niedziela, 10 lipca 2011

Republiki bananowe

Plantacja bananów Chiquita
Przejazd z Panamy do Kostaryki miał być szybki, łatwy i przyjemny. Okazał się jednak drogą przez piekło. Na Bocas del Toro można nawet kupić bilet na tzw. shuttle, czyli busik, który bez przesiadek i postojów, wozi turystów między panamskim archipelagiem a Puerto Viejo w Kostaryce. Kosztuje on 25-28 USD, podczas gdy samodzielnie zorganizowana podróż ok. 7-9 USD. Zrezygnowałyśmy więc z niego i do dziś jesteśmy wdzięczne własnej oszczędności.

Na łódce z Bocas spotkałyśmy kolesia – bajeranta. Poznałyśmy go wcześniej w Almirante, namawiał nas na skorzystanie z „jego” taksówki wodnej, co zresztą zrobiłyśmy, ponieważ była najtańsza. Bardzo się ucieszył na nasz widok i - chcąc zrobić nam przyjemność, pokazując, że pamięta skąd jesteśmy - wykrzyknął, błyskając złotym zębem: „Belize!”. Szybko zorientował się jednak, że na mieszkanki Belize nijak nie wyglądamy (absolutna większość Belizeńczyków jest czarna jak smoła, pozostała mniejszość mocno czekoladowa). Próbował więc dalej, stanęło na Bolonii. Całkiem nieźle. Spotkanie z nim miało jedna nie tylko wydźwięk towarzyski. Gdy dowiedział się, dokąd się wybieramy, poinformował nas, że granica jest zamknięta. Tu krótka dygresja – Panamczycy to niesłychanie mili, sympatyczni i pomocni ludzie. Zawsze chcą pomóc turyście, czasami niestety nawet wtedy, gdy nie wiedzą jak :-). Stąd milion nieporozumień, niewynikających ani ze złej woli, ani z chęci naciągnięcia gringo, tylko ze zwykłej niewiedzy, połączonej z chęcią przekazania jakiejkolwiek informacji. W dniu, w którym opuszczałyśmy Panamę, zetknęłyśmy się z dziesiątkami takich zachowań i naprawdę każdy chciał dobrze, poza taksówkarzami, którzy są w stanie wcisnąć każde kłamstwo, aby tylko turysta zapłacił majątek za kurs, którego nie potrzebuje. Wracając jednak do naszego bajerującego Panamczyka. Gdy J zaczęła wypytywać go o tę zamkniętą granicę, wyjaśniło się, że samo przejście graniczne działa, ale nie da się do niego dojechać (powtórka z Peru, zaledwie w maju przechodziłyśmy przez ten sam scenariusz). Dlaczego? Bo trwają protesty. Jakie? Nie wiadomo, ale drogi są zablokowane. Wszystkie? Chyba tak. Na całej długości? Nie, tylko most, trzeba przejść na piechotę i potem jeszcze kawałek. Jak długi? Aaaaa, tego to nikt nie wie.

