wtorek, 17 maja 2011

Rozczarowania i zachwyty


Kondor na tle Kanionu Colca
Dotarłyśmy nad jezioro Titikaka - miejsca, które w naszej świadomości miało pewien magiczny status. Może dlatego czujemy się mocno rozczarowane. Cała nadzieja w Boliwii. Nad Titikaka wrócimy za mniej więcej 2 tygodnie, tym razem od strony boliwijskiej. Wtedy może odczarujemy zły urok.

Jadąc od strony Peru, nad jezioro dojeżdża się przez Puno, pierwsze wybitnie paskudne miasto, jakie tu widziałyśmy. Wprawdzie w trakcie naszych podróży dwukrotnie przejeżdżałyśmy przez miejscowość Juliaca, która swą wątpliwą urodą dorównuje najgorszym dziurom na Sumatrze lub niektórym afrykańskim miastom, jednakże nie zatrzymywałyśmy się w niej na noc. W Puno spędziłyśmy dwie noce i mimo szczerych chęci nie udało nam się znaleźć ani jednego ładnego miejsca w całym mieście. Jezioro z brzegu wygląda zdecydowanie mało imponująco. Do brzydkich miast jesteśmy jednak przyzwyczajone. Najgorsze czekało nas jednak drugiego dnia pobytu, gdy wybrałyśmy się na wycieczkę po jeziorze. Titikaka słynie z pływających trzcinowych wysp, kiedyś zamieszkałych przez lud Uros. Uros, de facto, wyginęli. Obecnie, jedynie niektórzy mieszkający na wyspach mestizos mają niewielką domieszkę ich krwi. Nadal jednak istnieje niewielka społeczność zamieszkująca wyspy budowane z tatarakowatej trzciny, porastającej brzegi jeziora. Każda wyspa jest mała, ma nie więcej niż 200 - 300 m kw. Ich konstrukcja rzeczywiście wprawia w zdumienie. To, co okazało się jednak absolutnie nieznośne, to bijąca po oczach nieautentyczność wysp. Kolorowo ubrane kobiety wyszywają makatki, mężczyźni tną trzcinę i budują łodzie, razem tańczą i śpiewają „Vamos a la playa”(sic!), a wszystko to na oczach setek turystów zwożonych tu hurtowo łodziami. Całość sprawia wrażenie skanseno – Cepelii i gotowe jesteśmy uwierzyć w to, że mieszkańcy Uros nocują naprawdę w Puno, a na wyspy przyjeżdżają rano, do pracy. Strasznie to wszystko sztuczne, choć niewątpliwie fotogeniczne (przy okazji chciałybyśmy przeprosić za jakość naszych zdjęć - obydwa aparaty mamy zepsute. J dorobiła się potężnej rysy na obiektywie powodującej, że każde zdjęcie ma zamazaną plamę na środku; aparat P jest tak zabrudzony, że automatyczne czyszczenie matrycy nie pomogło, szukamy serwisu, ale na razie bez skutku).







Niewątpliwie mieszkańcy Taquile - naturalnej wyspy na Titikaka - rezydują na niej nieprzerwanie i możemy nawet uwierzyć w autentyczność ich strojów. Nie zmieni to jednak faktu, że także tutaj króluje Cepelia. Miejsce to zwane jest wyspą szydełkujących mężczyzn, ze względu na to, że to właśnie oni zajmują się wytwarzaniem miejscowego rękodzieła na drutach i szydełkach. Trudno jednak uwierzyć w to, że połowa męskiej populacji wyspy przechadza się po głównym placu miasteczka i od niechcenia dzierga czapki i skarpetki przypadkowo właśnie tam, gdzie przebywają turyści. Trudno nam przypomnieć sobie inne, równie sztuczne folklorystycznie miejsce, jak wioski na Titikaka. Podobno są na jeziorze wyspy niefunkcjonujące wyłącznie pod dyktat turystów, chcących zobaczyć „autentyczną” miejscową kulturę. Tym razem, ze względu na brak czasu, nie udało nam się tam dotrzeć. Cała nadzieja w Boliwii. 




