niedziela, 31 lipca 2011

Jedziemy dalej

Wielu osobom w Polsce wydawać się może, że Gwatemala to zapomniane przez świat miejsce, w którym spotkać można jedynie najbardziej wytrwałych i wytrawnych podróżników. Błąd. Prawda jest taka, że na brak turystów kraj ten narzekać nie może, a niektóre jego rejony są wręcz zalane, zarówno przez tłum backpackersów, jak i tych, których my określamy mianem „turystów pięciogwiazdkowych”. W przeważającej mierze pochodzą oni z USA, ale nie tylko. 90% z nich odwiedza trzy miejsca – Antiguę, jezioro Atitlán i niedzielny targ w Chichicastenango. 


My, dzięki temu, że P była już kiedyś w Gwatemali, mamy szansę na uniknięcie kilku typowych pułapek na turystów (między innymi dlatego, że sama się na nie wcześniej złapała). Jedną z nich jest niedzielny spęd w Chichicastenango, który już wiele lat temu przestał być „autentycznym targiem indiańskim”, jak przekonują przewodniki i agencje turystyczne w całej Gwatemali. Nie można na nim kupić kurczaka ani cebuli, żadnego problemu nie nastarcza za to nabycie t-shirtu z napisem „Gallo Guatemala” (marka lokalnego piwa), czy ubranie się od stóp do głów w indiańskie rękodzieło, sprzedawane po cenach kilkakrotnie wyższych niż te, jakie obowiązują w innych (nawet całkiem turystycznych) miejscach. Nie trzeba dodawać, że miejscowi od dawna nie jeżdżą tam, aby robić zakupy. Ci natomiast, którzy na targu handlują, coraz lepiej mówią po angielsku – niechybny znak, że znaleźliśmy się w lokalnej Cepelii. W Chichi jest kolorowo, ale na pewno nie autentycznie. Kto chce zobaczyć, jak wygląda indiański targ, powinien pojechać w piątek do Sololá (ok. 8 km od Panajachel). Oprócz nas, widziałyśmy tam piątkę turystów. Obok podróbek markowych butów i skarpetek, leżą tu stosy warzyw i owoców, sprzedawcy przekrzykują się, za ile sprzedadzą funt drewna lub garść krewetek. Trudno ominąć najmniej przyjemną część mięsną, ale warto, bo kawałek dalej zaczyna się handel kolorowymi sznurkami, linami, nićmi do wyszywania tradycyjnych strojów (J zainwestowała w brokatowe kordonki i wytrwale plecie bransoletki). Są tu kwiaty i mandarynki, produkty z drewna i bielizna. Szewc reperuje buty, krawiec na miejscu dokonuje przeróbek za długich spodni, kobiety pieką tortille. Jest to żywy, prawdziwy targ – miejsce, na którym miejscowi robią zakupy i ubijają interesy. Tam też, po raz pierwszy, widziałyśmy tradycyjnie ubranych mężczyzn. W Gwatemali, podobnie jak w wielu innych miejscach na świecie, to głównie kobiety hołdują odzieżowej tradycji, podczas gdy panowie już dawno wybrali dżinsy i t-shirty (poznany w Peru miejscowy antropolog, ze smutkiem skonstatował, że peruwiańscy Indianie już dawno zatracili tradycyjny strój, który nieliczni zakładają wyłącznie od święta – podobnie jest w Gwatemali). Na piątkowym targu w Sololá, wciąż można jednak zobaczyć tradycyjnie ubranych mężczyzn i nie jest to żadne „przebranie” dla turystów. Prawdziwa rzadkość.








Dzięki wcześniejszej wizycie P w Gwatemali, nie popłynęłyśmy do wielbionego przez backpackersów San Marcos, gdzie tłum ujaranych trawą białasów medytuje w świątyniach w kształcie piramid (na czym jakiś sprytny lub nawiedzony Europejczyk zbija kupę kasy), a wieczorami modli się do jeziora lub wulkanu (trudno ocenić, bo ich stan oderwania od rzeczywistości uniemożliwia normalną konwersację). Głównym powodem, dla którego siedzimy w Panajachel, jest choroba J, ale po odbyciu kilku krótkich wycieczek (J ma siłę na jedną, niezbyt długą, dziennie, więc o żadnych wyczynach nie może być mowy), odwołujemy to, co o tym miasteczku napisałyśmy. Wcale nie jest najmniej ciekawym miejscem nad jeziorem, na pewno jednak nabiera uroku w tygodniu. W sobotę zjeżdża tu połowa cudzoziemców podróżujących po Gwatemali, aby w niedzielę o świcie udać się na targ w Chichicastenango. Druga mekka backpackersów – San Pedro de Laguna, mimo że mniejsze, jest tak samo turystyczno – komercyjne jak Pana, z meksykańskimi knajpami, głośnikami w każdym barze, ulicznymi grajkami i sklepami z miejscowym rękodziełem. Obecnie na ustach wszystkich jest maleńkie Jabalito, 15 minut drogi łodzią z Panajachel lub San Pedro. To najlepszy znak, że za 3-4 lata zrobi się tam takie samo turystyczne piekło jak wszędzie. Unikać jak ognia.

