chińskiej diety. Ale wracając do naszych szaszłyków. Podaje się je na co najmniej cztery sposoby (tyle na razie spotkałyśmy). Pierwszy i najbardziej popularny w Pekinie to gotowanie nadzianych na patyczek rzeczy w bulionie. Jest to opcja najmniej ostra choć też niezbyt łagodna (szaszłyki są przyprawione podobnie jak i bulion). Drugi sposób, bardziej popularny np. w Pingyao i Xi'an to smażenie szaszłyków na rozgrzanej blasze. Trzeci to smażenie lub gotowanie ich a następnie wkładanie wszystkiego w bułkę i robienie z tego kanapki. Czwarty, który poznałyśmy w Xi'an, a w Szanghaju okazał się być naszym chlebem codziennym, to zupa z szaszłyków. Genialny wynalazek chińskiej myśli kulinarnej. Do koszyczka wkłada się wybrane z lodówki szaszłyki, dokłada makaron i jajko. Pani (lub pan, w Chinach panuje pełen egalitaryzm płci w zawodach zarówno kuchennych jak i związanych z prowadzeniem autobusów etc.) ładuje nasze składniki do bulionu, gdzie się gotują, a następnie zostają przełożone do miski, zalane bulionem, doprawione morderczą pastą i zupa - cud gotowa. Jak ktoś nie wierzy, że jest to cudowne jedzenie musi przyjechać do Chin i najlepiej udać się gdzieś poza centrum, znaleźć mała lokalną knajpkę i spróbować. Potrawę tę podaje się z paczką chusteczek (patrz wątek zatoki i ostre jedzenie.)Jadłyśmy dużo dobrych rzeczy w Chinach, właściwie wszystkie były pyszne, ale zupa szaszłykowa była najlepsza.
Chiny wydają się być rajem dla wegetarian. Niestety tylko tym, którzy nigdy w nich nie byli. Poza soją, podstawowym składnikiem kuchni chińskiej jest wieprzowina. Danie, które nazywa się „tofu z warzywami” zawiera w sobie tofu, warzywa oraz oczywiście wieprzowinę. I tak jest wszędzie. W knajpach lepszych, gorszych, tych z menu po angielsku i tych bez. Jedyne dania rzeczywiście wegetariańskie to kupowane przez nas namiętnie szaszłyki sojowe, ale nie te o których piszemy powyżej tylko zapakowane próżniowo w folię, sprzedawane na zimno w sklepach spożywczych. Są bardzo ostre, w smaku przypominają mięso, są twardawe i bardzo smaczne. Co do pozostałych dań nigdy nie ma gwarancji czy są rzeczywiście wegetariańskie. Nawet nasza zupa szaszłykowa, do której można samemu wybrać produkty. Skład i pochodzenie bulionu pozostaje tajemnicą kucharza.
Po polsku mówi się „zupki chińskie” na określenie każdego rodzaju suszonej zupki z makaronem zasypanej ogromną ilością glutaminianu sodu. W Polsce większość zupek jest de facto wietnamska, ale tutaj to określenie nabiera innego znaczenia. Zupki w pudełkach są w Chinach konsumowane codziennie w ilościach wielomilionowych. Nie tylko w podróży (w chińskich pociągach, podobnie jak w rosyjskich, wrzątek jest dostępny w każdym wagonie, w Chinach również na stacjach). Chińczycy jedzą te zupki jak krakersy. Od świtu do nocy. I te lokalne chińskie, suszone zupki z pudełek wcale nie są smaczniejsze od tych, które za 2 złote można kupić w Polsce. Nie jest więc tak, że kraj o wybitnych tradycjach kulinarnych stworzył suszony fast food godny uwagi. Nie, te zupki są tak samo paskudne jak tzw. chińskie zupki wszędzie na świecie. Czemu Chińczyk je to świństwo jeśli kilkaset metrów dalej może dostać podobną zupę z makaronem nie wiadomo. Ale konsumuje. Na pewno przekłada się to na chińskie PKB.
