poniedziałek, 3 stycznia 2011

O Wientianie niewiele, więcej o podróżowaniu

To absolutnie fascynujące jak bardzo Wientian, stolica Laosu, nie ma turystycznie nic do zaproponowania.  Miasto, a właściwie miasteczko, położone jest nad Mekongiem, ale z jakiegoś powodu, główna aleja oddalona jest znacznie od rzeki (zapewne w porze deszczowej wygląda to inaczej), więc spaceruje się po nowo wybudowanej drodze pośrodku żwirowej łachy.  Natychmiast nasuwają nam się skojarzenia z Phnom Penh, leżącym nad tym samym Mekongiem, którego najładniejsze budynki, większość knajp oraz szeroka promenada leżą wprost nad rzeką.  Znad Mekongu wprawdzie czasami zawieje smrodkiem, ale i tak jest lepiej niż parę lat temu.  Położenie nad wodą jest niewątpliwym atutem, którego Wientian z bliżej niezrozumiałych powodów nie wykorzystuje. 

Centrum Wientianu można obejść wolnym spacerkiem w ciągu godziny, jeśli jednak ktoś jest zainteresowany świątyniami, znajdzie tu kilka godnych odwiedzenia.  Architekturą i stylistyką przypominają one świątynie tajskie.  Ponadto jest tu trochę ładnej, kolonialnej architektury, pozostawionej przez Francuzów (aczkolwiek to zaledwie cień tego, co można oglądać w Hanoi czy nawet w Phnom Penh) pogrążonej w niesłychanie sennej atmosferze małego miasteczka, gdzieś w tropikach.  Nasza podróż przez Laos odbędzie się w iście „amerykańskim” (czytaj: ekspresowym) stylu - za tydzień musimy być już z powrotem w Bangkoku, tym bardziej cieszy nas, że Wientian opuścimy bez większego żalu po zaledwie niepełnym dniu pobytu.  Tym, co zasługuje na odnotowanie, jest ekstremalna czystość stołecznych uliczek – podobnie jak w Chinach, całe zastępy sprzątaczy zamiatają każdy milimetr kostki brukowej. Kawiarenki natomiast bardziej przypominają te z Montrealu niż z innego biednego kraju w dowolnym punkcie globu. 

Chodząc po ulicach miasta, J skonkludowała, że od dnia przyjazdu do Hanoi do dziś, całkowicie zmienił jej się pogląd na to, co w Azji turystyczne, a co nie.  Zakładała, że Indie to kraj zalany przez turystów (co w sumie miałoby sens - gdy nikomu nie przyszło jeszcze do głowy odwiedzać pogrążony w wojnie Wietnam czy rządzone przez komunistów Kambodżę i Laos, do Indii jeździły już duże grupy Europejczyków i Amerykanów, spragnionych metafizycznych przeżyć - vide słynny pobyt Beatlesów w jednym z hinduskich ashramów).  Spodziewała się, jednak, że poza Tajlandią i Bali, Azja Południowo – Wschodnia pozostaje nadal terenem nieobjętym jeszcze masową turystyką.  W rzeczywistości jest dokładnie odwrotnie.  W dużych miastach Indii można było przez dwa – trzy dni nie spotkać żadnego turysty - nawet w miejscach tak znanych jak Taj Mahal czy Goa w szczycie sezonu, było ich dużo, dużo mniej niż się spodziewałyśmy.  Natomiast od Hanoi po Wientian, białych jest więcej niż liści na drzewach.  Turyści europejscy, amerykańscy i australijscy są dosłownie wszędzie.  Tereny określane przez przewodniki jako „poza głównym szlakiem” również są ich pełne, jest ich może tylko odrobinę mniej niż w Angkor czy w zatoce Ha Long :-) Za ilustrację niech posłuży fotka ogłoszenia o zaginięciu byczka sporządzonego, ze względu na liczbę cudzoziemców, w dwóch wersjach językowych:

