wtorek, 21 września 2010

Kuchnia-Rosja i Mongolia

W Chinach i Azji Południowo – Wschodniej czekają nas prawdziwe rozkosze podniebienia.  Wyglądamy ich z niecierpliwością, szczególnie, że dotychczas odwiedzone przez nas kraje, nie rozpieszczały zbytnio naszych kubków smakowych. 

Kuchnia rosyjska jest dosyć zbliżona do polskiej - i jakkolwiek ma pewne ciekawe elementy - to ogólnie nie zachwyca.  Jest bardzo mączna, z dużą ilością ciast.  Pirożki i czebureki są podstawowymi daniami, które można kupić w podróży.  Czy to na peronie, w trakcie postoju kolei, czy w przydrożnej knajpce.  Pirożki nie mają nic wspólnego z naszymi pierogami. Są to drożdżowe bułki, wypełnione kapustą, ziemniakami albo mięsem.  Są dosyć nijakie w smaku.  Nie wspominając, że trzeba lubić drożdżowe bułeczki (żadna z nas akurat ich nie lubi).  Czebureki to natomiast duże pierogi  z ciasta, przypominającego trochę francuskie, z mięsnym nadzieniem.  Niezbyt smaczne (J.).  Smaczne natomiast są pielemieni, małe pierożki (podobne do polskich, ale mniejsze) pływające w bulionie. Niestety, wbrew pozorom, są rzadko spotykane.  Bajkał słynie z omuła.  Jest to dosyć chuda ryba o białym mięsie. Smaczna, ale po tym, jak w każdej opowieści o Bajkale czytałam (P.) ody do wędzonego omuła, poczułam się lekko rozczarowana.  Jest smaczniejszy niż makrela, ale daleko mu do wędzonego pstrąga. 

Odkryłyśmy jednak w Rosji, a właściwie w Moskwie, nasza własną delicję.  Obok pirożków, jednym z podstawowych dań są blinczyki.  Są to zwykłe naleśniki - czasami malutkie, a czasami normalnej wielkości.  W Moskwie sprzedawane są jako fast food w ulicznych budkach.  Występują we wszelkich możliwych odmianach, słodkich, słonych, mięsnych, warzywnych, są nawet z kawiorem.  Jadłyśmy je codziennie, szczególnie upodobałyśmy sobie takie z serem i pieczarkami.  Dopiero w jednej jedynej budce, daleko poza centrum trafiłyśmy na ambrozję. Tak prostą, że aż trudno uwierzyć, że może być czymś tak cudownym – bliny ze śledziem, cebulą i śmietaną.  Do dziś wspominamy je ciepło.  



Mongolia jest kulinarną pustynią i nie można mieć o to pretensji do Mongołów.  Na stepie nie rośnie właściwie nic.  Rodzime warzywa to ziemniak, marchewka i cebula.  Trochę kapusty. Do tego baranina i koźlina.  I koniec.  Ryż z Chin i mąka z Rosji.  Lokalne dania to tłuste kawałki mięsa z ryżem i marchewką; tłuste kawałki mięsa w dużym pierogu, tłuste kawałki mięsa z makaronem (dosyć specyficznym, przypomina trochę japoński udon, ale dużo bardziej rozgotowany i miękki).  Wszystko to bez przypraw.  Nie jest to aż tak paskudne jak brzmi, tylko strasznie monotonne i jednorodne.  Dania bezmięsne w Mongolii nie istnieją.  Jeśli ktoś jest bardzo rygorystycznym wegetarianinem (tzn. nie zje makaronu przygotowanego z mięsem, usuwając je oczywiście),  nie ma szans na zjedzenie poza UB (a tutaj też tylko w dosyć  drogich knajpach tajskich albo po samodzielnym przygotowaniu) niczego poza chlebem.  W UB sklepy są fantastycznie zaopatrzone i można nawet kupić tofu marynowane w kimchi (bardzo ostra koreańska kiszona kapusta), ale poza stolicą zostaje ryż z tłustymi kawałkami mięsa.  Również w UB jedzenie mięsa jest dużym wyzwaniem.  Jest ono twarde, łykowate, tłuste.  Gdy wybierałyśmy się na wycieczkę, nasz mongolski przewodnik kazał nam kupić prowiant na dwa dni.  Na liście znalazły się: ryż, mąka, ziemniaki, cebula, marchewka, olej.  I tyle.  Z mięsa dobrowolnie zrezygnowałyśmy (tzn. J.)

Jak wspomniałyśmy, w Mongolii właściwie nie istnieje produkcja spożywcza.  Prawie wszystkie produkty są importowane.  I co ciekawe, całe ich mnóstwo (jakieś 20-25 % zaopatrzenia największego marketu spożywczego w UB) pochodzi z Polski.  Trzeba przyznać, że polscy producenci nie wysilają się zbytnio, bo nawet nie chce im się zainwestować w mongolskie napisy.  Wszystko jest po polsku, dokładnie w takiej samej jakości, ilości i wyglądzie jak w dowolnym sklepie w Polsce.  Są to słodycze, ketchupy, materiały papiernicze, margaryna Rama i wiele innych.  Ale absolutnym potentatem rynku mongolskiego jest firma Urbanek.  Zaopatrzenie mongolskich sklepów - w tym tych na głębokiej prowincji - w kiszeniny i inne przetwory firmy braci Urbanek jest absolutnie imponujące.  Poza stolicą, sałatki szwedzkie, naddunajskie i inne przetwory Urbanka są właściwie jedyną formą serwowania warzyw.  Bracia Urbanek mają nawet własnego dystrybutora na Mongolię, co jednak nie wpłynęło na chęć opisania produktów po mongolsku - nazwy, opisy etc. są nadal wyłącznie po polsku. 



Przed nami Chiny i to nam daje nadzieję :-)

2 komentarze:

  1. dzięki za kulinarne refleksje. Dzielne jesteście że przetrwałyście to tłuste mięso z tłustym mięsem :)ale zawsze wierzyłam w waszą pomysłowość.
    Trzymajcie się dziewczyny i czekamy z niecierpliwością na ciąg dalszy.
    M

    OdpowiedzUsuń
  2. No ładnie :) Żeby draże Korsarz w Mongolii to bym nie wpadła :)
    Znaczy już wiadomo, że wybierając się w tamte rejony trzeba mieć zawsze własne sól, pieprz i wszelkie inne przyprawy coby sobie nieco mięso z mięsem urozmaicić ;)
    Pozdrowienia ze słonecznej, jeszcze, Warszawy :)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.