sobota, 1 stycznia 2011

Indie - pożegnanie

J jest bardzo zasmucona faktem opuszczenia Indii, P uważa, że trzy tygodnie to aż za dużo jak na jeden raz. Na pożegnanie kilka wspomnieniowych drobiazgów.

 
W Indiach sprawdza się złota zasada Macieja Nowaka – „nigdzie nie gotują tak źle jak dla turystów, bo ci nigdy nie wracają” (zasada ta nie dotyczy miejsc takich jak Goa, gdzie turyści siedzą tygodniami, ale np. Agry gdzie spędzają zwykle jeden dzień).  Dlatego w Indiach trzeba jeść tam, gdzie stołują się miejscowi.  Naszym skromnym zdaniem, indyjskie jedzenie należy do jednych z lepszych na świecie.  Nie jest to jednak kuchnia dla polskich tradycjonalistów - ekstremalnie ostra, przeważnie wegetariańska, opiera się na warzywnych sosach jedzonych z ryżem lub indyjskimi chlebkami (chapati, roti, naany).  Na wybrzeżu pojawiają się owoce morza a w mniej tradycyjnych (lub bardziej turystycznych) stanach – kurczaki i baranina.  Wołowina w Indiach nie istnieje, natomiast wieprzowina jest rodzajem „występnej przyjemności”, którą spożywa się w dobrze ukrytych miejscach, tylko w niektórych rejonach kraju.  Trafienie do takiego przybytku przypadkiem jest mało prawdopodobne.  Wynika to z tego, że rzeźnictwem trudnią się w Indiach wyłącznie muzułmanie, dla których świnia jest zwierzęciem nieczystym.  Oficjalne rzeźnie nie prowadzą więc uboju świń, a te, które to robią, należą do półświatka. 

Hindusi jedzą dania rękoma, aczkolwiek na widok cudzoziemca przy talerzu zazwyczaj pojawia się łyżka.  Niestety, standardy sanitarne w indyjskich, lokalnych knajpach - mówiąc eufemistycznie -mocno odbiegają od tych, do których przywykliśmy (łącznie z tymi z Was, którzy lubią raczyć się nocnymi zapiekankami w barze Emilka przy warszawskim Centralnym).  Jest brudno, talerzy nie myje się, tylko wyciera, a osoby serwujące jedzenie raczej nie myją rąk częściej niż raz dziennie.  Wszystko to jest początkowo mocno przerażające.  Na ile niebezpieczne?  Z nas dwóch P chorowała dwa razy, J ani razu (w trakcie naszych poprzednich podróży raczej było odwrotnie).  Jedzenie w tanich knajpach jest gotowane i raczej nie grozi poważnymi zatruciami pasożytami (te biorą się z wody, surowych warzyw i owoców), ale kolonię bakterii można połknąć z przepyszni dalami (soczewica z przyprawami), palakami (dania ze szpinaku), aloo (dania z ziemniakami) czy paneerami (dania z cudownym serkiem twarogowym, w tysiącach kombinacji).  Osoby nieprzywykłe lub nielubiące dań bardzo pikantnych, muszą szukać miejsc, w których bez kłopotu dogadają się po angielsku.  Prosząc o danie łagodne i tak dostaną najpewniej coś, co w Polsce uchodziłoby za szczyt ostrości, ale jak na warunki lokalne naprawdę jest delikatne.  Zdarzają się też nieliczne wyjątki, gdy zamówione danie jest tak „no spicy”, że aż mdłe.  Jednak, co do zasady, kuchnia indyjska jest ostrzejsza od chińskiej i dotyczy to wszystkiego, w tym np. orzeszków solonych w posypce. 