Laotańczycy na pewno mają poczucie humoru

Sądzimy, że jedną z przyczyn powyższego stanu rzeczy jest to, że po krajach Azji Południowo – Wschodniej podróżuje się łatwo, tanio i przyjemnie.  Jest tu bardzo bezpiecznie - można stracić plecak lub portfel, gdy ma się pecha lub nie dość uważa, ale tzw. violent crimes są rzadkością.  Można się tu także dogadać po angielsku (co nie jest tak łatwe np. w całej Ameryce Łacińskiej lub Afryce Zachodniej).  Przede wszystkim jednak, wszystko kręci się wokół jak najlepszej obsługi turysty.  Ilość hoteli i restauracji nastawionych na cudzoziemców jest ogromna, większość z nich oferuje szereg wycieczek, zajmuje się załatwianiem wiz, pośredniczy w sprzedaży biletów na autobusy i pociągi oraz wymienia pieniądze.  Można, jeśli ktoś nie liczy każdego dolara (za wszelkie usługi pobierana jest oczywiście prowizja), nie wychodząc z hotelu, załatwić sobie przejazd do kolejnego miejsca, wycieczkę po mieście z przewodnikiem, trekking po górach oddalonych o 100 km wraz z dojazdem do nich, a na koniec zjeść smacznie w przyhotelowej knajpce.  Sytuacja ta jest skrajnie odmienna od tej, z jaką miałyśmy do czynienia w Chinach czy do (pewnego stopnia) w Rosji i Indiach, gdzie mnóstwo czasu zajmowała nam logistyka i szukanie biletów.  Nasza trasa Bangkok – Wientian jest dosyć typowym przykładem tego, jak wygląda organizacja transportu turystów.  W Bangkoku wsiadłyśmy w nocny, sypialny pociąg do miasta leżącego na granicy z Laosem.  Bilety kupiłyśmy same, bo miałyśmy czas i zależało nam jak na najniższej cenie.  Jeśli byśmy tylko zechciały, koło naszego hotelu znalazłybyśmy dziesięć agencji, które rzeczone bilety chętnie dostarczyłyby pod nasze drzwi.  Pod dworcem stały rzędy tuk – tuków, które zabierały turystów na posterunek graniczny (kierowcy oszukiwali na cenach lepiej niż Hindusi, ale to niestety akurat norma w Tajlandii).  Po uzyskaniu stempla tajskiego, kupowało się bilet na autobus, który kursował na trasie około 7-10 km dzielących posterunki tajskie i laotańskie.  Po uzyskaniu wizy do Laosu (na granicy, 30 dolarów od łebka, 30 minut oczekiwania), wychodziło się z terminalu, gdzie stał kolejny rząd tuk – tuków, których kierowcy (oszukując dużo mniej niż Tajowie), zabierali turystów do Wientianu (22 km).  W ten oto sposób, bez chwili zastanawiania się co dalej, jak się dostanę do miasta, gdzie powinnam się udać etc., płynnie przekracza się granicę i dojeżdża do miejsca przeznaczenia.  Azja Południowo – Wschodnia jest zdecydowanie idealnym miejscem na pierwszą egzotyczną podróż.  Nigdzie nie podróżuje się łatwiej. Ośmieliłybyśmy się nawet powiedzieć, że niektóre części Polski zwiedza się z większymi trudnościami. Po pewnym czasie może się to stać lekko nudnawe (patrz casus J zakochanej w Indiach :-), ale to zdecydowanie nie zmartwienie turysty, zaczynającego przygodę z dalekimi podróżami ;-).

tzw. "pas startowy w pionie" czyli łuk triumfalny wybudowany przez władze z betonu podarowanego przez USA na budowę miejscowego lotniska

3 komentarze:

  1. Zadziwiające jak odmienne są warunki turystyki w tak nieodległych od siebie krajach. Jedyne co je łączy, to naciąganie turystów przez wszelkie odmiany woźniców. Ale to samo zjawisko sptkamy na Krupówkach w Zakopanem. Czylo sprawa miedzynarodowa. Pozdrawiam Was dziewczyny!

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć,
    Dziekuję Justynie za życzenia Noworoczne.Miałam nadzieję, że przeczytam, o możliwości kontynuowania nauki, a tu się okazało, że daleka droga jeszcze.
    Ale cóż powiedzieć. Fantastycznie. Ja byłam w Kioto 6.11.2010 (zupełnie niespodziewanie dla samej siebie) gdybyśmy się tam spotkały przypadkiem, to już nie zostałoby nic innego jak uznać, że świat jest naprawdę mały.
    Teraz jak juz wiem, będę śledzić Wasze przygody.
    kaska

    OdpowiedzUsuń
  3. Zaraz, zaraz, czyżby jakaś przerwa w nauce hiszpańskiego?? Tak być nie może - przy takich zdolnościach!
    Rzeczywiście, rozminęłyśmy się w Kioto o włos, czyli o kilka dni.
    Pozdrowienia z gór Laosu (wiem, że to preferowane formacje geograficzne), :)
    J.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.