wtorek, 25 stycznia 2011

Malezja - Indonezja, wesołe spotkanie i trochę Singapuru

Przemknęłyśmy przez Malezję w ciągu zaledwie tygodnia, odwiedzając niestety tylko trzy miejsca – stolicę Kuala Lumpur oraz 2 miasteczka, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W Singapurze wsadziłyśmy naszą przyjaciółkę Anię do samolotu (może nie dosłownie, ale odprowadziłyśmy ją do bramki odpraw supernowoczesnego, singapurskiego lotniska, gdzie pasażerowie mogą korzystać z bezpłatnych masaży, stref relaksu lub odwiedzić ogród z motylami).

Dziś wyruszyłyśmy promem do Batam, rozpoczynając tym samym ostatni etap naszej azjatyckiej podróży – przed nami bowiem Indonezja.  Z krajem tym mamy podobny problem, jak kiedyś z Indiami – nie mamy zielonego pojęcia co chcemy zobaczyć, dokąd pojechać i jak to wszystko w ogóle będzie wyglądało.  W Indonezji trwa teraz pora deszczowa, co może nam bardzo utrudnić lub nawet uniemożliwić podróż.  Mamy jeden sprecyzowany cel – chciałybyśmy popłynąć na Borneo (Kalimantan) i zobaczyć orangutany, ale mamy świadomość, że i to może nam się nie udać.  Przez następny miesiąc, naszymi jedynymi ograniczeniami będą budżet i okres 30 dni, na jaki otrzymałyśmy wizę.  Mamy więc zamiar trochę odpocząć i zostać w jakimś miłym miejscu nieco dłużej.  Na pewno dotrzemy na Bali, skąd polecimy potem do Australii.  Długo zastanawiałyśmy się i dyskutowałyśmy o tym, co powinnyśmy zobaczyć w Australii.  Nie wątpimy, że to fascynujący kraj i że w jego interiorze można zobaczyć niepowtarzalne krajobrazy.  Argumentów przemawiających za dłuższym pobytem w Australii jest mnóstwo.  Z drugiej strony jednak, to zamożne, spokojne państwo, do którego zawsze będziemy mogły przyjechać (czego nie można powiedzieć o wielu innych miejscach na Ziemi).  Nie bez znaczenia jest również to, że Australia jest najzwyczajniej w świecie droga.  Podobnie jak wcześniej Japonia i Rosja, zapewne zrujnowałaby nasz budżet.  Decyzja więc zapadła.  Lecimy do Sydney, gdzie skorzystamy z gościny naszych znajomych, zwiedzimy miasto i okolice, a później uciekniemy do Nowej Zelandii.  Oczywiście spełnia ona dokładnie te same kryteria, co Australia (zamożny, spokojny i drogi kraj), ale odwiedzenia tego miejsca, szczególnie wyspy południowej, nie możemy sobie odmówić (jest to wielkie podróżnicze marzenie P).  Plus, w hostelu w Bangkoku wymieniłyśmy jedną z przeczytanych książek na polski (!) przewodnik po NZ, więc wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazują, że nie mamy innego wyjścia, jak wyruszyć w tę właśnie wyprawę :-)

Tak jak Malezja zachwyciła nas swoją różnorodnością kulturową, ładnymi, kolonialnymi miastami, a także fantastycznym kontaktem z ludźmi, tak Singapur zaskoczył nas czymś innym – to chyba najbardziej poukładane, czyste, zorganizowane i zarazem najnudniejsze miejsce na świecie.  Chodząc po ulicach jednego z najbogatszych państw świata, miałyśmy wrażenie, że jesteśmy na planie filmu The Truman Show.  Wszystkie domki i apartamentowce są śliczne, każdy trawnik przystrzyżony co do milimetra i ogrodzony cienką linką tak, aby było jasne, że nie można na niego wejść.  Na ulicach nie ma papierków ani niedopałków (reguła ta nie dotyczy dzielnicy indyjskiej, choć i tam jest bardzo czysto). Oczywiście nie ma mowy o żadnych zwierzętach. Ludzie są mili, uśmiechnięci i szczęśliwi.  Wszyscy mówią po angielsku.  Ideał ten trochę zaburzają wszechobecne kamery oraz tabliczki grożące gigantycznymi karami za jedzenie i picie, palenie (uwaga palacze, w całym Singapurze niewiele jest punktów, w których można zapalić papierosa; zakaz palenia dotyczy większości miejsc publicznych, wyjść z budynków oraz ulic), posiadanie materiałów wybuchowych lub ewentualne użycie guzików alarmowych niezgodnie z prawem.  To ostatnie obłożone jest karą 5 tysięcy dolarów singapurskich (ponad 4 tysiące $ amerykańskich).  Do Singapuru naprawdę nie wolno wwozić gumy do żucia o czym informują tabliczki na przejściach granicznych, podobnie jak wielu innych produktów. Do metra natomiast nie wolno wnosić durianów, co akurat rozumiemy i popieramy.  Całe Chinatown w Kuala Lumpur śmierdzi durianami, które się tam sprzedaje.  Ten sam zapach na zamkniętej powierzchni metra byłby zabójczy.  Mimo że cały Singapur przypomina swą estetyką gigantyczny biurowiec klasy A, jego mieszkańcy mają jednak do siebie trochę dystansu. W sklepach z pamiątkami można bowiem nabyć magnesy z symbolami graficznymi różnych zakazów i napisem „Przetrwałe/a/m pobyt w Singapurze, Mieście Mandatów” („Fine City” - gra słów w jęz. angielskim).



