czwartek, 6 stycznia 2011

Order Miliona Słoni i Białego Parasola


Trudno nam napisać cokolwiek o Laosie jako całości. Biorąc pod uwagę, że spędzimy tu zaledwie tydzień i odwiedzimy tylko trzy miejsca, nie czujemy się uprawnione do wydawania jakichkolwiek osądów. Jednakże to, co widzimy, stanowi całkowite zaprzeczenie tego, co słyszałyśmy i czytałyśmy o tym kraju. 

„Nieodkryta perła Azji”, „najmniej turystyczny kraj Azji Płd- Wsch.”, „Laos dopiero czeka na to, aby zostać odkrytym” itd., itd.  Nie wiemy skąd ta opinia, niemniej jest w tych sloganach mniej więcej tyle prawdy ile w obietnicach wyborczych większości polityków.  Jedno jest pewne – Laos nadal ma tragiczne drogi i przedostanie się z miejsca na miejsce jest zazwyczaj upiorne.  Cała reszta wskazuje jednak na to, że jesteśmy w miejscu tak turystycznym, jak sąsiednie Kambodża i Wietnam.

Dotarłyśmy do Luang Prabang, byłej stolicy - miasta ciekawszego, ładniejszego i zdecydowanie bardziej wartego odwiedzenia niż stołeczny Wientian.  Z całą pewnością nie mamy poczucia, że znalazłyśmy się w miejscu, które dopiero czeka na to, aby zostać odkryte.  Luang Prabang to laotańskie połączenie kambodżańskiego Siem Reap z wietnamskim Hoi – An, ale w dużo bardziej designerskiej wersji.  Zadbane, śliczne miasteczko z infrastrukturą turystyczną o jakiej można tylko pomarzyć gdzie indziej.  Architektura pięknie odrestaurowanego centrum przypomina raczej alpejskie kurorty niż środek tropikalnej Azji.  Atmosfera miasta z szeregiem tanich knajpek, eleganckich restauracji, promenadą i barami nad rzeką oraz targami z lokalnym rękodziełem daje poczucie, że jesteśmy gdzieś nad Morzem Śródziemnym.  OK, powiedzmy to wprost – Luang Prabang w „nieodkrytym” Laosie jest najbardziej turystycznie rozwiniętym miastem Indochin.  Gdyby nie wielka historia skryta w murach tutejszych willi i świątyń, można by pomyśleć, że to sztucznie zaprojektowane miasteczko - ucieleśnienie tego, co w Azji najładniejsze, najmilsze i najbardziej przyjazne turyście.  Do tego wszystkiego, dochodzi jeszcze jedno – Laotańczycy.  Jesteśmy wprawdzie świeżo po pobycie w Indiach, a następnie po szeregu zatargów z niemiłymi, oszukującymi i aroganckimi Tajami, co mogłoby wpłynąć na naszą ocenę tubylców. Sądzimy jednak, że obiektywizm naszej opinii potwierdzi każdy, kto był kiedykolwiek w Laosie – miejscowi są najspokojniejszymi, najmilszymi i najmniej agresywnymi (turystycznie) ludźmi w całym regionie, i nie tylko.  Laotańczycy są uśmiechnięci, zrelaksowani, nienarzucający się.  Chodzące ideały.  Wprawdzie dziś miałyśmy niemiłą przygodę z pracownikami jednej z agencji turystycznych, ale skończyła się nad wyraz dobrze, a wszystko to dzięki spokojowi i urokowi innych Laotańczyków.  