Mięsożerna J, po trzech tygodniach dobrowolnego wegetarianizmu (miejcie na uwadze tragiczne warunki sanitarne, panujące w Indiach, co w przypadku dań mięsnych może mieć zdecydowanie dalej idące konsekwencje niż zatrucie zepsutym warzywem) poleca swoje dwa ulubione dania – jajeczne biryani (pikantny ryż smażony z warzywami i przyprawami – jedno z nielicznych dań bez sosu) oraz thali – zestaw kilku warzywnych sosów z ryżem i chlebkami, wśród których obowiązkowo występuje dal (potrawka z soczewicy).  P jest zaprzysięgłą wielbicielka paneera (indyjskiego serka), szczególnie w butter masala paneer (serek w gęstym sosie maślano – „przyprawowym”) oraz palak paneer (szpinak z twarożkiem).  Ponadto, na Goa, jadłyśmy jedną z najbardziej „orgiastycznych” potraw wszech czasów – tandoori tuna tikka, czyli wielkie kawałki steku z tuńczyka, w przyprawie tikka upieczone w piecu tandoori.  Najlepsze z piekielnie ostrych dań świata, nie do spróbowania nigdzie indziej, poza miejscami dysponującymi piecem tandoori, opalanym aromatycznym drewnem.  Dla tego doświadczenia kulinarnego warto polecieć na Goa :-)

Thali

Śniadaniowe samosy

***

Hindusów można w uproszczeniu podzielić na dwie grupy – tych, którzy pracują dla/z turystami, których jedynym zadaniem jest wyciągnięcie z Europejczyków (a jeszcze lepiej Amerykanów) tak dużo kasy, ile się tylko da.  Są oni maksymalnie wkurzający i czynią pobyt w Indiach męczącym.  Cała reszta to najmilsi, najbardziej pomocni ludzie na świecie.  My miałyśmy to szczęście, że zarówno w Delhi, jak i Mumbaju, mieszkałyśmy poza turystycznym centrum, gdzie na ulicy stanowiłyśmy wprawdzie atrakcję roku, z drugiej strony, jednak, spotkałyśmy się z niezwykłymi przejawami gościnności i chęci opieki nad cudzoziemcem, który - w przekonaniu miejscowych - nie poradzi sobie sam w Indiach.  Dlatego trzeba go niańczyć.  Przykładów takiego podejścia mamy dużo, ale najsłodszym z nich była sytuacja z małego sklepu w Mumbaju.  Trzeba zaznaczyć, że indyjskie sklepy są również chaotyczne jak cała reszta krajobrazu – mleko trudno kupić w sklepie z jogurtami, za to bez kłopotu znajdzie się je na stoisku z ziarnami (fasole, soczewice etc.).  W Mumbaju zmuszone byłyśmy zakupić sprej na karaluchy, jako że nasze lokum było ich, niestety, pełne.  Biegałyśmy po sklepach, w których - naszym zdaniem - taki sprej powinien się znaleźć (chemiczne, przemysłowe).  Bez skutku.  W końcu weszłyśmy do sklepu z kosmetykami i zabawkami.  Upragniona trucizna stała na półce obok dezodorantów dla mężczyzn i perfum dla kobiet.  W Mumbaju teoretycznie wszyscy mówią po angielsku, ale w praktyce bywa różnie.  Pięciu panów z obsługi rzuciło się, aby podać nam wszystko, czego tylko sobie zażyczymy.  Wyraźnie powiedziałyśmy, że chcemy sprej na karaluchy i wskazałyśmy go palcem.  Jeśli nawet panowie nas zrozumieli, to nie uwierzyli i zaczęli wystawiać na ladę dezodoranty Brutt i Gillette oraz lokalne perfumy.  Kręciłyśmy głowami, że nie o to nam chodzi i dalej uparcie wskazywałyśmy na dużą puszkę trucizny.  W końcu ją dostałyśmy.  W tym momencie, przyglądający nam się z oddali klient sklepu, rzucił się w naszym kierunku krzycząc, że to są groźne pestycydy.  Zapytałyśmy czy mamy rozumieć, że nie można ich użyć w mieszkaniu?  Czy nadają się tylko do trucia zewnętrznego?  Pan pokiwał głową, że nie, ale że są to pestycydy, więc w żadnym wypadku nie powinnyśmy ich używać.  Zapanowała konsternacja.  W końcu uprzejmy pan, mocno już przejęty tym, że jednak chcemy dokonać zakupu, wskazując na stojące na ladzie dezodoranty i perfumy powtórzył, że te rzeczy nadają się do tego, żebyśmy się nimi popsikały, ale wybrana przez nasz puszka trucizny zdecydowanie nie powinna być przez nas używana jako woda toaletowa.  Zachowując kamienną twarz - w końcu miał dobre intencje - wyjaśniłyśmy, że nie szukamy perfum tylko chcemy wytruć niechcianych lokatorów.  Odetchnął z ulgą. 

