poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Warszawa


Jesteśmy w domu! Po podróży pociągiem, która minęła szybko i bez niespodzianek, wieczorem 24 sierpnia wysiadłyśmy na peronie warszawskiego Dworca Centralnego. Ledwie doszłyśmy do siebie po pierwszym szoku – wybitnie paskudna stacja poddana została gruntownej renowacji, co zdecydowanie wyszło jej na dobre – gdy naszym oczom ukazał się obrazek niezwykły. Stanowiła go w części zasadniczej nasza przyjaciółka Ania, elementami dodatkowymi były...  strój kaszubski (?), biało - czerwone goździki i nielichy bochen chleba z solą. Jak się wkrótce okazało, „krakowiaków i górali” były jeszcze dwie sztuki (Asia i Kasia), które w pełnej krasie podziwiać można na zdjęciach. Dziewczyny zostały absolutnie gwiazdami peronu, pozostali pasażerowie wyciągali komórki, aby zrobić im fotki. Byli też inni nasi przyjaciele, rodzina P i wspaniałe transparenty „Witajcie zdobywczynie świata” i ... „Keine Grenzen” :-)). Generalnie niespodzianka była wspaniała. Dziękujemy!!!

Nasza podróż dobiegła końca i ciężko podsumować ją jednym zdaniem. Spędziłyśmy w drodze 361 dni, odwiedziłyśmy 27 krajów, spałyśmy w niezliczonych hostelach i schroniskach, przemieszczając się wszystkimi możliwymi środkami transportu. Niewątpliwie wyjazd ten spełnił wszystkie nasze oczekiwania, dał nam dużo radości, satysfakcji oraz niezapomnianych doświadczeń i wspomnień. Czasami bywało ciężko, byłyśmy chore lub zmęczone, ale gdybyśmy mogły dziś cofnąć się w czasie dokładnie o rok, podjęłybyśmy taką samą decyzję o wyjeździe.
Dziękujemy, że śledziliście naszą przygodę, wzbogacając ją Waszymi uwagami i komentarzami!  Blog gapjerowy zamilknie; zainteresowanych kwestiami technicznymi zapraszamy do korespondencji prywatnej (justminc@o2.pl i paulina.pilch@gmail.com).
Uściski dla Wszystkich!!!
JiP

wtorek, 23 sierpnia 2011

Dwa kroki do domu



Ostatnie dwa dni naszej rocznej podróży spędzamy w Berlinie. Towarzyszy nam dziwne uczucie - spacerujemy mianowicie po jego ulicach, odnosząc wrażenie, że wyrwałyśmy się właśnie z Warszawy na długi weekend, jakby nie było za nami całego roku spędzonego w drodze. Gwatemala wydaje się już odległa; o Mongolii, w której byłyśmy chyba lata świetlne temu, nawet nie wspominając :-). Z drugiej strony, świadomość, że jutro wysiądziemy z pociągu na naszym kochanym, śmierdzącym i obrzydliwym Dworcu Centralnym również wydaje się dziwna. Pierwsze dni spędzimy spotykając się z bliskimi, ale co potem? J obawia się, że najpóźniej piątego dnia wstanie z kanapy i stwierdzi, że najwyższy czas ruszyć dalej.

W Berlinie po raz kolejny mogłyśmy przekonać się, jak bardzo odmienne są nasze gusta. Niemiecka stolica jest jednym z ukochanych miast P. Jest to jeden z powodów, dla których tu przyjechałyśmy. O ile P nie podziela zachwytów J nad Nowym Jorkiem, tak J jest bardzo rozczarowana Berlinem. Sucho oświadczyła, że rozumie, o co chodzi P odnośnie historii miasta i jego życia kulturalnego, ale nie podziela jej odczuć dotyczących atmosfery oraz estetyki tego miejsca. Kończymy więc naszą podróż życia w typowy dla nas sposób, czyli spierając się (na szczęście nie na poważnie :-). Jedno co nas łączy, po częściowej prohibicji w Meksyku (alkohol sprzedawany był tam tylko do określonej, wczesnej godziny, którą jakimś dziwnym trafem zawsze udawało nam się przegapić) i Stanach (zakup piwa wymagał uprzedniego zlokalizowania sklepu z licencją,) to zachwyt, że jesteśmy wreszcie w „normalnym” :-) kraju, w którym piwo sprzedaje się (i pije) zawsze i wszędzie (to ostatnie sformułowanie należy traktować dosłownie). W dodatku smakuje ono wybornie :-). Nie wspominając o tym, że prawie wszędzie można kupić Lecha, Tyskie i Żywca. Może stąd to zamieszanie w naszych głowach…