Costa Brava?
Lazurowe Wybrzeże?
Garmisch - Partenkirchen? Nie - to Laos :)
Korzystając z tego, że w każdym budynku znajduje się biuro oferujące lokalne atrakcje turystyczne, udałyśmy się dziś na trekking zakończony przejażdżką na słoniu i kąpielą w wodospadzie.  Pora sucha oznacza wprawdzie również wyschnięty wodospad, ale w rzece było dość wody, żeby ochłonąć po kilkugodzinnym marszu w 35 stopniach.  Słonie też były i mimo dylematu czy powinnyśmy wspierać proceder trzymania zwierząt na uwięzi dla przyjemności turystów, zdecydowałyśmy się jednak na przejażdżkę.  P uważała, że w żadnym przypadku, ale J słusznie zauważyła, jak zadbane były zwierzaki i jak bardzo opiekunowie, zwani tu mahout, troszczyli się o ich komfort.  Nigdy wcześniej nie jechałyśmy na słoniu.  To był ten pierwszy i zapewne ostatni raz.  J przy okazji przypomniało się, że mimo szczerych chęci nie udało się nam przejechać w Mongolii na jaku, co bardzo ją zasmuciło i teraz kombinuje jak tu wrócić na mongolski step i odbyć taką przejażdżkę (P podpowiada – jedźmy do Nepalu, tam są jaki.  Pomimo podróży dookoła świata można snuć podróżnicze plany na przyszłość. Dla P takim niezrealizowanym marzeniem jest właśnie Nepal).  Wracając do słonia - był rozkoszny (choć nieco krnąbrny i baaardzo żarłoczny – w czasie spaceru zbiesił się i próbował wyrwać z ziemi drzewo na przekąskę :-) Żeby osłodzić mu to, że musiał wozić nasze ciężkie tyłki, zakupiłyśmy mu kiść bananów, którą wdzięcznie przyjął a na koniec zamachał trąbą.  Jesteśmy w tej kwestii jednomyślne (prawdziwa rzadkość :-) – słonie to najmądrzejsze, najwdzięczniejsze i najbardziej imponujące zwierzęta.  Aczkolwiek wolimy oglądać je żyjące wolno.  Jednym z naszych wspanialszych podróżniczych wspomnień było tropienie stada dzikich słoni w afrykańskim Mali.  Pomimo, że widziałyśmy tylko uciekające zwierzęta z dużej odległości plus potężnego samca, który chroniąc uciekające samice przedefilował przed naszymi nosami, było to jedno z najbardziej emocjonujących wrażeń, jakich dane nam było doświadczyć. 

Wracając do nieprzyjemnej przygody z Laotańczykami – z hotelu miał nas rano odebrać ktoś z biura, w którym wykupiłyśmy trekking.  O umówionej godzinie pojawił się niemówiący po angielsku człowiek i powtarzając „elephant trip; two people” kazał nam iść za sobą.  Zaprowadził nas na róg ulicy, gdzie po chwili zostałyśmy zapakowane do busa.  Po zebraniu reszty uczestników wyjazdu, wyjechaliśmy z miasta.  Wszystko się zgadzało, tak właśnie miała wyglądać nasza wycieczka.  Tyle tylko, że zamiast zawieźć nas do dżungli, po której mieliśmy iść, bus zatrzymał się po 30 minutach w ośrodku treningowym dla mahoutów poza miastem.  Dopiero tam, któryś z przewodników zapytał łamanym angielskim czy zapisywałyśmy się na trening opiekunów słoni (bardzo chciałyśmy, ale był obłędnie drogi, więc zrezygnowałyśmy).  Powiedziałyśmy, że nie.  Przewodnik stwierdził, że w takim razie to nie nasza grupa, inna agencja i trzeba nas odwieźć do hotelu.  Zapytałyśmy co z naszą wycieczką, stwierdził, że nie wie, kolega się pomylił, nie sprawdzając naszej tożsamości i jedyne co może zrobić, to odwieźć nas do Luang Prabang. Chwilę później jakieś niemówiące słowa po angielsku, półdzikie dziewczę kazało wpakować się nam do busa.  Wszystko to w atmosferze wyrzutu, że sprawiamy jaśnie państwu problem - ani razu nie padło słowo „przepraszam”, a pracownicy rzeczonego biura nie dość, że nie potrafili zaproponować żadnego sensownego rozwiązania, to byli jeszcze obcesowi i niekulturalni.  Uznali, że jeśli wywiozą nas z powrotem, to problem zniknie.  Co się stanie z nami i naszymi pieniędzmi (oraz zrujnowanym pobytem w Laosie, którego LP miało być główną atrakcją) nikogo nie interesowało.  W końcu niespiesznie odwieźli nas do miasta (zatrzymując się jeszcze po drodze, by coś załatwić). Próbowali odstawić nas prosto do hotelu, jednak nasze podniesione głosy zmusiły kierowcę do zawiezienia nas pod biuro firmy. P udała się tam robić awanturę i żądać zwrotu pieniędzy za naszą straconą wycieczkę (minęła ponad godzina od czasu naszego planowanego wyjazdu), a J pobiegła do właściwej agencji szukać wsparcie w dyskusji z bałaganiarzami.  Zanim udało się cokolwiek wytłumaczyć nadzwyczaj niemrawemu Panu z bałaganiarskiego biura, J wpadła w towarzystwie młodego chłopaka i zagoniła P do tut tuka.  Okazało się, że byłyśmy jedynymi trekkerami i nasz przewodnik, po tym jak w hotelu powiedziano mu, że już ktoś po nas przyszedł i nas zabrał, siedział zachodząc w głowę co się mogło stać i gdzie nas szukać.  Gdy się pojawiłyśmy, bardzo ucieszony stwierdził, że jedziemy na trekking, który będziemy musieli zrobić tylko trochę szybciej, bo zaczynamy z dużym opóźnieniem.  Awantury z bałaganiarzami nie skończyłyśmy, ale nie odmówimy sobie satysfakcji ostrzeżenia Wszystkich przed wspomnianą firmą All Lao Service aka Mahout Lodge (mają olbrzymie biuro vis—vis Informacji Turystycznej przy ulicy Sisavangvong). Abstrahując od braku kompetencji i podejścia do ludzi, ich personel posługuje się angielskim na poziomie dziecka z kiepskiej podstawówki, a ceny za standardowy program są dwukrotnie wyższe niż w jakiejkolwiek innej agencji. Godnym polecenia adresem jest za to Naga Express Travel, mieszcząca się na tej samej ulicy, tuż za bankomatami, przy Nocnym Targu.

