czwartek, 13 stycznia 2011

Durian i śledzie



Na ulicach Bangkoku pojawiły się stragany z durianem - legendarnym, azjatyckim śmierdzielem.  Każdy, kogo interesują podróże lub kuchnia, prędzej czy później natrafi na nazwę durian, mimo że w Polsce owoc ten jest niedostępny (tak się nam przynajmniej wydaje, nigdy nie widziałyśmy go w kraju, nawet w sklepach z żywnością orientalną).  Wielka, kolczasta kula jest słynna ponieważ uchodzi za najbardziej śmierdzący owoc świata. Jego smak zwolennicy określają jako niebiański, przeciwnicy zaś jako obrzydliwy.  Durian jest fenomenem, ponieważ wzbudzą niesłychanie silne emocje, jego wielbiciele zakładają w sieci specjalne strony poświęcone swojemu ulubionemu owocowi, opisują smaki danego sezonu, wygląd, konsystencję.  Wiedziałyśmy zatem, że musimy spróbować duriana za wszelką cenę. 

Poznawanie nowych smaków jest jednym z ważnych dla nas elementów tej podróży.  Byłyśmy więc bardzo rozczarowane gdy przeczytałyśmy, że sezon na duriany zaczyna się pod koniec marca.  Wiadomość okazała się jednak nieprawdziwa, ponieważ gdy wróciłyśmy z Laosu, stoiska z durianami były już właściwie w całym mieście.  Zakładamy, że sprzedawane teraz okazy nie są bardzo dojrzałe, co na pewno ma wpływ na zapach i smak owocu.  Tajski durian uchodzi również za mniej szlachetny od odmiany hodowanej w Indonezji.  A jednak go kupiłyśmy.  Stało się to dokładnie w dniu, w którym do Bangkoku przyleciała nasza przyjaciółka Ania, która dołączy do nas na najbliższe dwa tygodnie podróży.  Durian stał się więc naszym wspólnym doświadczeniem. 

Pierwsze wrażenie – wcale nie śmierdzi aż tak strasznie.  Spodziewałyśmy się zapachowego knock outu, a poczułyśmy lekki smrodek gnijących owoców i warzyw.  Ciężki i mdlący, ale niezbyt intensywny.  Durian okazał się jednak bardzo zdradziecki, ponieważ zapach uwalnia się powoli, za to skutecznie.  Zostawiłyśmy go na balkonie naszego pokoju i poszłyśmy odebrać Anię.  Gdy wróciłyśmy, wprowadziłyśmy naszą przyjaciółkę do ślicznego pokoju (zachwalanego w mailach), który teraz, dzięki owockowi, śmierdział brudnymi skarpetkami małego plutonu wojska.  Zna nas, więc uwierzyła, że to nie wynik naszych kłopotów z higieną ;-).  Szybko jednak zapadła jednogłośna decyzja – jemy go natychmiast, bo inaczej zasmrodzi cały hotel (malutki).  Wszystkie trzy jesteśmy jednogłośne odnośnie jego walorów smakowych.  Durian jest paskudny, na pewno nie ma się czym zachwycać.  Nie zjadłyśmy do końca zakupionych dwóch cząsteczek miąższu, a P. otrzymała zadanie specjalne upłynnienia duriana gdzieś z dala od naszego hotelu.  Po tym, czego naczytałyśmy się o durianie, jego paskudność okazała się dużo mniejsza niż się spodziewałyśmy.  Budyniowo – maziowaty miąższ jest lekko włóknisty.  Smak bardzo trudno opisać.  J natychmiast skojarzyła go ze smakiem syropu z cebuli, który mamy serwowały nam w dzieciństwie na przeziębienie, aczkolwiek pozbawionego cukru.  Ania uznała, że jest to zwyczajnie paskudne i tyle, nie będzie jeść dalej.  P podjęła trzy próby i każda kolejna była gorsza.  Przede wszystkim ma się wrażenie jedzenia czegoś co zatęchło i podgniło.  I wbrew opisom, nie ma ten smak (ani zapach) nic wspólnego z francuskimi serami pleśniowymi.  Słodkawy, mdlący, z lekką goryczką, rzeczywiście trochę cebulową.  Długo pozostaje w ustach.  Myślę, że w Indonezji spróbujemy raz jeszcze, żeby przekonać się czy rzeczywiście nie lubimy duriana.  Podsumowując – owoc jest paskudny i śmierdzi, aczkolwiek jego smak i zapach są dużo mniej odrażające niż się tego spodziewałyśmy po dotychczasowej lekturze przedmiotu :-)


Szybko zapomniałyśmy o durianie (do wieczora pokój się wywietrzył, uff).  Na przyjazd Ani zakupiłyśmy dojrzałego ananasa, maleńkie, słodkie bananki i mandarynki.  To azjatycka i niskobudżetowa wersja staropolskiej uczty powitalnej (chlebem i solą).  Ania natomiast zbroiła nam prezent roku.  Pokazała, że czyta naszego bloga i w plecaka wyciągnęła dwie łódeczki śledzi.  Nasza radość była nie do opisania.  Pół godziny później po śledziach nie było ślad,u a my z błogostanem na twarzy i w brzuchach słuchałyśmy doniesień z Warszawy:-)


Dziś wyruszamy eleganckim autobusem VIP (tajskie autobusy są pierwsza klasa) na południe, do Krabi.  Na plażę, na rafę, na nurkowanie, snorklowanie i oddawanie się lenistwu.  Wiemy jak wygląda obecnie polska rzeczywistość pogodowa, więc postaramy się ją trochę rozjaśnić i osłodzić zdjęciami tropikalnego raju;-). 

3 komentarze:

  1. Mi durian przypominal zimną jajecznicę - taką stołówkową. Gratuluje nominacji! Moge sie pochwalic pierwszym joggingiem dookola palacu cesarskiego. Chyba polowa Tokio tak lata i nawet jest dyskusja publiczna na ten temat, bo przechodnie sie skarżą.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekaw jestem odczuc z nurkowania w Krabi a dokladnie na Phi Phi z tego co sie orientuje tam nurkowalyscie.Interesuja mnie odczucia co do widocznosci i calosci nurkowania.Powodzenia w dalszej podrozy.D

    OdpowiedzUsuń
  3. Zamieścimy dziś posta o okolicach Krabi, w tym o nurkowaniu na Phi Phi.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.