Berlińska instytucja - curry wurst i piwo
 


Pomnik ofiar Holocaustu, kontrowersyjny ale robi wrażenie
Dawny słupek graniczy z zapomnianym już w Polsce znakiem DDR
Wbrew pozorom nie dotarłyśmy jeszcze do Warszawy - ta tablica znajduje się na dworcu metra Warschauer Platz

Szczęśliwego Nowego Jorku




Ostatnie dni były bardzo intensywne. Przede wszystkim, dzięki gościnności naszego przyjaciela, Shampy’ego, korzystałyśmy z uroków Nowego Jorku i miasteczka New Brunswick w stanie New Jersey. W ciągu zaledwie 5 dni zdążyłyśmy odwiedzić słynny uniwersytet w Princeton (należący do Ivy League), którego siedziba przypomina nieco filmowy Hogwarth, trekkingować po wzgórzach Del Water Gap, oddać się nowojorskiemu szaleństwu ubraniowych zakupów, zobaczyć w kinie doskonały film „The Help”, podziwiać najlepszą kolekcję szkieletów dinozaurów na świecie w Natural History Museum i - rzecz jasna - przemierzyć ulice Manhattanu wzdłuż i wszerz. Naszemu pobytowi niezwykłego kolorytu dodawał fakt, że czas spędzałyśmy wśród Indusów - jadłyśmy jedzenie z subkontynentu, robiłyśmy zakupy w indyjskich sklepach (wracamy do domu z plecakami pełnymi orientalnych przypraw i masala) oraz uczyłyśmy się jak wybierać idealne mango (choć to, rzecz jasna, spotkać można tylko w Indiach :-). NY bardzo nam się spodobał, szczególnie J, która zakochała się w jego żółtych taksówkach i niezwykłej atmosferze. Poniżej kilka fotek z naszych spacerów po Big Apple:



Najlepsze hot-dogi tylko w Central Parku ;-)
Im większy kryzys, tym większa flaga - nowojorska giełda
 


Del Water Gap
 





Przy Ground Zero - pomnik poświęcony pamięci strażaków, którzy zginęli 11/9
Cały NY przygotowuje się do obchodów 10 rocznicy ataków 11/9. Wieża na miejscu dawnego WTC na ukończeniu

czwartek, 18 sierpnia 2011

Kurorty



Pierwszym niemiejskim rejonem, odwiedzonym przez nas w trakcie tej podróży, była Syberia. Ostatnim – meksykański Jukatan i jego kurorty. Trudno znaleźć dwa równie odmienne światy, zarówno pod względem kultury, jak i krajobrazu. Plaże Jukatanu warte były zobaczenia (choć żadna z nas nie przepada akurat za kąpielami słonecznymi; oglądamy w zachwycie kolory morza i po kąpieli, uciekamy szybko w cień) nawet za cenę zniesienia tandety i hałasu. A te mają się wyjątkowo dobrze, szczególnie na wyspie Cozumel i Playa del Carmen. Bary i restauracje, w których obsługa udaje, że nie zna hiszpańskiego (dlaczego? Nie wiemy i pomimo wielu prób, nie potrafimy tego rozgryźć) oraz tysiące sklepów z wybitnym badziewiem, wśród którego królują koszulki gloryfikujące stan upojenia tequilą albo zdolności seksualne właściciela. Nie trzeba właściwie dodawać, że przeciętny ich posiadacz jest brzuchatym Amerykaninem w średnim wieku, zaśmiewającym się do rozpuku z napisów w stylu – „I have Ph.D. – pretty huge dick”. Pamiątkowe t-shirty na Jukatanie przebiły nawet te z Khao San Road w Bangkoku, rzecz w którą jeszcze niedawno byśmy nie uwierzyły.

