poniedziałek, 6 czerwca 2011

Lucha libre a la boliviana



Po morderczym wysiłku wspinaczki na Huayna Potosí, zdecydowałyśmy się na rozrywkę innego sortu. Wybrałyśmy się bowiem na walki lucha libre w Coliseo Multifuncional. Ta mocno podniszczona hala sportowa mieści się w Ceja, dzielnicy El Alto, bliźniaczego miasta La Paz. Co niedzielę, zapełnia się ona boliwijskimi rodzinami i grupami turystów spragnionych niecodziennych igrzysk. Cudzoziemcy stanowią mniej więcej 1/3 widowni i sprzedawane są dla nich specjalne pakiety (ok. 11$, dla porównania cena wejściówki dla lokalsów to 1$). Obejmują one za to transport w obie strony, przekąskę (jak się później okaże, bardzo ważny element), suwenir i, przede wszystkim, miejsca VIP, czyli w rzędach wokół ringu.
 
Gdy po zapowiedzi konferansjera w dresie, zza złotej kotary wysunął się pierwszy zawodnik, chuderlawy El Picudo (w masce z dziobem), ciężko było powstrzymać się od śmiechu. Turyści spoglądali na siebie zdumieni kiedy boliwijska publiczność zaczęła buczeć. Gdy w drugim narożniku stanął zamaskowany paker, publiczność oszalała. ”Dawaj, zabij go!” – usłyszałyśmy zza pleców. Gdy się obejrzałyśmy, ku naszemu zdziwieniu, ujrzałyśmy tam… stateczną indiańską matronę z małym synkiem, równie podekscytowanym jak ona sama. Potem było już tylko lepiej. Szczególnie, że szybko okazało się, że miejsca VIP oznaczają bezpośredni udział niemal we wszystkich walkach. I tak, wspomniany El Picudo jako pierwszy pięknie wylądował na kolanach zachwyconych Australijczyków.



Walki odbywają się zawsze według tego samego scenariusza – jako pierwszy anonsowany jest „zły” zawodnik. Od pierwszej chwili robi on zresztą wszystko, by widownia go znienawidziła, obraża, pokazuje widzom trzeci palec, polewa ich colą i sokami. Publika nie pozostaje mu dłużna, na pierwszy ogień idą wyzwiska, z których „feo” (brzydki) i „desgraciado”(niewdzięcznik) stanowią najlżejsze. Nobliwa pani za nami wolała kwestionować heteroseksualność zarówno wszystkich złych zapaśników, jak i sędziów, co miało tu być zapewne synonimem tchórzostwa. Chwilę później, na ringu pojawia się zawodnik „dobry” – trybuny szaleją, przynajmniej do chwili, gdy zza kotary nie wychyli nosa sędzia. Co ciekawe, w boliwijskim wrestlingu to najbardziej znienawidzona postać – zawsze spiskuje z zawodnikiem „złym”. W tym momencie w ruch idzie już broń gastronomiczna – popcorn, kostki kurczaka etc. Jako że emocje szybko się udzielają, zachwyceni turyści (połowa z nich zdążyła zakupić zapaśnicze maski) sięgają po swoje snacki, na rzuty którymi otrzymali wcześniej pozwolenie organizatorów. 



Niektórzy mają podzielną uwagę
Jednak gwiazdami wieczoru są bezapelacyjnie cholitas – czysto boliwijski wynalazek, indiańskie zapaśniczki występujące w warkoczach i strojach kobiet Ajmara z obowiązkową falbaniastą spódnicą pollera i melonikiem. Gdy na ringu pojawiła się pierwsza z nich, kobiety w hali dosłownie oszalały. Entuzjazm udzielił się wszystkim i nawet lekko sceptyczna z początku P zaczęła podskakiwać i wiwatować na cześć Alicii Flores :-). Dzielna cholita dała oczywiście łupnia zarówno podłemu El Fiera, jak i sędziemu.




Naszą idolką bezapelacyjnie została jednak, nomen omen, cholita Paulina, która nie tylko pokonała absolutnie wszystkich, podpalając na zakończenie wieczoru nieco mrocznego delikwenta zwanego La Momia Negra (Czarna Mumia), ale też zatańczyła w rytm przeboju Shakiry „Loca”, wywołując tym histeryczną reakcję widzów. Dodatkowo, wraz ze swoją przeciwniczką dokonały największej destrukcji w hali, dosłownie zmiatając z powierzchni kilka rzędów plastikowych krzeseł z sektoru VIP (co ciekawe, najbardziej poszkodowanym okazał się ten sam Australijczyk, na kolanach którego wylądował wcześniej El Picudo, zgnieciony teraz przez obfitą zapaśniczkę).

Cholita Paulina
Chwyt za warkocz
 

Demolka sektora VIP, w tle operator francuskiej TV
 

Sędziemu też się dostało
 




Generalnie, bawiłyśmy się przednio ja, (J), w którymś momencie dosłownie popłakałam się ze śmiechu, P za to, cała zadowolona, skakała z aparatem po hali, uciekając przed rozprzestrzeniającą się demolką. Mimo że wszystko to może brzmieć strasznie, w rzeczywistości nie jest niczym innym jak dobrze wyreżyserowanym show, wszystkie ciosy są udawane, nikomu nie dzieje się krzywda. Obserwowanie reakcji publiczności było za to nie mniej emocjonujące jak same walki cholitas.

1 komentarz:

  1. dziewczyny zwyczajnie się popłakałam ze śmiechu wyobrażając sobie miny wasze jak i innych turystów oglądających to jakże dalekie od europejskich standartów show:). Pozdrawiam z upalnej (wiem jak to brzmi;)) Łodzi. Anna B.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.