Po wyjściu z portu, opędziłyśmy się od cwaniaków, twierdzących, że tylko z nimi możemy dojechać do Changuinoli (za 5 USD od osoby). Autobusy, które ich zdaniem nie jeździły, za jedyne 1,45 USD dowiozły nas dokładnie w to samo miejsce, gdzie docierają busy naganiaczy - blokady są bardzo demokratyczne i dotykają wszystkich. Przed Changuinolą znajdował się rzeczony most, zablokowany przez protestujących. Autobus stanął i oznajmiono, że to koniec trasy. Kierowca zapewnił nas, że po drugiej stronie będą czekać autobusy. Nie czekały. Byli za to taksówkarze, którzy opowiadali nam, że albo skorzystamy z ich usług, albo w ogóle nie dojedziemy do granicy. Była nas szóstka - dwie Niemki, para Amerykanów i my. Postawiliśmy się taksówkarzom i z blisko 20-kilogramowymi plecakami ruszyliśmy w 35-stopniowym upale przed siebie. Po drodze pytałyśmy każdego napotkanego mieszkańca Changuinoli o protesty, blokady i autobusy do granicy. Raz słyszeliśmy, że cała droga jest zablokowana, innym razem, że tylko jej kawałek. Autobusy do granicy jeżdżą. Autobusy nie jeżdżą. Powinnyśmy wziąć taksówkę lub nie powinnyśmy jej brać, bo i tak blokada nas zatrzyma (druga rada okazała się prawidłowa). Do dworca jest pół godziny, godzina lub trzy godziny drogi. Do granicy jest dzień drogi albo jedyne kilka godzin. Uściślając – samochodem jest godzina, autobusem kilka godzin. Przewodnik Lonely Planet mówił, że samochodem 15 minut, autobusem 30 minut drogi. Jak się później okazało, LP było najbliższe prawdy. Na razie jednak dotarliśmy do kolejnej blokady, gdzie dowiedzieliśmy się, że do dworca jest co najmniej pół godziny na piechotę. Nikt z nas nie miał na to siły. Mały spacerek w tym upale i przy tym obciążeniu urastał do nadludzkiego wysiłku. Zatrzymała się przy nas przejeżdżająca na rowerze Europejka, która potwierdziła, że do granicy nie dotrzemy. Zrezygnowani i wycieńczeni upałem usiedliśmy pod sklepem. Niemki kupiły sobie lody, nam nie chciało się nawet wejść do środka. Filtrując te sprzeczne informacje, dochodziliśmy powoli do wniosku, że musimy wracać do David (ok. 5-6 h drogi) i stamtąd możemy Interamericaną przedostać się do San José. Perspektywa, która każdego z nas wprawiała w rozpacz. Jako jedyne osoby posługujące się hiszpańskim, zostałyśmy wydelegowane, aby pogadać z protestującymi, licząc na to, że okażą trochę wyrozumiałości dla spoconych białasów. Chcieliśmy uzyskać rzetelną informację o sytuacji w mieście. Czekając na audiencję, usłyszałyśmy „Towarzysze, minęła dwunasta, Spełniliśmy nasz obowiązek - kończymy protest”. Potwierdziłyśmy tę informację jeszcze u kilku panów, których koszulki i czapeczki świadczyły o tym, że są organizatorami strajku. Rzeczywiście blokada się kończyła, trzeba było jeszcze tylko usunąć z drogi drewno i żelastwo blokujące przejazd. Za chwilę ruszył transport, a my, po 10 minutach, byliśmy na dworcu. Tam okazało się, że autobusy do granicy jeżdżą i jeździły cały czas, ponieważ manifestacje nie obejmowały tej części miasta. Uszczęśliwieni, napojeni zimną colą i najedzeni chipsami (jedyny lunch dostępny na dworcu w Chianguinola), ruszyliśmy do granicy, przekonani, że to koniec naszych problemów.

