czwartek, 11 sierpnia 2011

Miasto Meksyk


Nasza ekspresowa wycieczka do Ciudad de México była bardziej niż owocna, mimo że w stolicy (zwanej najczęściej „el D.F.” od „Distrito Federal”), spędziłyśmy tylko dwa dni. W ciągu całego roku podróży, żadnego miejsca nie zwiedzałyśmy jeszcze w takim tempie, więc gdy po 48 godzinach, wsiadłyśmy do autokaru, czułyśmy się jak po przebiegnięciu maratonu. Pomimo tego, dwa dni to bardzo mało, biorąc pod uwagę rozmiary miasta oraz mnogość czekających tu na podróżnych atrakcji. Wprawdzie na pierwsze rozczarowanie nie trzeba było czekać długo – wychodząc z metra na Zócalo, głównym placu miasta, w pobliżu którego mieścił się nasz hostel, ujrzałyśmy gigantyczny maszt, na którym powiewać powinna olbrzymia trójkolorowa flaga (widok znany wszystkim miłośnikom meksykańskiej kinematografii). Niestety, tym razem był on całkiem pusty. Okazało się, że z powodu trwających na placu protestów, słynna ceremonia porannego jej wciągnięcia nie odbywa się już… od ponad roku. 



Nasza wyprawa do Ciudad de México miała na celu zobaczenie bardzo konkretnych miejsc. Od nich też zaczęłyśmy. Najdawniejszymi zabytkami z listy miejsc, których pominąć nie sposób, są oddalone o 50 km ruiny azteckiego miasta Teotihuacán. Mimo przerażającego najazdu turystów i irytujących sprzedawców pamiątek (z których najgorszą jest gwizdko – tałatajstwo, imitujące ryk jaguara, który brzmi jak dźwięk wydawany przez osobę, która krztusi się i dusi równocześnie), na pewno warto je odwiedzić. Olbrzymia Piramida Słońca (mierząca 65 m) zrobiła na mnie (J) wielkie wrażenie. Także widok z Piramidy Księżyca jest niezwykły. P nie podobało się aż tak bardzo (P: szaro, buro, tłoczno, a piramidy bardziej sprawiają wrażenie dekoracji filmowych niż tysiącletniego zabytku; w moich oczach brak im uroku budowli Majów czy Inków), ale też i nasz osobisty ranking ulubionych ruin kształtuje się jak dotąd całkiem odmiennie (z wyjątkiem pierwszego miejsca), ale o tym wkrótce. Tak czy siak, wspinaczka na świątynie Teotihuacánu najbardziej wysportowanych przyprawi o kołatanie serca.




Miasto Meksyk zamieszkuje 20 milionów ludzi i wierzcie nam, że podróż metrem w godzinach szczytu (szczególnie, gdy pada) jest tu doznaniem traumatycznym. Zaryzykować jednak warto, bo właśnie tym środkiem transportu najszybciej i najtaniej dotrzeć można do wielu fascynujących miejsc, takich jak Coyoacán. Obecnie jest to jedna z ładniejszych dzielnic metropolii, choć jeszcze 100 lat temu, była ona spokojną podmiejską osadą, którą upatrzyli sobie artyści i intelektualiści. To właśnie tu, w tzw. la Casa Azul (Niebieski Dom) urodziła się i umarła genialna meksykańska malarka Frida Kahlo. Po śmierci jej męża, Diego Rivery, pieczę nad domem sprawowała niejaka Dolores Olmedo. Zgodnie z testamentem artysty, część pomieszczeń i kufrów pozostać miała zamknięta przez kolejnych 15 lat. Po upływie tego czasu, opiekunka nie zdecydowała się jednak na upublicznienie ich zawartości. Dopiero, gdy zmarła ona w 2004 roku, z tajemniczych kufrów Diego wydobyto nieznane prace malarskie, gorsety, których używała malarka i inne osobiste przedmioty. Ekspozycję Muzeum Fridy Kahlo powiększono także o kolejne pomieszczenia, zamknięte dotychczas dla publiczności. Ciekawostką jest fakt, że jednymi z lokatorów Fridy i Diego był Lew Trocki z żoną, Natalią, którzy po kłótni z Riverą, wynajęli dom na sąsiedniej ulicy. Mieści się tam bardzo ciekawe muzeum, w którym odtworzyć można ostatnie 15 miesięcy życia ideologa Rosyjskiej Rewolucji, spacerując po pokojach, w których zachowano oryginalny wystrój z dnia drugiego, udanego zamachu na jego życie.