Nie oznacza to jednak, że okolice jeziora Atitlán straciły swój unikalny, indiański charakter. Wielu mieszkańców hiszpańskim posługuje się słabo, ponieważ między sobą rozmawiają w jednym z kilkunastu własnych języków. Miejscowym fenomenem jest to, że niemalże każda wioska używa innego. Nadal są tu jednak spokojne miejsca, w których można uniknąć obowiązkowego „No Women, No Cry” Marleya. Jedną z nich jest Santa Catarina de Palopo. Gdy P wybrała się tam pewnego popołudnia, była jedyną białą twarzą w wiosce, czym wzbudzała duże zainteresowanie miejscowych – rzecz raczej niespotykana nad Atitlánem. Zaraz za Santa Catarina znajduje się kolejna osada – San Antonio, do której nie pływają turystyczne łodzie z Panajachel. Dzięki temu, obydwa te miejsca zachowały autentyczność, a pobyt w nich może okazać się tym, czego nadaremnie szukają tłumy zalewające San Pedro czy Panajachel – kontaktu z prawdziwą kulturą indiańską. Jesteśmy pewne, że takich wiosek jest więcej. Dotarcie do niech wymaga trochę więcej wysiłku, nie da się tam wypić cappuccino, zjeść spaghetti, ani pizzy, można za to zobaczyć, jak żyją współcześni Majowie.

Santa Catarina de Palopo
Wielkie sprzątanie centrum wioski przed niedzielą
Wycieczki docierają owszem do Santiago de Atitlán, jednak po zrobieniu obowiązkowych zakupów i obejrzeniu kościoła, zazwyczaj szybko stąd wyjeżdżają. Trudno nazwać je miejscem ładnym. Na pewno, natomiast, jest najbrudniejszym miasteczkiem z tych, które tu widziałyśmy. Ma jednak w sobie coś, co sprawia, że warto poświecić trochę czasu na wizytę w tym miejscu. W Santiago, w najciekawszy sposób, mieszają się pogańskie wierzenia Majów z chrześcijaństwem. Kościół Katolicki ma tu pewien kłopot. W miejscowym kościele ołtarz zdobią kolby kukurydzy i święty ptak Quetzal. Święci ubrani są w bardzo kolorowe szatki, tradycyjne brązowe habity nie przypadły Indianom do gustu. Dlaczego Chrystus obrany jest w coś co przypomina strój gejszy, a na głowie ma bandankę z brytyjską flagą nie wiemy, ale jest kolorowo. Największą atrakcją Santiago jest jednak spotkanie z Maximónem, pogańskim świętym, który jest dla miejscowych najważniejszym bóstwem, obnoszonym co roku po mieście w wielkiej procesji. Jest to zdecydowanie najbardziej barwny z nieortodoksyjnych świętych, poznanych w trakcie tej podróży (o innych pisałyśmy w trakcie pobytu w Argentynie). Dość powiedzieć, że Maximón nie stroni ani od cygar, ani od wody ognistej. Sama zaś ceremonia błogosławienia indiańskich petentów jest zjawiskowa - kończy się ona trzykrotnym opluciem ich twarzy przez prowadzącego modły.

Maximón z cygarem w ustach





J z Andresem, naszym przewodnikiem po Santiago
 

Ołtarz w kościele w Santiago
 



2 komentarze:

  1. Cieszę się bardzo, że zdrówko już lepsze. Martwiłam się o Was - ta Denga brzmiała strasznie poważnie ;).
    Pozdrawiam
    brehia

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej

    już jest lepiej, choć J nadal słabowita. Z denga jest tak, ze możne być poważna (rzadko, ok 5% przypadków) albo przechodzisz to jak grypę. Do końca nie mamy pewności czy to była denga, przekonamy się po powrocie do domu jak zrobimy badania. Dzięki za miłe słowa.

    J&P

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.