I na koniec ciekawostka. Chińska kuchnia nie słynie z deserów, a i my nie jesteśmy wielbicielkami słodkości. W ogóle więc nie interesowałyśmy się ich słodyczami w postaci kulek z ryżu etc. Gdy jednak pewnego deszczowego dnia trafiłyśmy do KFC, jako jedynego miejsca serwującego herbatę [dygresja: w kraju będącym ojczyzną herbaty wypicie jej na mieście graniczy z cudem. Chińczycy noszą przy sobie butelki z herbatą, zapewne piją jej dużo, ale w ogóle nie znają instytucji kawiarni i nie piją niczego do jedzenia. Gdy zmokłyśmy i zmarzłyśmy KFC było jedynym miejscem, w którym można się było napić gorącej herbaty... Lipton z torebki. W Chinach!!!], odkryłyśmy nasza zgubę finansowo – kaloryczną. Pastel de nata czyli śmietankową babeczkę, jeden z kulinarnych specjałów … Portugalii. W Lizbonie to ciasteczko sprzedaje się wszędzie. Dla tych, którzy nie byli w Portugali słowo wyjaśnienia – to trochę jak pączek w Polsce, można go kupić u Bliklego na Nowym Świecie, ale też w supermarkecie. I to ciasteczko, które uwielbiamy, jest dosyć powszechnie znane w Chinach. Skąd? Jest to wypiek kompletnie obcy chińskiej kuchni. Mamy jedną teorię, ale nie znalazłyśmy oficjalnego jej potwierdzenia. Makau. Była portugalska kolonia, obecnie razem z Hong Kongiem czekająca na wyrok w postaci ostatecznego wcielenia do Chińskiej Republiki Ludowej, jest jedynym potencjalnym źródłem popularności pasteis de nata w Chinach.
I wiecie co? Te z KFC są najsmaczniejsze.
Na koniec dwie ciekawostki. W Pekinie, do obiadu serwowano wino. Opis był po chińsku, tylko słowo "wino" po angielsku i trzy ceny, duża, średnia i mała. Wywnioskowałyśmy, że duża jest za butelkę, średnia za karafkę a mała za kieliszek. Zamówiłyśmy sobie dwa kieliszki wina do obiadu. Za chwilę na stół wjechały dwie buteleczki - małpki, każda po 100 ml, z 46% spirytem o smaku i zapachu taniego bimbru. Lokalnie nie rozumieli czemu robimy temu zdjęcia i zamiast wypić do obiadu pakujemy do plecaka.
Chińczycy czasami mają dziwne smaki. Dotyczy to niewątpliwie chipsów. Najpaskudniejsze jakie znalazłyśmy były o smaku ogórka. Paskudztwo.
Na koniec dwie ciekawostki. W Pekinie, do obiadu serwowano wino. Opis był po chińsku, tylko słowo "wino" po angielsku i trzy ceny, duża, średnia i mała. Wywnioskowałyśmy, że duża jest za butelkę, średnia za karafkę a mała za kieliszek. Zamówiłyśmy sobie dwa kieliszki wina do obiadu. Za chwilę na stół wjechały dwie buteleczki - małpki, każda po 100 ml, z 46% spirytem o smaku i zapachu taniego bimbru. Lokalnie nie rozumieli czemu robimy temu zdjęcia i zamiast wypić do obiadu pakujemy do plecaka.
Chińczycy czasami mają dziwne smaki. Dotyczy to niewątpliwie chipsów. Najpaskudniejsze jakie znalazłyśmy były o smaku ogórka. Paskudztwo.