Gdybyśmy miały więcej czasu, zostałybyśmy w Luang Prabang i poszły na parodniowy trekking po okolicznych górach.  Wprawdzie żadne z nas geolożki, ale naszym zdaniem, w północnym Laosie, widzimy efekt tych samych działań górotwórczych, które ukształtowały zatokę Ha Long i okolice Guilin w południowych Chinach.  Krajobraz jest bardzo podobny.  Nie mamy jednak czasu by zgłębić ten problem :-), musimy wracać do Bangkoku.  Po dwóch dniach w Luang Prabang, wsiadamy jutro na nieziemsko wolną łódź (szybkie mają opinię niebezpiecznych) i płyniemy Mekongiem w stronę granicy z Tajlandią.  Zajmie nam to dwa dni, z postojem w małym miasteczku gdzieś po drodze.  Potem będziemy musiały dotrzeć jakoś do Bangkoku, co zapewne oznacza z 15 godzin w autobusie. Gorsze jednak rzeczy mamy już za sobą :-)

O co chodzi w tytule posta?  Wspomniany order to nazwa najważniejszego odznaczenia, przyznawanego przez władze Laosu za wybitne zasługi dla kraju.  Zauroczyła nas ona tak bardzo, że nie mogłyśmy się powstrzymać, aby jej nie użyć.  Pomimo, że próbowałyśmy się tego dowiedzieć, nikt nie potrafi nam wytłumaczyć co w nazwie robi Biały Parasol.  




3 komentarze:

  1. przeczytałam o tych "zdolnościach" w robocie i
    musialam sie tlumaczyc z niekontrolowanego prychniecia.
    Justyna nie wolno kpic z "czlowieka prostego"
    Dlaczego pojechałyście w taką dzicz?
    W Londynie nie miałybyście kłopotów z angielskim

    OdpowiedzUsuń
  2. Paulino :)

    Pozdrawiamy Was obie serdecznie. Oby Was spotkało w dalszej drodze jak najmnniej takich 'atrakcji', jak w tym wpisie, a jak najwięcej pięknych wrażeń. :)

    Katarzyna i Sylwia Formela :)

    OdpowiedzUsuń
  3. KK,
    zdolności są ewidentne, a co do Londynu, to pewnie i po polsku dałoby radę:) Pozdr,
    J

    KF i SF,- dziekujemy bardzo za zyczenia, jak na razie nasza podroz przebiega nad wyraz spokojnie i bezproblemowo. Oby tak dalej. Pozdrawiamy :-)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.