Podsumowując – w Singapurze jest ładnie, elegancko i… nudno.  Porównywałyśmy Singapur od Hong Kongu.  Dwa państwa – miasta, byłe kolonie brytyjskie, zamieszkałe w większości przez Chińczyków.  Dwa inne światy.  Hong Kong ma klimat, nieco mroczą atmosferę i swoisty, dosyć przewrotny, urok.  Singapur nie ma nic z wdzięku HK.  Są tu za to eleganckie knajpki nad rzeką, w których za drobne 30 złotych można dostać małą butelkę piwa, a za kolejne 25 złotych najprostszą kanapkę.  Na szczęście są też tańsze miejsca, w których serwuje się smażony ryż i makarony.  Jeśli więc kiedyś jeszcze wylądujemy w Singapurze, lecąc jednymi z najlepszych linii lotniczych świata (oczywiście Singapore Airlines), szybciutko udamy się na dworzec i pojedziemy prosto do Malezji.  Tam też jest czysto i ładnie, ale ma się poczucie przebywania w miejscu realnym, które ma może swoje wady, ale nie sposób odmówić mu charakteru. 

Kiełbaski, pomimo pokładanych w nich nadziei, bardzo nas zawiodły, smakowały jak sfermentowane jabłko
Georgetown
Najpiękniejsza małpia rodzina - Penang
Chinatown w Melace
Najbardziej kolorowe riksze świata, niektóre grają nawet Bryana Adamsa
Melaka
 ***
Indonezja przywitała nas deszczem (oczywiście! tak będzie ponoć przez następny miesiąc), przedstawicielami lokalnej telefonii komórkowej, którzy obdarowali nas reklamowymi długopisami oraz spotkaniem z pewną starszą Malezyjką.  Gdy lekko zdezorientowane kręciłyśmy się po porcie, maleńka (dosłownie, mogła mierzyć maksymalnie 140 cm) pani, owinięta szczelnie w muzułmański strój, zakrywający całe ciało poza twarzą, zadała nam standardowe pytanie „skąd jesteście”.  Spędziłyśmy z nią kilkanaście minut, rozmawiając o Malezji, Polsce, reszcie Europy i USA.  Zaproponowała, żebyśmy chwilę poczekały, a jak przyjadą jej indonezyjscy znajomi, wsadzą nas w taksówkę, która nas nie oszuka i zawiezie tam gdzie trzeba.  Biorąc pod uwagę, że nie miałyśmy pojęcia gdzie jechać, ani nie znałyśmy nazwy żadnego hotelu, pomoc lokalnych wydała nam się bezcenna.  Gdy do „naszej” malutkiej pani dołączyła kolejna (równie maleńka) przyjaciółka, jej małoletnia córka i kierowca, okazało się, że ich zdaniem świetnie zmieścimy się wszyscy razem w samochodzie (cztery osoby z tyłu, w tym my dwie, wyglądające jak Guliwery wśród liliputów).  Panie zapakowały nas i nasze bagaże, dowiozły do centrum, znalazły tani hotel, umówiły tego samego kierowcę na jutro rano i ustaliły z nim, że nie tylko dowiezie nas do portu, ale i wsadzi na prom.  W pewnym momencie „nasza” malutka pani, chichocząc, powiedziała „zachowuję się jak wasza mama”, ale po chwili dodała, że w końcu jest mamą i babcią dwójki wnucząt, wiec jej wolno.  Żegnając się z nami podała nam swoje imię i nazwisko oraz numer malezyjskiej komórki i kazała się skontaktować, gdy będziemy w Malezji.  Na odchodnym rzuciła „a poza tym znajdziecie mnie na Facebooku”.  Dwie godziny później zapukała do naszego pokoju, pytając czy nie mamy ochoty na masaż.  Gdy już zaczęłyśmy obawiać się, że za chwilę nastąpi próba sprzedaży biżuterii albo inny rodzaj naciągania, nasza nowa znajoma zapewniła nas, że nie musimy czuć się zobowiązane do niczego.  Ona i jej przyjaciółka z Dżakarty przyjeżdżają do Batam w celu odbycia szeregu wizyt u kosmetyczek, manikiurzystek, masażystek etc.  Mają zaprzyjaźnione masażystki i jedna z nich zapytała czy te dwie cudzoziemki (bulu w bahasa indonesia), które poznała rano, nie mają ochoty na masaż.  Jako, że J kręgosłup ostatnio daje się we znaki, po potwierdzeniu ceny (niskiej) stwierdziłyśmy, że czemu nie skorzystać z okazji.  Za chwilę do naszego pokoju wparowały trzy panie, dwie już nam znane i masażystka.  J została wymasowana za wszystkie czasy, oblana wonnym olejkiem i wyklepana, a P w tym czasie prowadziła konwersacje z „naszą” malutką panią Malezyjką.  Uroczą konwersację, trzeba dodać.  Dowiedziałyśmy się z niej, że całe życie pracowała w bankowości, choć początkowo chciała zostać fizjoterapeutką.  Uprzedziła nas również, że na Facebooku jest „trochę do siebie nie podobna”, bo normalnie nie nosi szatki, zakrywającej głowę i całe ciało.  „You know, I’m opened in my profile photo”.  Musimy to sprawdzić. 

