czwartek, 20 stycznia 2011

Hinduskie święto w Malezji – feria kolorów i tony kokosów



Malezja zaskoczyła nas z wielu powodów.  Wiedziałyśmy, że to zamożne państwo, ale nie spodziewałyśmy się, że aż tak (w Kuala Lumpur mieszkamy przy luksusowym, dziesięciopiętrowym centrum handlowym, jakich zapewne w Polsce długo nie będzie – może i lepiej).  Sterylnie czysto, domy odnowione i świeżo pomalowane, super wygodne autokary mkną po autostradach gładkich jak jedwab.  W kraju buduje się dużo nowych domów i apartamentowców, które zdominowały krajobraz wszędzie z wyjątkiem miejsc takich jak Georgetown, miasto na wyspie Penang – przepiękny przykład mieszanki stylów i kultur, nie tylko architektonicznych.  Przewaga nowoczesnego budownictwa sprawia, że jadąc przez kraj, człowiek czuje się jakby podróżował przez np. Austrię albo podmiejskie osiedla wokół Warszawy.  Przede wszystkim jednak, Malezja zaskoczyła nas jako najbardziej multi kulturowe miejsce w całej Azji.  W tym muzułmańskim państwie mieszka 25% -owa mniejszość chińską (głównie potomkowie XIX-wiecznych emigrantów), która dominuje gospodarkę na całym półwyspie malezyjskim (Borneo rządzi się innymi prawami). Władza państwowa znajduje się wprawdzie w rękach Malajów, jednak na wyspie Penang, Chińczyków jest tak dużo, że od jakiegoś czasu gubernatorem prowincji jest przedstawiciel tej właśnie nacji – jedyny zresztą we władzach całego państwa.  Musi być to bardzo ważna kwestia dla miejscowej ludności, ponieważ w ciągu pierwszych dwóch dni pobytu w Penang usłyszałyśmy o tym kilka razy.  Ponad 5% populacji stanowią Hindusi, głównie z południa subkontynentu (Tamil Nandu), czyli wyznawcy hinduizmu.  Do tego dochodzą jeszcze nieliczne grupy Tajów, Indonezyjczyków, silne przedstawicielstwo Brytyjczyków oraz innych Europejczyków – wszystko to daje niezwykłą mieszankę kulturową, pośród której wszyscy obywatele żyją stosunkowo zgodnie i spokojnie.  Największym codziennym beneficjentem multikulturowości jest oczywiście miejscowa kuchnia :-).  Mówiąc poważniej – wydaje się, że Malezji wielokulturowość służy.  Islam występuje tu w bardzo łagodnej (obyczajowo) formie - miejscowe kobiety zazwyczaj zakrywają tylko włosy.  Wiele jednak chodzi w spodniach i t-shirtach i nikogo to nie szokuje.  W Kuala Lumpur widziałyśmy masę pań tak roznegliżowanych, że i w Polsce wzbudziłyby protesty tradycjonalistów.  Alkohol jest dostępny, choć drogi, a jeśli ktoś zapragnie skosztować wieprzowiny, na pewno się mu to uda.  Dodatkowo, prawie każdy mówi po angielsku.  Miło, ładnie, czysto, ciekawie, bez nachalnych naganiaczy – wprost wymarzone miejsce na pierwszą podróż po Azji :-).

Chodzimy po Georgetown, zachwycamy się architekturą, jemy fantastyczne jedzenie za 2-3 złote z miejscowych stoisk z jedzeniem.  Miasto to jest zresztą fenomenem kulinarnym.  Malezja reklamuje je jako miejsce z najlepszym jedzeniem ulicznym w całej Azji.  Pewnie w twierdzeniu tym jest sporo racji, choć z całą Azją to jednak lekka przesadza.  Rzeczywiście, ulice Georgetown są zastawione małymi straganami z jedzeniem.  Świeże, przygotowywane na naszych oczach, z ryżu lub makaronu, z warzywami, owocami morza lub mięsem.  Miejscowi, nie mając w tym żadnego interesu, przy każdej okazji powtarzają spotkanemu turyście, żeby nie jadać w restauracjach, tylko zawsze na ulicy. Nie oznacza to jednak jedzenia na stojąco, stragany obstawione są stolikami.  Znamy to z Chin i kochamy.  Najtańsze i najsmaczniejsze jedzenie zawsze sprzedawane jest w Azji właśnie na ulicy. 

