Pak Bang nad brzegiem Mekongu to mała wioska, w której kończy się droga. Mieszka w niej 200 osób, wliczając niemowlęta. W trakcie sezonu turystycznego zdarza się jednak, że jednego wieczoru ilość mieszkańców powiększa się nawet trzykrotnie. Wsiadając na łódź w Luang Prabang zupełnie nie spodziewałyśmy się jak może wyglądać wieczór w Pak Bank, ponieważ oprócz dużej grupy Laotańczyków, na łodzi było maksymalnie 10 zagranicznych turystów. Jak się później okazało, płynęłyśmy w „złą” stronę. Z niejasnych dla nas powodów, trasa Luang Prabang – granica tajska jest mało popularna, w przeciwieństwie do tej samej drogi w kierunku przeciwnym. Nasza skromna dziesiątka dopłynęła do Pak Bang pierwszą, tego dnia, łodzią. Miejsc noclegowych było pełno, jedyna ulica we wsi zdawała się prawie wymarła, ale ilość zamkniętych knajp wskazywała na to, że musi toczyć się tu jakieś życie. W ciągu następnych dwóch godzin do nadbrzeża przybiło kilka łodzi płynących z Tajlandii, wypełnionych po brzegi tłumem turystów. Jak się okazało, dużą ich część stanowił nasz „ulubiony” typ - młodzi (góra 25-27 lat) anglosascy mężczyźni, podróżujący w dużych grupach, otoczeni poznanymi po drodze dziewczynami. Te zazwyczaj nie są ich krajankami i w większości reprezentują kraje skandynawskie, Holandię, Niemcy i Austrię. Godzinę później senna wioska wyglądała jak największy i najbardziej hałaśliwy bar świata. Panowie w celu zaimponowania kolegom i koleżankom skakali (czytaj spadali) z wysokości pierwszego piętra wprost na ulicę (schodami było zbyt prosto), demolowali lokalne knajpki, maltretowali złapane na ulicy koty i psy i bili rekordy ilości alkoholu, jaki organizm człowieka jest w stanie przyjąć w ciągu jednego wieczora. O pierwszej w nocy my, reszta naszego hoteliku oraz kilka okolicznych guesthousów (tani hotelik mieści się w Pak Bang w każdym domu, turyści to właściwie jedyne źródło utrzymania dla miejscowych) zostaliśmy postawieni na równe nogi przez wrzaski jednej z takich grup, a w szczególności Brytyjczyka, który postanowił udawać koguta. Pijackie darcie mordy (bo na inne określenie ta patologia nie zasługuje) trwało ponad godzinę i odbywało się na naszej werandzie, częściowo dzięki temu, że właściciele hoteliku otworzyli sklepik i sprzedawali imprezowiczom piwo. Plus słono policzyli sobie za połamane krzesła, za odszkodowanie odkupią pewnie podwójną ich liczbę. Wiemy, że brzmimy jak stare, zrzędliwe ciotki, ale każdy, kto nas zna, zaświadczy, że pomimo iż nieco znudziło nas już imprezowe życie, obie mamy w tej materii nie małe doświadczenie. Każda z nas też miała kolegów i koleżanki, którzy po kilku głębszych kompletnie tracili rozum i robili rzeczy, których nigdy nie zrobiliby na trzeźwo. Ale żadnego z tych zachowań nie da się porównać z tym, co potrafi wyprawiać tłum pijanych Anglików i Australijczyków (czasami Amerykanów) w towarzystwie otaczających ich panienek. Połowa hoteli i knajp Europy wywiesiła już na drzwiach napisy ”no STAG parties”, które de facto należy rozumieć jako „Pijanym Anglikom wstęp wzbroniony”. Mieszkańcy Azji długo jeszcze tego nie zrobią, zbyt cenne są dla nich przepite tu funty, a szkoda. Nasza główna refleksja po zarwanej nocy, dotyczyła także tego, jak słuszne jest jednak podejście większości władz, zakazujące obywatelom swobodnego dostępu do broni. Gdybyśmy ją miały, prawdopodobnie byśmy jej użyły. Przestrzelona stopa bezmózga udającego koguta o 1.30 w nocy, mającego w nosie płacz kilkumiesięcznego synka gospodarzy i terroryzującego cała okolicę, była by ukojeniem naszych nerwów. Dobrze więc, że prawo jest w tej kwestii tak surowe.