To nas akurat bardzo rozbawiło - reklama Irish Pubu na Cozumel
 

Nurkowanie na Cozumel nie rozczarowało i warte było spędzenia tam dwóch dni, choć tym, którzy nie uprawiają tego sportu, z całego serca radzimy trzymać się od wyspy z daleka. Nie ma tam absolutnie nic interesującego, do jedynej ładnej plaży jest 20 km, a transportu publicznego brak. Playa del Carmen jest, obok Cancún, największym kurortem Jukatanu, ale ma przynajmniej piękną piaszczystą plażę w samym centrum miasteczka i pozostałości rafy, które można oglądać bez konieczności wynajmowania łodzi. Podsumowując, Tulum nie bez powodu cieszy się opinią miejsca spokojnego i mało zatłoczonego. Zrozumiałyśmy to jednak dopiero wtedy, gdy z niego wyjechałyśmy. Także tamtejsza plaża z pozostałościami dawnej fortecy Majów bije wszystkie inne na głowę. 




Jesteśmy już w Nowym Jorku. Ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu, przekroczenie granicy amerykańskiej odbyło się bez żadnych pytań, sprawdzania bagażu (np. w poszukiwaniu legendarnej kiełbasy przemycanej z Polski), a pracownicy amerykańskich linii lotniczych nie zapytali, czy mamy bilet wylotowy. Pierwszym miastem na naszej trasie była Moskwa, dwoma ostatnimi Nowy Jork i Berlin. Wbrew pozorom, różnice będą tu znacznie mniejsze niż pomiędzy Syberią i Jukatanem. Przy Moskwie, Nowy Jork sprawia wrażenie miasta spokojnego i …skromnego. Nie bez kozery, rosyjska stolica jest od kilku lat klasyfikowana jako najdroższe miasto na świecie. 

Central Park

sobota, 13 sierpnia 2011

Ostatnie ruiny na trasie



Siedząc na pomoście nad Grand Cenote (J: tak, tak „Grand”, nie „Gran”), usłyszałyśmy rozmowę dwóch dziewczyn. Jedna z nich wybierała się następnego dnia do Chichén Itzá, twierdząc, że to jeden z ostatnich Nowych 7 Cudów Świata, których jeszcze nie widziała. Znamy oczywiście wyniki głosowania w tym konkursie sprzed kilku lat (pl.wikipedia.org/wiki/Siedem_nowych_cudów_świata), ale tego typu motywacja podróżnicza nie przyszła nam jakoś do głowy. Szczególnie, że w stosunku do nowego rankingu jesteśmy bardzo krytyczne, a umieszczenie wśród najwspanialszych budowli świata posągu Chrystusa z Rio uważamy za daleko idące nieporozumienie, wynikające tylko i wyłącznie z faktu, że w Brazylii mieszka blisko 200 milionów ludzi, z których większość posiada telefony komórkowe (dzięki którym mogli głosować) oraz masowej akcji promocyjnej, podczas gdy np. Kambodża liczy sobie tylko 13 milionów mieszkańców, a Chile 16 milionów (głównymi kontrkandydatami do złotej siódemki były Angkor i Moai z Wyspy Wielkanocnej). Z całym szacunkiem dla brazylijskiego monumentu, ale jego spektakularność „na żywo” jest taka, że nawet Kolumna Zygmunta wydaje się budzić w nas większe emocje estetyczne. Nie miałyśmy jednak uprzedzeń jadąc do Chitchén Itzá – najsłynniejszych ruin Majów nie tylko na Jukatanie, ale również w całym Meksyku.