Zostałyśmy w Georgetown trzy dni - drugiego dowiedziałyśmy się, że oto zbliża się wielkie święto.  Nie wiedząc jakie, przenosiłyśmy się z jednego hotelu do drugiego, ponieważ nasz pierwszy został zajęty przez indyjski ludzki potop.  Hindusi napływali falami i w końcu zajęli czteropiętrowy budynek YMCA, a my szukałyśmy nowego lokum.  W tanim hoteliku w centrum starego miasta, właściciel polecił nam zostawić plecaki i natychmiast biec na festiwal, pomimo że 10 minut wcześniej, taksówkarz przekonywał nas, że zacznie się on dopiero o północy.  Mocno zdezorientowane pobiegłyśmy zgodnie ze wskazówkami właściciela hotelu i zobaczyłyśmy ulicę zasypaną skorupami kokosa.  Jako że dał nam on jeszcze jedną enigmatyczną wytyczną „szukajcie miejsc, gdzie leżą jeszcze pełne kokosy”, pobiegłyśmy dalej.  Kompletnie nie miałyśmy pojęcia o co chodzi z kokosami, wiedziałyśmy tylko, że jeśli znajdziemy skorupki rozbite, to zabawa w danym miejscu już się skończyła.  Rzeczywiście, po chwili minęłyśmy sztab sprzątaczy miejskich w odblaskowych kamizelkach zamiatających tysiące rozwalonych kokosów, następnie świątynkę z wizerunkiem bóstwa powoli przesuwaną na platformie po zamkniętej dla ruchu ulicy.  Otoczona była ona tłumem ludzi składających dary z owoców.  Dalej zobaczyłyśmy jednak pustą ulicę.  Przesunęłyśmy się sto metrów dalej, gdzie ujrzałyśmy na chodnikach, wzdłuż ulicy, rozłożone orzechy kokosowe – tysiące owoców leżało spokojnie, a ludzie stali za stosikami, rozglądając się w oczekiwaniu.  Wokół grała muzyka, po obydwu stronach ulicy, pod oszałamiająco kolorowymi hinduskimi świątyniami, wydawane było darmowe jedzenie i napoje.  Panowała atmosfera pikniku i radosnej zabawy.  Jak bardzo radosnej, zorientowałyśmy się jednak dopiero po chwili, gdy robiąc zdjęcia ułożonych w stosy orzechów, zauważyłyśmy, że zebrani za owocami ludzie stanęli na krawężnikach, wzięli kokosy w ręce i nagle, na czyjś sygnał, zaczęli z impetem roztrzaskiwać orzechy o asfalt.  Aby je rozbić potrzeba dużej siły, uderzenia były więc potężne.  Mleczko kokosowe rozpryskiwało się, zraszając wszystkich i wszystko słodkawym prysznicem.  Ludzie, w absolutnym, ale i bardzo radosnym amoku, rozbijali tysiące kokosów.  Rzucali nimi jakby od tego zależała przyszłość i sprawiało im to ogromną radość.  W zabawie brali udział wszyscy – nie tylko Hindusi, ale też Malajowie i Chińczycy – święto okazało się kolejnym przykładem na cudownie pokojową koegzystencję kultur i religii.  Obserwowałyśmy to zresztą wcześniej w Indiach.  W okolicy Bożego Narodzenia stawiano tam choinki i wieszano napisy Merry Christmas.  Nie w domach chrześcijańskich, tylko hinduskich.  Czemu?  Bo są święta i trzeba świętować, nieważne, że to nie nasza religia.  W Malezji wyznaje się tę samą zasadę.  Obecnie cały kraj przygotowuje się do obchodów chińskiego Nowego Roku ( Królika).  Malajowie i Hindusi wydają się być tym równie mocno przejęci jak Chińczycy. 