Na miejscu kłębił się już dziki tłum ludzi. Panamczycy wymyślili coś, na co nie wpadły służby graniczne w żadnym innym miejscu na świecie – wjeżdżających i wyjeżdżających z kraju obsługuje się w tym samym okienku, w którym siedzi jeden urzędnik. Ten z kolei częściej rozmawia przez telefon, je lunch i wychodzi do toalety, niż stempluje paszporty. Wokół kręci się 25 innych pracowników, ale żaden nie ulży cierpieniu kolegi i podróżnych. Kolejka ciągnie się przez most, nad którym nie ma żadnej osłony, czyli wszyscy stoją w słońcu. Temperatura w cieniu wynosi z 35 stopni. Panamczycy i Kostarykańczycy klną, kupują kapelusze w okolicznych sklepach i pomimo tego są bliscy omdlenia. Białasy już się nie odzywają, bo brak im sił. W dodatku, gdy wymęczeni turyści docierają wreszcie do okienka, wspomniany urzędnik robi sceny i wymaga od wjeżdżających do Panamy biletów wyjazdowych, których 90% nie ma (podobnie jak my, lądując w Panama City). Zaraz za granicą stoi jednak budka lokalnego towarzystwa przewozowego, w której można kupić przejazd do San José, którego nikt nigdy nie wykorzysta. Urzędnik na pewno jednak dostanie swoją dolę i o to w tym wszystkim chodzi. Odsyłani ludzie ustawiają się w kolejnej kolejce, tym razem po bilety. Potem wracają na granicę. Armagedon. Gdy po blisko dwóch godzinach, mając pierwsze oznaki udaru słonecznego, dostałyśmy upragniony stempel wyjazdowy z Panamy, przekroczyłyśmy most, spodziewając się kolejnych scen, czekania i kłótni o bilety wyjazdowe z Kostaryki, których oczywiście nie mamy. Dotarłyśmy jednak do znudzonego urzędnika jako trzecie w kolejce (gdzie się podziały te dziesiątku ludzi, którzy stali przed nami?), wypełniłyśmy karteczkę wjazdową, dostałyśmy stempel, urzędnik nie otworzył do nas ust i... tyle. Wszystko to trwało 10 minut, a półtorej godziny później byłyśmy już w Puerto Viejo.

Po godzinie stania dotarłyśmy pod zbawienny daszek
Po opuszczeniu Panamy, w drodze do Kostaryki
To, co nie dawało nam jednak spokoju to kwestia protestów. Czego dotyczyły? Pytałyśmy o to po drodze. Podobnie jak z informacją o autobusach, tu również uzyskałyśmy sprzeczne dane. P udało się jednak zdobyć gazetkę strajkową, a resztę wyczytałyśmy w internecie. Pogranicze Panamy i Kostaryki to jedna wielka plantacja bananów, w dodatku tych najsłynniejszych – Chiquita. W każdej rodzinie jest przynajmniej jedna osoba pracująca w przemyśle bananowym. W malutkim Almirante jest równie niewielki port, do którego zawijają jednak gigantyczne kontenerowce, na które dzień i noc ładowane są kontenery z żółto - niebieskim znaczkiem. Potężny biznes oznacza równie silne związki zawodowe. W skrócie, rok temu, związkowcy zorganizowali protesty i blokady przeciwko zmianom ograniczającym prawa związkowe i pracownicze. Jak to w krajach latynoskich bywa, protesty takie mogą skończyć się po godzinie, gdy wszyscy idą na imprezę, albo przerodzić się w krwawą jatkę. Tak właśnie stało się w Panamie rok temu. W starciach z policją zginęło 6 osób, rannych zostało 141. Kwestionowane zmiany w prawie nie weszły w życie, ale rodziny ofiar nigdy nie otrzymały żadnej rekompensaty za śmierć bliskich. Obecne żądania protestujących dotyczą właśnie odszkodowań za śmierć związkowców rok temu.

3 komentarze:

  1. czesc dziewczyny, widze ze juz macie raj doslownie wokolo siebie - delfiny na zywo, cud niemalze.
    uwazajcie na siebie, wlasnie wyjasnilo sie ze Indianie w Peru zabili jednak tych polskich kajajarzy, to smutne...
    pozdrawiam
    Yga

    http://wyborcza.pl/1,75477,9924378,Smierc_polskich_podroznikow_nad_Ukajali.html?as=1

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziewczyny - nie dajecie sie! i dobrze! twarde badzcie i przede wszystkim uwazajcie na siebie pls.
    3mamy za Was kciuki
    Marek & spolka

    OdpowiedzUsuń
  3. Marek, dzieki. Uwazamy bardzo, im blizej domu tym bardziej:-)

    Yga, prawie raj, ma pewne rysy:-) Ale delfiny rzeczywiscie byly cudowne. Informacje o kajakarzach sledzilysmy , wiemy o ich smierci. To bardzo przykre.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.