piątek, 8 lipca 2011

Na plaży fajnie jest ;-)


Po rozczarowującym początku podróży po Panamie (z David udałyśmy się jeszcze do Boquete, o którym mówi się, że jest perełką, podczas gdy de facto nie jest niczym innym, jak gigantycznym i mało interesującym osiedlem amerykańskich emerytów), w końcu dotarłyśmy do miejsca, które naprawdę nam się podoba. Z jednej strony trudno się dziwić, ponieważ karaibskie wybrzeże, na którym obecnie się znajdujemy, większość ludzi uznałaby zapewne za raj na ziemi. Z drugiej strony jednak, jako że marne z nas plażowiczki, jesteśmy bardzo wybredne jeśli chodzi o widoki (J ma w głowie dokładny obraz swojej „plaży idealnej”) i nie tak łatwo nas zachwycić. Pierwszego dnia zachowywałyśmy się wręcz jak dwie marudy, którym przeszkadza kąt padania promieni słonecznych. Szczególnie, że słońce świeci jak wściekłe (przy dużej wilgotności powietrza), a nasza tolerancja na nie jest bardzo niska. Drugiego dnia doszłyśmy do porozumienia z miejscową aurą (może dlatego, że mocno się zachmurzyło na cały dzień), a trzeciego odbyłyśmy wspaniałą wycieczkę, która na dobre przekonała nas do panamskiego archipelagu Bocas del Toro, bo o nim właśnie mowa. 




Bocas jest jedną z największych atrakcji turystycznych Panamy. W odróżnieniu od sąsiedniej Kostaryki jednak, kraj ten nie jest jeszcze skolonizowany przez amerykańskich turystów (z wyjątkiem Boquete) i dzięki temu w jedynym miasteczku na wyspach nie ma ani McDonald’sa, ani wielkich hoteli. Jest tu za to dużo karaibsko – antylskiego uroku i luzu. Są też okoliczne wyspy, w większości niezamieszkałe, rafa koralowa, delfiny, małpy, kolibry, rozgwiazdy, płaszczki i motyle większe od dłoni. O plażach nie wspominając. Te ostatnie jednak położone są albo na bezludnych wyspach, albo daleko od miasteczka. To minus, który staje się plusem, gdy pomyśli się o tym, że powstrzymuje masowy napływ turystów. J, która na plaży wytrzymuje max pół godziny i to jedynie pod warunkiem, że może siedzieć w morzu, rozpoczęła w Panamie poszukiwanie swojej plaży idealnej. Na liście pretendentek niezmiennie przoduje malutka plaża w zapomnianym miasteczku na Bali, choć łacha piasku na malutkiej Cayo Zapatillas no 1 spełniała absolutnie wszystkie wymogi poza brakiem palm, schodzących do samej wody (tych akurat dostatek na Boca del Drago). Poszukiwania zatem wciąż trwają. P, która zrezygnowała z nurkowania, ponieważ wody są tu mało przejrzyste, a wycieczka na okoliczne wyspy ze snorkellingiem dla nas dwóch kosztowała tyle, co dwa nurki, jest natomiast uszczęśliwiona dzisiejszym widokiem delfinów i bardzo ładnym snorklowaniem na najdziwniejszej rafie, jaką widziała – piękny kolorowy koral otoczony jest trawiastą, podwodną łąką. Przed P nowe zadanie życiowe – zaopatrzyć się w aparat do zdjęć podwodnych i nauczyć się je robić. Ale to już plany na następne podróże :-)







Zostałybyśmy tu dłużej, ale zaczynamy liczyć czas. Chcemy pojeździć trochę po w Gwatemali i zobaczyć kawałek Meksyku (wylatujemy z Cancun). Jutro jedziemy więc do Kostaryki, którą potraktujemy trochę po macoszemu, jako że jest droga i bardzo turystyczna. Mamy trzy potencjalne punkty na liście – nurkowanie dla P, żółwice składające jaja i wulkan Arenal. Ile z tego wszystkiego uda nam się zrealizować, dowiemy się wkrótce i doniesiemy na blogu :-)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.