Podstawowy komentarz jaki przychodzi nam do głowy po wizycie, jest taki, że żadnemu zabytkowi nie robi dobrze, jeśli z największym kurortem kraju łączy go kilku pasmowa autostrada. Nawet jednak, gdyby w Chichén Itzá nie było więcej turystów niż kamieni, a napastliwych handlarzy badziewiem więcej niż cudzoziemców, to i tak byłyby to najmniej imponujące ruiny Majów, jakie dane nam było zobaczyć. Jedno trzeba przyznać - centralna piramida jest rzeczywiście piękna, poza nią można jednak zobaczyć jedynie kilka pomniejszych ruin (ledwo widocznych zza przemieszczających się chmarami amerykańskich wczasowiczów), a największe boisko do rytualnej gry w piłkę na świecie jest skandalicznie zamknięte na głucho bez udostępnienia turystom możliwości spojrzenia na nie choćby z zewnątrz (na szczęście słynne kamienne pierścienie widać dość dobrze). Trochę na siłę, spędziłyśmy w Chichén Itzá półtorej godziny i uciekłyśmy. Jeśli Meksykanie, w patriotycznym obowiązku, chcieli umieścić w siódemce cudów jedno miejsce ze swojego kraju, powinno to być Palenque (P) lub Teotihuacán (J). Tyle tylko, że żadne z nich nie leży na mega turystycznym Jukatanie. Amerykanie, zjeżdżający tłumnie na półwysep, obowiązkowo odwiedzają Chichén Itzá, rzadziej natomiast Palenque. To też mogło mieć wpływ na wynik głosowania. Po rozczarowaniu „Chicken Pizza”, jak nazwał ruiny jeden z forumowiczów Lonely Planet, miałyśmy trochę dość turystyki kulturalnej i dlatego też nie pojechałyśmy do Cobá, które bardzo wiele osób rekomendowało, jako najciekawsze miejsce. Czy lepsze od Tikal i Palenque? Nie sądzimy. Jeśli jednak wrócimy kiedyś na Jukatan, zobaczymy je i się przekonamy.





W trakcie tej podróży widziałyśmy wszystkie najsłynniejsze ruiny świata poza trzema: Petrą, Koloseum i Piramidami Egipskimi. Tylko w jednym jesteśmy zgodne – ze wszystkich opuszczonych, zaginionych i odnalezionych miast, starych świątyń, ruin, budynków i wszelkiego typu dawnych konstrukcji, najwspanialsze, najbardziej magiczne i zwyczajnie najpiękniejsze, są khmerskie świątynie kompleksu Angkor, a potem długo, długo nic. Dalej nasze klasyfikacje się rozbiegają. J w pierwszej trójce umieszcza Machu Piachu i ex aequo Teotihuacán i Tikal. Nagrodę wyróżnienia przyznaje (zupełnie odmiennemu w charakterze) opuszczonemu miastu na pustyni Nazca – Cahuachi. Na P największe wrażenie zrobiły Tikal, potem Machu Picchu, z tym, że słynne inkaskie miasto wygrywa jedynie dzięki położeniu, same ruiny są zaś jedynie dodatkiem do scenerii. Gdyby jednak miała tworzyć ranking obejmujący miejsca zobaczone również w trakcie innych podróży, to jordańska Petra niewątpliwie plasuje się na tym samym miejscu, co inkaska twierdza. I w ten oto sposób stworzyłyśmy pierwszy ranking w naszej podróży, czyli zrobiłyśmy to, czego obiecałyśmy sobie nigdy nie robić :-). Z tym, że ocena ta była dobrowolna, w przeciwieństwie do odpowiedzi na pytanie, które najczęściej słyszymy – „który kraj był najlepszy?”. Ta w zasadzie nie istnieje.