6 komentarzy:

  1. Świetny blog, a co do pogody to w Radomiu od rana sypie śnieg.
    Życzę zdrowia i powodzeń w dalszej podróży

    Arek

    OdpowiedzUsuń
  2. Fantastyczne, wiecej o Malezji. Zarzadalam od redaktora dzialu zagranicznego Polityki czegos o Malezji. Wielki, piekny i bogaty kraj a my zyjemy na takim zadupiu, ze nic o nim nie wiemy.J.P.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wypraszam sobie pisanie takich bredni. Polska to żadne zadupie, tylko bogaty, znaczący, cywilizowany kraj i akurat o Malezji wiem całkiem dużo, zresztą nie tylko ja. Co za bezczelne słownictwo.

      Usuń
  3. drogie J i P, skoro juz wybywacie do Indonezji, to marne szanse abysmy sie spotkali. my bedziemy 8 lutego w BKK, a potem na polnoc Tajlandii i caly czas w dol az do byc moze Indonezji, wiec jesli juz to pod koniec lutego bylibysmy tam ekipa 6-osobowa, ktora sie uksztaltowala na te podroz :) dzieki za szereg info, nam sie to bardzo przyda w naszej podrozy, zycze wam stale dobrego samopoczucia i fajnych przygod, pozdrawiam, YGA

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziewczyny, pieknie piszecie, ale jak to jest, że wjeżdżacie do Indonezji i nie wiecie, że tam pora deszczowa? Po wtóre dlaczego nic nie przeczytałyście o tej Indonezji i teraz jesteście takie sierotki, co nie wiedzą gdzie i po co jechać.? To chyba ogromny kraj, jest z czego wybierać! Ile tam jest wysp? Głosujemy na wasz blog. Z Krakowa załatwiłem 20 głosów.
    Pozdrawam Was!

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo dziękujemy za głosy!! Odnośnie Indonezji, to wjeżdżając wiedziałyśmy oczywiście, że jest pora deszczowa. Skończy się ona najwcześniej za miesiąc, a tyle czekać nie możemy. Mogłyśmy więc albo w ogóle ominąć Indonezję albo wjechać tu mimo pory deszczowej - wybrałyśmy to drugie. Jeśli chodzi o plany (a raczej ich brak), to wjeżdżając wiedziałyśmy, że przejdziemy część Sumatry, Jawę, wylecimy z Bali albo Jawy i chcemy dotrzeć na Borneo. Nie mamy sztywnego plany typu "za trzy dni zwiedzamy Dzakarte", tak jak miało to miejsce jeszcze niedawno, kiedy podróżowała z nami przyjaciółka, wracająca z Singapuru do Warszawy. Nie wypisałyśmy sobie listy miejsc do odwiedzenia zdając się na to co przyniosą nam miejsca, do których trafimy. Tak samo było w Chinach i Indiach i bardzo dobrze nam się ten scenariusz sprawdza, pod warunkiem, że mamy czas. Zaraz zamieścimy jednego posta o ciężkich początkach, ale następny z Bukittinggi, gdzie obecnie jesteśmy, będzie już zupełnie inny :-) Pozdrawiamy serdecznie

    JiP

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.