Gabinet w którym zamordowano Lwa Trockiego
 
Wskazówki pierwszego zegara zatrzymano, gdy państwo Rivera - Kahlo rozwiedli się, po tym jak Frida odkryła romans Diego ze swą siostrą, Cristiną. Tarcza drugiego pokazuje czas ponownych zaślubin.


Jeden z gorsetów ozdobionych przez Fridę


Pośmiertna maska Fridy
 

Gdy wracałyśmy z domu Fridy Kahlo, nadciągnęła potężna burza, przed którą nie byłyśmy w stanie schronić się pod żadnym daszkiem. Gdy przemoczone, wcisnęłyśmy się między mur i bramę, z pobliskiej galerii wybiegł właściciel i zaprosił nas do środka. Pomimo naszych usilnych protestów, kazał nam usiąść na zabytkowych krzesłach (które natychmiast zamokły), a gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, ze swoim wspólnikiem, zaczął przeszukiwać komputerowa archiwa galerii. W końcu, z dumą zaprezentowali nam zdjęcia dwóch, starych kandelabrów z Polski, które sprzedali parę tygodni wcześniej za jedyne 10 tys. USD. Niestety, nie mając kilku tysięcy dolarów do wydania, nie mogłyśmy odwdzięczyć się za gościnę drobnymi zakupami, ale raczej tego nie oczekiwali :-).

Nie udało nam się niestety dotrzeć ani do muzeum, ani pracowni Diego Rivery, ale w Pałacu Narodowym (Palacio Nacional) obejrzałyśmy fresk jego autorstwa, ilustrujący historię Meksyku, która obejmuje czasy imperiów indiańskich, brutalną konkwistę i kapitalistyczny wyzysk po wizję świetlanej przyszłości pod marksistowskimi hasłami. Jego ideologiczny wydźwięk przemilczmy, artystycznie jest niewątpliwie fascynujący.

Fragment muralu z Fridą
Miasto Meksyk nie żyje jednak bynajmniej samą przeszłością. To nowoczesna, modna metropolia, na której ulicach mijają się zdesperowani sprzedawcy badziewnych breloczków, ultra eleganccy biznesmeni i młodzi emo, wystylizowani tak, że nie wyróżnialiby się szczególnie na tokijskim Harajuku. Jako że nasz pobyt w meksykańskiej stolicy przypadł w weekend, w miejscach takich Zona Rosa, mogłyśmy obserwować wesoły tłum, spieszący do barów i klubów. Co ciekawe, naprawdę duży odsetek wszystkich par stanowiły te jednopłciowe, co może być wyzwaniem dla stereotypowego postrzegania całości meksykańskiego społeczeństwa jako konserwatywnego w europejskim znaczeniu tego słowa.

Wszystko to razem sprawia, że miasto Meksyk jest jedną z bardziej interesujących metropolii, jakie widziałyśmy w czasie całej naszej podróży. Niewątpliwie, to najbardziej barwne i ciekawe z dużych miast Ameryki Łacińskiej. Dwa dni to z pewnością za mało, żeby poznać dobrze miejsce tak różnorodne i złożone jak D.F., tym razem nie miałyśmy jednak więcej czasu (P: w sumie miałyśmy, ale w końcu postawiłam na swoim i udałyśmy się na Jukatan, abym mogła tam kilka razy zanurkować). Mimo że ciężkie nocne podróże i intensywne zwiedzanie dały nam nieźle w kość, nie żałujemy tej impulsywnej decyzji. I wiemy na pewno, że Ciudad de México będzie jednym z niewielu miast Ameryki Łacińskiej, do którego będziemy jeszcze chciały wrócić. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.