piątek, 12 sierpnia 2011

Plaża idealna - finał



Nasze doświadczenia ze słynnymi kurortami były dotychczas nie najlepsze. Tajlandia nie przypadła nam zbytnio do gustu, a na Bali zachwyciła nas dopiero mała, rybacka wioska. Zobaczywszy kawałek świata (w tym np. rajski podobno Mauritius), jesteśmy głęboko przekonane, że przy tworzeniu katalogów biur podróży oraz bajecznych obrazków do kalendarzy, największą rolę odgrywa nie natura i talent fotografa, tylko… Photoshop. Na Jukatan jechałyśmy z kilku powodów, plaże jednak nie były tym podstawowym. Na początku naszego pobytu zaliczyłyśmy szereg wpadek (paskudne i drogie hotele czy rower zepsuty 5 km od najbliższego punktu naprawy), tak więc w połowie drugiego dnia miałyśmy ochotę uciec stąd najdalej, jak się tylko da. Godzinę później dotarłyśmy jednak na wybrzeże w Tulum i natychmiast wiedziałyśmy, że patrzymy na najpiękniejszą plażę, jaką kiedykolwiek mogłyśmy podziwiać. Cud natury. Po raz pierwszy widziałyśmy obrazek z Photoshopu na żywo :-). Idealnie biały, miękki piasek, turkusowe morze, błękitne niebo z kilkoma chmurkami. Nie mogłyśmy uwierzyć własnym oczom. Nareszcie znalazłyśmy plażowy raj (J skomentowała wprawdzie, że za mało palm, ale przyznała, że dla takiej wody i takiego piasku można się z ich brakiem pogodzić).





Tulum ma mnóstwo wad, ale też i parę zalet. Nie jest zabudowanym Sheratonami kurortem jak Cancún (postawimy tam stopy, ale z góry wiemy, że jeśli miałybyśmy spędzić wakacje w takim miejscu, lepiej byłoby dla nas zostać w domu). Miasteczko jest za to położone w pewnym oddaleniu od morza i bajecznej plaży. Za daleko na spacer, na szczęście wystarczająco blisko, aby dotrzeć tam rowerem. Jedną z zalet jest to, że rzut beretem od miasteczka znajduje się też kilka cenotów – fenomenu na skalę światową. Cenoty to podziemne rzeki i jeziorka, czasami półotwarte, innym razem prawie niewidoczne . Ich system obejmuje cały Jukatan, ale to, co możemy zobaczyć z powierzchni, to z pozoru małe stawiki wypełnione krystalicznie czystą wodą. Można się tu wykąpać, ale z estetycznego punktu widzenia, pływanie w nich nie będzie różnić się niczym od zanurzenia się w zwykłym polskim stawie (tyle tylko, że czystym). Najlepszym tego przykładem jest nasz wieczór spędzony z grupą turystów z wielu stron świata, w trakcie którego osoby, które w cenocie nie snorklowały, ani nie nurkowały, stwierdziły, że zupełnie nie rozumieją, o co tyle hałasu. Ich niezwykłość polega mianowicie na tym, co znajduje się pod wodą. Stalaktyty i stalagmity, tunele skalne, ażurowe sufity przez które wpada słońce, pieczary i ogromne, podwodne jaskinie, w których nietoperze fruwają na przestrzeni między sklepieniem a wodą. Wszystko to w wodzie tak przejrzystej, jakiej nie spotyka się nigdy w żadnym morzu ani jeziorze. Snorklowanie pozwala zajrzeć do tego podwodnego cudu (nam udało się zobaczyć żółwia!), nurkowanie pozwala go poznać. Nie wymaga przeszkolenia jaskiniowego, ale na pewno braku klaustrofobii. Wrażenia są nieporównywalne z niczym. Zdjęcia mamy niestety tylko z powierzchni. P, po nurkowaniu w cenocie Dos Ojos, mogła kupić płytkę z profesjonalnymi zdjęciami zarówno swoimi, jak i całego otoczenia, ale koszt jej zakupu przekraczał koszt noclegu w bardzo drogim - jak na naszą kieszeń - hotelu w Tulum. Google jest jednak niezawodny i znajdziecie w nim setki podwodnych zdjęć z cenotów na całym Jukatanie.