***

Na ulicach właściwie wszystkich miast, w których byłyśmy, zastanawiał nas widok mężczyzn, z pofarbowany na czerwono włosami.  Niektórzy zdobili tak również brody lub ich części.  Panowie ci byli zdecydowanie statecznymi ojcami rodzin, a nie gwiazdami zespołów rockowych, zazwyczaj też byli w starszym wieku.  Wyglądali groteskowo i co tu dużo mówić – dosyć paskudnie.  Nie byłyśmy w stanie pojąć natury tego zjawiska.  W końcu zapytałyśmy.  Okazało się, że dotyczy właściwie jedynie muzułmanów, wśród których popularne jest używanie henny jako środka wzmacniającego i odżywiającego włosy.  Henny używa się od młodości i nie zaprzestaje się jej stosowania, gdy włosy siwieją, podobnie jak ma to miejsce w przypadku brody i wąsów.

***

Korzystając z dużej oferty anglojęzycznych gazet w Indiach, umilałyśmy sobie podróże czytając lokalne dzienniki.  Była to lektura dająca dosyć zaskakujący obraz społeczeństwa indyjskiego.  Strony dotyczące polityki zazwyczaj donosiły o skandalach korupcyjnych, następnie, następowały zazwyczaj doniesienia o dramatycznych wydarzeniach, takich jak kradzieże i nienaturalne zgony.  Pierwsze dotyczyły najczęściej złotych łańcuchów, zerwanych z szyj i nadgarstków (dopóki nie przeczytałyśmy indyjskich gazet nie miałyśmy świadomości ile taki łańcuch może być warty) oraz nieporozumień rodzinnych zakończonych morderstwem, próbą morderstwa lub podpaleniem.  To ostatnie dotyczyło niestety często młodych mężatek, które - zdaniem rodziny męża - wniosły zbyt małe posagi.  Kolejnym tematem przewijającym się przez gazety w trakcie całego naszego pobytu były ceny cebuli.  Tak jak u nas ceny mięsa, chleba i jajek stanowią temat debat politycznych, tak w Indiach, produktem-wskaźnikiem jest cebula.  Sprawa jest obecnie na tyle poważna, że rząd podjął specjalne kroki i uwolnił cebulowe rezerwy, żeby zbić trochę ceny rynkowe.  Przedstawiciele wielu hoteli i restauracji wypowiadali się natomiast, że w chwilowo zaprzestają serwowania dań z cebulą, co jednak okazuje się bardzo trudne, ponieważ prawie każde indyjskie danie ją zawiera. 

A.Raja to prominentny polityk przyłapany na korupcji

źródło: http://cartoonistsatish.blogspot.com/2010/12/onion-prices-haunt-santa-claus.html

Wiadomością polityczną dnia naszego wyjazdu stała się deklaracja majątkowa sędzi Sądu Najwyższego, jednej z nielicznych kobiet na tak wysokim szczeblu władzy.  Dama ta, mianowicie, w pozycji „zobowiązania” wykazała swoje dwie córki, które są w wieku odpowiednim do zamążpójścia.  Mimo że wydanie córki za mąż to w Indiach przedsięwzięcie finansowe porównywalne z budową luksusowego domu w Europie, prasa nie zostawiła na sędzi suchej nitki, przypominając jej jak bardzo zmienia się w Indiach pozycja kobiet, jak dążą one do równouprawnienia oraz jak bardzo politycznie niepoprawne jest wpisanie córek w jedną rubrykę z pożyczką zaciągnięta na zakup domu.  Co do zmian mentalności, wystarczy wspomnieć, że obecnie posiadanie córek staje się pewną miejską modą (oczywiście w bogatszych rodzinach), a my mogłyśmy zobaczyć na własne oczy nie tylko dwie hinduskie pilotki, ale i...kobietę-rikszarkę  Absolutny fenomen.