Dzień później dotarłyśmy do miasteczka po tajskiej stronie granicy, które było tak nijakie, że nawet nie pamiętamy jego nazwy (zaczynała się na Chiang, jak nazwy 70% miejscowości w północnej Tajlandii). Miało jedną ulicę, która wymarła o 7 wieczorem. Chodziłyśmy nią w tę i z powrotem i poza jedną świątynią, którą przystrajano na uroczystości, mające się odbyć następnego dnia, nie było tam dosłownie nic godnego uwagi. A jednak coś przykuło nasz wzrok. Tajowie mają bzika na punkcie swojego króla. Jego portrety są dosłownie wszędzie, w każdej wsi stoi rodzaj ołtarzyka ze zdjęciami króla, kwiatami, girlandami etc. We wspomnianym miasteczku miejscowi przebili jednak całą resztę kraju, z Bangkokiem na czele. Król na fotografii wyglądał bowiem jak połączenie Michaela Jacksona z chińskim mafiosem i otoczony był najjaśniejszą aureolą, z tysiącem migających światełek. Na tle sennego, wygaszonego miasteczka bez jednej latarni na głównej ulicy – pomnik ku chwale monarchii stanowił niezwykłą rozrywkę. Stałyśmy przed nim oniemiałe przez dłuższą chwilę. W miasteczku, ku naszej uldze, dużych grup Anglosasów nie było (łatwo je można rozpoznać – panowie zawsze mają na sobie białe podkoszulki bez rękawów, okulary a la kierowca tira i słomkowe kapelusze. PRAWIE jak Colin Farrell). Jak się okazało, wszyscy siedzieli po drugiej stronie Mekongu, w laotańskim odpowiedniku naszej „dziury”, po to aby wczesnym rankiem ruszyć do Pak Bang i zdemolować kolejną knajpkę. To nie była przemyślana decyzja, ale okazało się, że opatrzność czuwała nad nami, gdy postanowiłyśmy jednak przepłynąć Mekong tuż przed zamknięciem posterunków granicznych i przenocować po tajskiej stronie.
Podawali tu na śniadanie najlepszy chleb, jaki jadłyśmy od momentu wyjazdu z Moskwy i w dodatku dosyć szybko:-) |
Miasteczko „bez nazwy” jest małą mieściną gdzieś w dżungli i w sumie trudno mieć do niego pretensje, że było tak nijakie. Jednak prawdziwą „dziurą” jest dopiero Chiang Rai, do którego przyjechałyśmy wczoraj. Jest to stosunkowo duże miasto, którego ulica pełna barów zalana jest zupełnie innym tłumem niż ten spotykany wcześniej. Nieliczne osoby mają mniej niż 50 lat, większość jest zaś znacznie starsza. Nie są to jednak uczestnicy typowych package tourów, mężczyźni wyglądają raczej jak „easy rider 30 lat później”. Pań jest mało. Większość sprawia wrażenie jakby w Chiang Rai spędzała więcej niż jedną noc. Bary, w których przesiadują nie są bynajmniej burdelami, zresztą panowie siedzą zwykle sami (choć może jednak się mylimy, dwa lokalne bary nosiły dyskretne nazwy „Cabbage & Condoms” oraz „The Sperm Bar” – tylko co w tym wszystkim robi kapusta?:-). Kim są? Co tu robią i dlaczego w ogóle tu przyjechali? Żaden z nich nie wygląda na kogoś, kto chciałby udać się na trzydniowy trekking po okolicznych górach, w celu spotkania lokalnych plemion. Nie wiemy o co w tym wszystkim chodzi, ale jest to dość intrygujące. Co chyba oczywiste, żaden z tych panów nie drze się nawet po wypiciu beczki piwa, nie łamie krzeseł i nie budzi całego hotelu w środku nocy. Poza barami i ich rezydentami, w Chiang Rai nie ma nic więcej. Jest świątynia (świątynie w Tajlandii, tak jak kościoły w Polsce, są wszędzie i jeśli nie jest się pielgrzymującym buddystą, nie są one zazwyczaj powodem do odwiedzenia jakiegoś miejsca), w której 700 lat temu znajdowała się statuetka szmaragdowego Buddy. I tyle. Aha! Jest jeszcze prawdziwe cudo – wieża zegarowa. Jakby powiedział tata J, „Boooże, aaaale tu pięknie!!!!”
Pijani Brytyjczycy, to przekleństwo także Wschodniej Europy. U nas próbowali terroryzować Kraków. Zdaje się, że jednak wyleczono ich z tego i przeniesli się do Pragi, Bukaresztu...?
OdpowiedzUsuńNatomiast ci milczący panowie w średnim wieku - to może być turystyka pedofilska. Po głośnych skandalach w Niemczech, Holandii.. zachowują się teraz wyjątkowo dyskretnie? Ale to przypuszczenie?? Natomiast raporty UNICEF-u nie ukrywają, że to problem istniejący i właśnie tam zlokalizowany? Należało jednak nazajutrz zbadać - kim jest taki "kogut" z zawodu, z wykształcenia, ze środowiska. To przecież poza wszystkim ciekawe zjawisko socjologiczne.
Trzymajcie się dziewczyny!
Wyglada na to, ze macie obsesje pijanych Angoli. Ale to ciekawe, ze sie leci na antypody po to, zeby sie nachlac. Czyzby w Anglii [ o czym nic nie wiem] wprowadzili prohibicje? J.P.
OdpowiedzUsuńNie mamy obsesji pijanych Angoli, tak się jednak niestety składa, że ilekroć ktoś zachowuje się w sposób przeczący zdrowemu rozsądkowi i, przede wszystkim, naruszający spokój, prywatność i sen innych - to osoba ta okazuje się być pijanym Anglikiem. W Anglii nie ma prohibicji, ale piwo w Azji kosztuje dolara a butelka miejscowej whisky (potworny bimber, ale skuteczny) - 2 dolary. Przy dużym spożyciu opłaca się więc kupić bilet do Azji :-)
OdpowiedzUsuńMilczący panowie mogą rzeczywiście siedzieć w dziurze typu Chiang Rai w tym celu. Nie wiemy tego jednak. Obawiam się, że może być to prawda, bo nie ma innego powodu do spędzania czasu w Chiang Rai.
Jestem pod wrażeniem. Bardzo dobry artykuł.
OdpowiedzUsuń