Foto w kolejności : grzyby z gwałtkiem, snacki sojowe na zimno, nasze szaszłyki, wino" 46 %, które zamówiłyśmy sobie do obiadu.
cudownie, ze juz jestescie, bo juz byl nerw; przeczytalam wszystko z wypiekami na twarzy i mocno sciskam; agata
OdpowiedzUsuńno jednak czytalam dalej zamiasyt isc spac a teraz to chyba.. pojde cos zjesc :-) mam widac cos z chinczyka skoro o 2.30 nad ranem zachcialo mi sie jesc. Pieknie piszecie! no.. smakowicie ;-)
OdpowiedzUsuńiwa
Fantastyczne opowieści! Fantastycznie uzależniające, powinnam właśnie pogrążać się w pracy, ale przecież muszę, no muszę przeczytać chińską część trzecią i impresje japońskie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Aga
PS 'Gwałtek' mnie uwiódł. :D
Byłem w Chinach tydzień, w Shenyang, jeżeli chodzi o potrawy masz rację, loteria, ale znalazłem fantasyczną restaurację, naprzeciw hotelu Sunrise International, Hot Pot, która serwowała to co najlepsze w Chinach czyli gotowane wszysko co jest mozliwe na zasadzie szwajarskiego founde, nazywam to chińskim founde, od warzyw przez morskie co nieco po mięso i kilkanaście rodzajów makaronu i różnych warzyw i to wszystko wrzuca się do gotującej miski, do tego fantastyczne sosy,z tym że wybór jest czysto losowy . Obsługa jest pojętna w języku migowym jeżeli chce pomóc, mi podali cedzak żebym wyciągnął potrawy z gotującej się zupy (pałeczkami mięso da sie bez problemu wyjąć gorzej z makaronem), jedzenie tylko pałeczkami - reguła, na potrawy z ulicy byłbym bardzo ostrożny, nie wiadomo co to jest, trafiłem też na starym mieście na restaurację z wizerunkiem z daleka KFC , czyli KFC z dziadkiem chinczykiem po Chińsku, potrawy na szczęście też na fotografiach, ale jak chciałem zamówić coś co ładnie wyglądało na fotografii Chinka odradziła. Paulina jak ty tam przeżyłaś, mimo że jest tam dużo potraw bezmięsnych to do każdej jest dodawane mięso, jedynie w tym Hot Pot można było wybrac to co sie chce o ile dobrze sie trafiło (mieso miało swoją kolumnę). Owoców nie próbowałem chociaz wyglądały fantastycznie, winogrona wielkości śliwek, arbuzy po 30 groszy za kg. Ale obawa ameby była za silna.
OdpowiedzUsuńJednym zdaniem - wspaniały blog i niezmiernie interesujące historie :D Pozdrawiam arcyserdecznie!
OdpowiedzUsuńBardzo dziękujemy i polecamy lekturę naszej książki. Czyta się na pewno wygodniej niż blog. Już w księgarniach, też wysyłkowo. Reklama w najnowszym wpisie czyli na stronie głównej.
OdpowiedzUsuńJ&P
Koniecznie musimy odwiedzić Chiny:D
OdpowiedzUsuńwybieram się w marcu 2013 , zobaczmy jak rozwiną sie moje smaki.
OdpowiedzUsuń2 lub 3 tygodnie to dwie możliwości albo schudnę albo będę zachwycony ;-)
Byłem widziałem przeżyłem ... zaskoczeniem był ostry gulasz z ropuchy - potem widziałem takie cudeńka 1-2kg w sklepie ,,, ale przyznam że jakoś smakowało ;-)
OdpowiedzUsuńNie wiem jak się nazywa przyprawa dodawana praktycznie do każdego mięsa ale osobiście mi nie smakowała.
Ogólnie w Chinach są same smaczne rzeczy. Nie uważacie? Ja kocham ryż, przyrządzony po chińsku, kocham sajgonki, które też kojarzą się z Chinami. Smaczniejsze są jednak dla mnie steki amerykańskie - to jest prawdziwe mistrzostwo świata!
OdpowiedzUsuń