 


Wracając do hinduskiego święta - po tym jak całe spłynęłyśmy mleczkiem kokosowym, brodziłyśmy w skorupach zaściełających ulicę, najadłyśmy się okolicznościowego jedzenia, wydawanego przed świątyniami (nie byłyśmy pewne czy nam się ono należy, ale człowiek rozdający plastikowe pojemniki rozwiał nasze wątpliwości, wręczając nam po talerzyku i zaganiając do kolejki) uznałyśmy, że najwyższy czas dowiedzieć się o co chodzi.  Festiwal okazał się dwudniowym świętem Thaipusam, celebrowanym głównie przez Tamilów w południowych Indiach, Malezji i Singapurze.  Obchodzi się je na cześć boga wojny – Murugana, którego figura niesiona była w świątynce. To jemu właśnie składano się dary z owoców.  Tajemnicą nadal pozostawały kokosy.  Dopiero później doczytałyśmy, że szaleńcza zabawa z rozbijaniem orzechów ma na celu oczyszczenie ulicy spływającym mlekiem kokosowym dzień przed przejazdem głównego bóstwa.  To niewątpliwie najbardziej spektakularne „czyszczenie” ulic, jakie kiedykolwiek widziałyśmy. Było to też z pewnością najradośniejsze święto, w jakim miałyśmy okazję uczestniczyć.  Aczkolwiek, sama procesja ma także swoją mroczną stronę.  Przejazd świątynki i rozbijanie orzechów mają miejsce na długiej trasie z centrum miasta do najważniejszej, hinduistycznej świątyni na jego obrzeżach.  Znajduje się ona obok ogrodu botanicznego.  Pojechałyśmy popołudniu obejrzeć tropikalne rośliny, i (jak się okazało na miejscu) także stada małp, żółwie i duże warany.  Nie omieszkałyśmy jednak zajrzeć także do świątyni, gdzie odbywały się główne obchody święta.  Zobaczyłyśmy to, na co zupełnie nie liczyłyśmy, ponieważ wszyscy przekonywali nas, że obrzędy zaczną się dopiero jutro.  Chodzi mianowicie o ludzi (głównie mężczyzn, ale dojrzałyśmy też jedną kobietę), którzy dokonują pokutnych samookaleczeń, polegających na przebiciu policzków, języka, nosa, warg oraz pleców ostrymi trójzębami Śiwy.  Niektórzy wyglądali jakby otumanieni byli jakimś narkotykiem lub znajdowali się w transie, inni jednak paradowali lub tańczyli zupełnie spokojnie.  Musimy przyznać, że mimo iż nie widziałyśmy samego momentu przebijania skóry, widok osób z trójzębami w policzkach robił ogromne wrażenie.  Wracając do miasta zatańczyłyśmy jeszcze z lajkonikami w ulicznej procesji zmierzającej, przy ogłuszającym dźwięku bębnów, do świątyni na wzgórzu.  W trakcie indyjskich wojaży nie dotarłyśmy wprawdzie do Tamil Nadu (skąd pochodzi większość Hindusów mieszkających w Malezji), ale w islamskim Penangu doświadczyłyśmy fascynującej namiastki południowych Indii.  W procesji szli ramię w ramie Hindusi, Chińczycy i Malajowie, nie wspominając o Europejczykach. 




4 komentarze:

  1. chyba posłucham się waszej rady i na cel kolejnej wyprawy wybiorę właśnie Malezję. Zwłaszcza, iż już wczesniej wydawała mi się interesujaca. Pozdrawiam. Anna B. z Łodzi

    OdpowiedzUsuń
  2. Pozdrawiamy i my, zachęcając do odwiedzenia Malezji. Ponoć uchodzi ona za nudny kraj. Bez przesady. Owszem, jest ułożona, niemal "po europejsku" porządna (autobusy, dworce, ulice sklepy - wszystko funkcjonuje jak w Niemczech :-), ale ma bardzo ciekawe miejsca, z których my widzimy jedynie fragmenty. Część Malezji na Borneo ma na pewno jedne z bardziej fascynujących przyrodniczych punktów w Azji. Sądzimy, że naprawdę warto przejechać przez ten kraj, szczególnie jeśli ktoś nie szuka mega egzotyki w stylu nieprzejezdnych dróg i wielogodzinnych opóźnień :-)(nie uświadczysz tu klasycznej turystyki "na biedę", niemniej malezyjska mieszanka kultur jest rzeczywiście fascynująca :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mieszkańcowi Europy wydaje się, że żyje w "pępku" świata. Tymczasem piszecie o krajach i ludziach przewyższających nasze standardy. Nie wspominając już o drogach i kolei... No i nie wspominając o "narodowcach" z ich białą rasą i świętym polskim narodem. Może to sposób na wyleczenie nas Polaków z megalomanii - publikacja takich opisów???

    OdpowiedzUsuń
  4. Zeby zobaczyc to Swieto z samookaleczjacymi sie Michniewicz odbyl celowo podroz. A Wam sie tak trafilo. Gratuluje.J.P.

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.