Przedział dla pań w mumbajskim pociągu

6 komentarzy:

  1. Dziewczyny, dla Was rowniez wszystkiego co najlepsze i przede wszystkim zdrowia!!!
    jak zaczelam czytac waszego bloga, to mi kopara opadla... i tak juz pozostala - dziwnie wygladam, hehehe:-))) gratuluje, jest przepieknie i podziwiam was za wszystko!!!! czytam i czytam i czytam, a troche tego jest, mam nadzieje, ze niedlugo bede na biezaco, chociaz mialam chec zarwac noc i przeczytac na raz, ale rozsadek mi mowil "idz spac", niestety!!
    pozdrawiam noworocznie
    Matka Polka od Zabkujacych :-(((( Blizniat:-)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam,
    Czytam waszego bloga od jakiegoś tygodnia i to w jaki sposób opisujecie i co pokazujecie na zdjęciach jest istnie piękne. Dzięki wam za tego bloga, bo dzięki wam i waszym opowieściom i zdjęciom na nowo odkryłem w sobie chęć podróżowania. Już wiem że po swojej wymarzonej podróży do Japonii, chciałbym zobaczyć Wietnam i Angkor w Kambodży :)

    Pozdrawiam,
    Łukasz

    OdpowiedzUsuń
  3. Wielkie dzięki za miłe słowa!!! Pozdrawiamy serdecznie i trzymamy kciuki za realizację podróżniczych marzeń!!!
    JiP

    OdpowiedzUsuń
  4. Aniu

    nie zarywaj nocy, bo Twoje zabkujace blizniaki Ci to i tak zapewnia:-) Blog bedzie wisial i czekal az bedziesz miec czas. Kubeczkow nie zbieram, musisz mi wybaczyc, ale licze kazda kartke, zeby odciazyc bagaz. Moze niedlugo przesle cos przez kolezanke. Napisz mi czy masz cos z Malezji i Singapuru. Buziaki dla Piotrka.

    Sciskam

    P

    OdpowiedzUsuń
  5. kochane, wpadłam w jakąś czarną dziurę i nie czytalam, nie bywałam, ale teraz wróciłam i znów wsiąkłam na amen. Piszcie, piszcie! No i gratulacje nominacji. Trzymam kciuki za wygrana bo piszecie rewelacyjnie.
    iwa

    OdpowiedzUsuń
  6. Wołowinę można znaleźć na Goa bez większego problemu, wielu mieszkających tam Indusów to chrześcijanie. W dobrych (czyt. drogich) restauracjach w Mumbaju, a zapewne i Delhi, jest również spotykana, ale ja osobiścię wolę polskie spososy jej przyrządzenia. Nie zmienia to faktu, że za każdym razem, jak mam okazję, rzucam się na wołowinę jak na największy rarytas, mimo że w Polsce jadam rzadko :)

    Jeśli chodzi o bycie pomocnym, to zdarzyło mi się, że byłam insturowana przez młodą Hinduskę, w którą stronę powinnam patrzeć wyglądając z pociągu. Najwyraźniej robiłam to źle, bo zerkałam do tyłu, zamiast tak jak wszyscy dookoła do przodu :) I często w pociągu ktoś mnie pyta, na której stacji wysiadam, a potem usiłuje mi wytłumaczyć, gdzie to jest, mimo że najdoskonalej wiem :)

    Ich pomocność bywa wręcz groteskowa, jak napisałyście w tym poście o pestycydach :) Mi się najbardziej podoba, jak się pyta kogoś o drogę, pokazując kartkę z adresem i wyraźnie widać, że facet nie ma pojęcia, gdzie to miejsce jest, ale po chwili zastanowienia i tak z wielką pewnością wskazuje jakiś kierunek, bo przecież nie wypada odmówić obcokrajowcowi pomocy :)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.