niedziela, 17 kwietnia 2011

Natrętna "bylejakość"

Spotkanie z Chile było bolesne. Z wymuskanego Bariloche dotarłyśmy do Puerto Montt - miasta tak brzydkiego i nieciekawego, że nawet gdyby nie padało tu 24h na dobę i nie zacinał grad, nie można by znaleźć w nim jednego miłego miejsca. Kręcąc się w okolicach dworca i szukając hotelu, nie odniosłyśmy bynajmniej wrażenia, że oto przekroczyłyśmy właśnie granicę dwóch najbardziej rozwiniętych krajów Ameryki Południowej. Wyglądało to raczej jakbyśmy przeniosły się do Polski lat 80-tych - podobna estetyka brudnych bazarów i budek z hot-dogami. Mijane hotele sprawiały wrażenie, że zajmują się głównie wynajmowaniem pokoi na godziny. Ten, do którego w końcu zapukałyśmy, nie wyglądał wcale lepiej, ale figurował w naszym bardzo starym przewodniku LP. Założyłyśmy więc, że jeśli nie zmienił profilu w ciągu ostatnich 8 lat, może uda się nam spędzić w nim spokojnie jedną noc. Założenie było słuszne, choć sam hotel był najgorszym przybytkiem w jakim spałyśmy od czasów podróży po Sumatrze.

Pomnik zakochanych na promenadzie w Puerto Montt, równie piękny jak całe miasto
Nasz pokój w Puerto Montt i ...
Santiago, dla porównania
Gdy następnego dnia wieczorem stawiłyśmy się na dworcu, okazało się, że naszego autobusu nie ma i nie będzie. Przedstawiciel firmy opowiadał nam coś o jakimś wypadku, co tylko jeszcze bardziej nas zdenerwowało, ponieważ podejrzewałyśmy, że kurs został odwołany z powodu zbyt małej liczby sprzedanych biletów. Po odczekaniu 2,5 godziny w przejmującym zimnie, wsiadłyśmy do innego pojazdu zmierzającego w kierunku Santiago. Już w stolicy, przeczytałyśmy wiadomości o wypadku autokaru firmy Pullman, w którym zginęło 14 osób, a 22 zostały ranne. To był właśnie ten nasz...

Na wiele dni przed dotarciem do Santiago, wyszukałyśmy w internecie adresy i telefony placówek medycznych, wykonujących szczepienia przeciwko chorobom tropikalnym. P skończył się w kwietniu 10-letni okres ochrony przez żółtą febrą i musiała wziąć nową szczepionkę (w Warszawie, na 8 miesięcy przed końcem ważności starej szczepionki nikt nie chciał jej zaszczepić, argumentując, że to jeszcze za wcześnie). Przygotowałyśmy się jednak i liczyłyśmy na to, że uda nam się załatwić sprawę szybko i bezboleśnie. Aby nie jeździć w ciemno, zaczęłyśmy od dzwonienia. Nikt nigdzie nie odbierał telefonu. Poszłyśmy zatem do dużej kliniki w centrum. Na dźwięk nazwy „żółta febra” mężczyzna w recepcji spojrzał na nas jakbyśmy zapytały czy sprzedaje tu heroinę i zaproponował, że może zaszczepić P przeciwko meningokokom. Pojechałyśmy do najbardziej polecanej placówki Hospital Salvador. Tam odczekałyśmy 40 minut, wpatrując się w panią, która radośnie konwersowała przez telefon. Gdy łaskawie skończyła, poinformowała nas, że wprawdzie dotarłyśmy do tzw. międzynarodowego punku szczepień i rzeczywiście robi się tu szczepienia przeciwko chorobom tropikalnym, ale akurat nie na żółtą febrę. Dała nam adresu pięciu innych placówek. Najbliższą był szpital Uniwersytetu Katolickiego w Santiago. Gdy dotarłszy tam, zadałyśmy nasze standardowe pytanie, wywołałyśmy duże poruszenie. Nie dlatego jednak, że tak bardzo chciano nam pomóc. Każda z osób w laboratorium dołożyła wszelkich starań, aby się nas jak najszybciej pozbyć (brak skierowania lekarskiego). W końcu wylądowałyśmy za drzwiami z adresem kolejnej placówki w garści. Tym razem na dalekich przedmieściach. Gdy tam dotarłyśmy, zmęczone i złe, okazało się, że klinika jest malutka i prywatna. Ten ostatni przymiotnik – prywatna – okazał się kluczowy. Za równowartość ok. 60 usd (cena zbliżona do warszawskiej), P została zaszczepiona przez miłą pielęgniarkę, która upewniała się czy aby na pewno ukłucie nie boli i w nagrodę wręczyła pacjentce cukierka. J też dostała jednego za wsparcie moralne. Szczęśliwe, że udało nam się załatwić najważniejszą rzecz, ale też wykończone fizycznie i psychicznie, dotarłyśmy do hotelu, gdzie zaległyśmy na długo. J do dziś (a minęły dwa dni) nie dała się wyciągnąć na zwiedzanie miasta poza centrum. P spaceruje więc sama, choć tak się akurat składa, że z naszej dwójki to właśnie ona była już kiedyś w Santiago. Miasto nie przypadło jednak J do gustu (zwłaszcza rozliczne kliniki uniwersyteckie) i na razie je bojkotuje. Może się jeszcze przełamie. Jutro jedziemy na jeden dzień do Valparaiso, ale wracamy jeszcze do Santiago, zanim ruszymy dalej na północ. 

Santiago charakteryzuje niesłychanie chaotyczna zabudowa - główny plac miasta
Dwie przecznice dalej bloki rodem z Gocławia...
 Bieda domki i bazar

Ogromna część miasta to blokowisko w kolorze szaro - burym

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.