poniedziałek, 6 czerwca 2011

Boliwia ekstremalnie



Brak odpowiedniej ilości tlenu w powietrzu zaszkodził chyba ostatnio naszym mózgom. La Paz jest najwyżej położoną stolicą (w sensie faktycznym) na świecie - leży w ogromnej niecce, której najniższy punkt znajduje się na 3600, a najwyższy 4100 m n.p.m. Gdy szybko zorientowałyśmy się, że miasto to nie ma nam właściwie nic do zaoferowania, odbyłyśmy rajd po miejscowych agencjach turystycznych i zafundowałyśmy sobie adrenalinowy weekend. Zaczęłyśmy od rowerowego zjazdu Drogą Śmierci, a potem było już tylko gorzej… ;-)

Boliwijska Droga Śmierci słusznie okryta jest złą sławą. To rzeczywiście jedna z najniebezpieczniejszych dróg świata, na szczycie każdego rankingu, nawet według Amerykanów (którzy to kolejne miejsca przyznali kilkunastu amerykańskim autostradom, jednej australijskiej i paru kanadyjskim – jak wiadomo większość z nich nie ma paszportów, zakładamy więc, że nie byli np. w Polsce, o Sumatrze czy Mali nie wspominając :-). Boliwijskie Camino de la Muerte co roku pochłaniało setki ofiar, do czasu, gdy jego najbardziej niebezpieczny odcinek został zamknięty sześć lat temu. Co wcale nie oznacza, że tzw. Nowa Droga Śmierci jest bezpieczna - jest jedynie lepsza od starej.

Skąd ta zła sława? Na odcinku zaledwie sześćdziesięciu kilku kilometrów, ta szutrowa, niesłychanie wąska (momentami 2 metry szerokości) droga, biegnąca cały czas nad odsłoniętą, potężną przepaścią, pokonuje różnicę wzniesień przekraczającą 3500 metrów. To jakby ze szczytów austriackich Alp zjechać do poziomu morza. Przez dziesięciolecia była to jedyna droga łącząca La Paz z Amazonią, kursowały nią w obie strony potężne ciężarówki, lokalne autobusy (jeden z nich spadając w przepaść zabił setkę osób, co było największą katastrofą drogową w historii kraju), samochody osobowe, ruch pieszy, rowerowy i konny – wszystko to po drodze, która nadaje się wyłącznie do tego, czemu służy obecnie, czyli ekstremalnych zjazdów rowerowych. Choć słowo „służy” nawet tu nie jest specjalnie na miejscu - dwa dni przed naszą bytnością na Drodze Śmierci, francuska turystka spadła w przepaść. Podobno zawiodły hamulce w jej rowerze. Nasze na szczęście działały bez zarzutów, ale i tak nie obyło się bez drobnych otarć i niegroźnych upadków. Zaczęłyśmy na wysokości 4700 m n.p.m., startując wśród oblodzonych skał, a następnie przez sześćdziesiąt kilometrów zjeżdżałyśmy w dół w szalonym tempie, próbując wyrobić się na morderczych zakrętach. Skończyłyśmy w tropikach. Pierwsze 20 km trasy wiedzie tzw. Nową Drogą Śmierci, która w większości jest asfaltowa. Dopiero później zjeżdża się na szuter. Widoki są obłędne, ale nie można za bardzo skupiać się na boliwijskiej przyrodzie. Chwila nieuwagi naprawdę może kosztować życie, o czym świadczą dziesiątki krzyży i tablic pamiątkowych stojących wzdłuż drogi. My zjechałyśmy, P była zachwycona, J trochę mniej (pomimo, że zjazd rowerowy był jej pomysłem), bo na własnej skórze (2 upadki) doświadczyła jak niebezpieczna może być ta zabawa dla kogoś, kto nie zna się na kolarstwie górskim.