Pobyt w Puno, średnio udany, zakończył się dodatkowo nerwowym incydentem na dworcu. Autobusy w Peru należą albo do dwóch bardzo dobrych, polecanych przez przewodniki i drogich firm (Cruz del Sur i Ormeño), albo do rzeszy lokalnych przewoźników, dysponujących zaledwie kilkoma rozklekotanymi pojazdami niegwarantującymi ani komfortu ani punktualności. Jeździłyśmy takimi autobusami, nie są aż tak złe.  W rzeczywistości nie różnią się zbytnio od polskich PKSów. Też są stare i brudne, ale nasze dotychczasowe doświadczenia były jednak pozytywne. Kupiłyśmy więc bilety w jednej z rozlicznych tanich firm na 5-cio godzinną podróż do Arequipy. Gdy dotarłyśmy na dworzec, przedstawiciele przewoźnika kazali nam usiąść i czekać mimo tego, że już wiedzieli, że autobus nie odjedzie. To zresztą typowa dla Peruwiańczyków metoda na unikanie konfrontacji i kłopotów – poczekajmy, może się polepszy. Jak wiadomo „co się polepszy, to się popieprzy” – na 15 minut przed odjazdem musieli już się przyznać, że autobusu nie będzie, ale za to możemy jechać autokarem innej firmy (Frael – zapamiętajcie tę nazwę Wy, którzy wybieracie się do Peru). Zamieniono nam bilety i skierowano do autobusu. Czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałyśmy, a przede wszystkim – nie wąchałyśmy. Autobus, poza tym, że był przekrzywionym wrakiem (który, jak słusznie zauważył jeden z naszych współtowarzyszy niedoli, musi chyba jeździć w kółko przy takim skrzywieniu kół), był najbardziej śmierdzącą toaletą publiczną od czasu gdy korzystałyśmy ze sławojek na Syberii. Śmierdział tak, jak gdyby szwadron wojska załatwiał w nim swoje potrzeby fizjologiczne przez miesiąc. Decyzja była natychmiastowa – nie jedziemy tym gratem. Pobiegłyśmy do przedstawicieli firmy, w której kupowałyśmy bilety i początkowo grzecznie, acz stanowczo, oznajmiłyśmy, że tym autobusem nie jedziemy. Gdy jednak jeden z chłopców złapał w rękę Brise, spryskał nim wejście do autobusu, a następnie zwrócił się do J - „señorita, już jest czysto”, miarka się przebrała. J zrobiła tak karczemną awanturę, że Ci, którzy ją znają, mogliby w to nie uwierzyć. Zażądałyśmy natychmiastowego zwrotu pieniędzy. Nie było łatwo, ale nasza reakcja wywołała lawinę. Pozostali pasażerowie także odmówili jazdy śmierdzącym gratem. Zamieszanie trwało długo, ale w końcu odzyskałyśmy pieniądze. I co zrobiłyśmy? Kupiłyśmy nowe, dwa razy droższe bilety w jednej z dwóch polecanych firm. W luksusie i punktualnie dojechałyśmy do Arequipy.

Po wstępnym rozczarowaniu Titikaka (dajemy mu jeszcze szansę na zrobienie drugiego, lepszego wrażenia,) wizyta w kanionie Colca wprawiła nas w zachwyt - głównie P, choć i J dała się uwieść krajobrazom, mimo że nie reprezentują one jej ulubionego typu (lasy, dżungla, dużo zieleni i woda). Wprawdzie też trzeba było tłuc się rozklekotanym autobusem, za to widoki po drodze wprawiają w osłupienie. Kondory latają nad głowami, a Indianie w Cabanaconde świętują niedziele z orkiestrą i przytupem. Dodajmy – święta są tu nadal dla nich, a nie dla nielicznych turystów. I o to właśnie chodziło. 

Kanion Colca
Wioski na skalnych półkach kanionu
Fiesta w Cabanaconde
Kondory...
 




1 komentarz:

  1. Mi w nocnym autobusie z Arequipy do Cuzco (jednej z tańszych firm) nasikali na plecak, który leżał pod moimi nogami. Po dojechaniu rano do Cuzco stwierdziłem, że plecak jest mokry i ciepły. Myślałem że wylała mi się Inca Cola, a ciepły dlatego że leżał na silniku, ale ostro waliło od niego moczem. Żadna ziemska siła nie była w stanie potem wywabić tego smrodu i plecak poszedł do kosza.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.