Droga Śmierci po prawej
 

Na tej drodze mijały się ciężarówki i autobusy

Boliwia zwana jest czasami Tybetem Ameryk, co jest o tyle nieprecyzyjne, że niemal połowa kraju to Amazonia i tropikalne Pampas. W powiedzeniu tym, jest jednak ziarnko prawdy (i to całkiem spore). Wokół La Paz rozciąga się bowiem Cordillera Real (Kordyliera Królewska) – potężny łańcuch górski, którego najniższe szczyty przewyższają większość wierzchołków alpejskich. Wiele z nich, pomimo wysokości, to góry stosunkowo łatwe, niewymagające od wspinaczy szczególnych umiejętności technicznych. Miejscowi nazywają wejścia na niektóre z nich autostradami (szczególnie jeśli chcą wspinaczkę na nie sprzedać turyście). Na jedną z takich „autostrad” wybrałyśmy się – Huayna Potosi mierzy 6088 m n.p.m. Autostrada autostradą, jednak żaden sześciotysięcznik nigdy nie należy do gór łatwych, chociażby ze względu na wysokość. Postanowiłyśmy się jednak z nim zmierzyć. Dlaczego uznałyśmy to za dobry pomysł? Nie potrafimy odpowiedzieć obecnie na to pytanie. Warto tylko dodać, że dobrana z nas para wspinaczy. P po górach chodziła, także tych trochę wyższych, nie ma lęku wysokości, nieobce są jej raki i czekany, ale za to wie doskonale, że fatalnie znosi wysokość. Każde spotkanie z górami wyższymi niż 4000 metrów kończyło się w najlepszym razie zadyszką i ostrym bólem głowy. J natomiast wspinania nie lubi, boi się znacznych ekspozycji, za to nadzwyczaj dobrze znosi wysokość, jakby urodziła się w Andach, a nie w Warszawie. I w takim doborowym składzie, plus dziwaczny, chichoczący non stop przewodnik, wybrałyśmy się zdobywać Huayna Potosi. Pierwszego dnia, po wyjściu z bazy położonej na 4700 m.n.p.m., dotarłyśmy do schroniska, z którego idzie się na szczyt. Blisko 5200 metrów, na granicy wiecznego śniegu - doszłyśmy właściwie bez kłopotów. Po kilku godzinach drzemki i wypiciu herbaty z koki, ruszyłyśmy w środku nocy na szczyt. Ciemno, zimno, zlodowaciały lód chrzęścił pod rakami. Krok po kroku, ostro pod górę (ścieżka zwana autostradą mierzyła miejscami 30 cm). P dostała silnych mdłości po 100 metrach przewyższenia, które nie opuściły jej już do końca. Ledwo podnosiła nogi i po 3 krokach musiała odpoczywać 5 minut. J szła za to jak taran, pierwszy raz w uprzęży i rakach, a jakby się w nich urodziła. Jednak gdy po 3 godzinach, doszłyśmy do w sumie niewysokiej, ale jednak wymagającej prawdziwej wspinaczki na czekanach i czubkach raków ściany, otoczonej głębokimi szczelinami lodowymi, J powiedziała „Basta, w sumie nie jesteśmy tu za karę. Wracamy”. Prawda jest też taka, że przewodnik zapowiedział P, że nie da rady na nią wejść, podobnie jak straszył wcześniej J szczelinami (swoją drogą wyjątkowo niemotywujący człowiek). Jak zarządziła J, tak też uczyniłyśmy i po 2h ledwo żywe dotarłyśmy do schroniska, dokładnie w momencie, gdy wschodziło słońce. Osiągnęłyśmy wysokość 5700 metrów n.p.m (do szczytu zabrakło nam kolejnych 3h). Jest to nasz rekord wysokości górskiej i absolutnie nie mamy zamiaru go pokonywać. Po powrocie do Warszawy przerzucamy się na... badmintona :-)


Nasz "szczyt", 5700 m o 5 rano
Początek drogi na szczyt, na razie autostrada, później było dużo gorzej...
 

3 komentarze:

  1. Paulina na przedostatnim zdjęciu faktycznie ma niezbyt dziarską minę ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jesteście szalone :)
    Gdzie kierujecie się po Boliwii?

    Arek

    OdpowiedzUsuń
  3. Michał - czułam sie duzo gorzej niz wygladalam :-)
    Arek - z Boliwii zjezdzamy w dol, do Brazyli, ale jedziemy tylko do Brasilia, do taty J. Tam spimy w wygodnym lozku, bierzemy goracy prysznic tak czesto jak tylko mamy ochote i generalnie byczymy sie. Na 29 czerwca mamy bilet lotniczy z Sao Paulo do Panamy. Ostatnie dwa miesiace to Am Sr i Meksyk.

    P

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.