czwartek, 11 sierpnia 2011

Miasto Meksyk


Nasza ekspresowa wycieczka do Ciudad de México była bardziej niż owocna, mimo że w stolicy (zwanej najczęściej „el D.F.” od „Distrito Federal”), spędziłyśmy tylko dwa dni. W ciągu całego roku podróży, żadnego miejsca nie zwiedzałyśmy jeszcze w takim tempie, więc gdy po 48 godzinach, wsiadłyśmy do autokaru, czułyśmy się jak po przebiegnięciu maratonu. Pomimo tego, dwa dni to bardzo mało, biorąc pod uwagę rozmiary miasta oraz mnogość czekających tu na podróżnych atrakcji. Wprawdzie na pierwsze rozczarowanie nie trzeba było czekać długo – wychodząc z metra na Zócalo, głównym placu miasta, w pobliżu którego mieścił się nasz hostel, ujrzałyśmy gigantyczny maszt, na którym powiewać powinna olbrzymia trójkolorowa flaga (widok znany wszystkim miłośnikom meksykańskiej kinematografii). Niestety, tym razem był on całkiem pusty. Okazało się, że z powodu trwających na placu protestów, słynna ceremonia porannego jej wciągnięcia nie odbywa się już… od ponad roku. 



Nasza wyprawa do Ciudad de México miała na celu zobaczenie bardzo konkretnych miejsc. Od nich też zaczęłyśmy. Najdawniejszymi zabytkami z listy miejsc, których pominąć nie sposób, są oddalone o 50 km ruiny azteckiego miasta Teotihuacán. Mimo przerażającego najazdu turystów i irytujących sprzedawców pamiątek (z których najgorszą jest gwizdko – tałatajstwo, imitujące ryk jaguara, który brzmi jak dźwięk wydawany przez osobę, która krztusi się i dusi równocześnie), na pewno warto je odwiedzić. Olbrzymia Piramida Słońca (mierząca 65 m) zrobiła na mnie (J) wielkie wrażenie. Także widok z Piramidy Księżyca jest niezwykły. P nie podobało się aż tak bardzo (P: szaro, buro, tłoczno, a piramidy bardziej sprawiają wrażenie dekoracji filmowych niż tysiącletniego zabytku; w moich oczach brak im uroku budowli Majów czy Inków), ale też i nasz osobisty ranking ulubionych ruin kształtuje się jak dotąd całkiem odmiennie (z wyjątkiem pierwszego miejsca), ale o tym wkrótce. Tak czy siak, wspinaczka na świątynie Teotihuacánu najbardziej wysportowanych przyprawi o kołatanie serca.




Miasto Meksyk zamieszkuje 20 milionów ludzi i wierzcie nam, że podróż metrem w godzinach szczytu (szczególnie, gdy pada) jest tu doznaniem traumatycznym. Zaryzykować jednak warto, bo właśnie tym środkiem transportu najszybciej i najtaniej dotrzeć można do wielu fascynujących miejsc, takich jak Coyoacán. Obecnie jest to jedna z ładniejszych dzielnic metropolii, choć jeszcze 100 lat temu, była ona spokojną podmiejską osadą, którą upatrzyli sobie artyści i intelektualiści. To właśnie tu, w tzw. la Casa Azul (Niebieski Dom) urodziła się i umarła genialna meksykańska malarka Frida Kahlo. Po śmierci jej męża, Diego Rivery, pieczę nad domem sprawowała niejaka Dolores Olmedo. Zgodnie z testamentem artysty, część pomieszczeń i kufrów pozostać miała zamknięta przez kolejnych 15 lat. Po upływie tego czasu, opiekunka nie zdecydowała się jednak na upublicznienie ich zawartości. Dopiero, gdy zmarła ona w 2004 roku, z tajemniczych kufrów Diego wydobyto nieznane prace malarskie, gorsety, których używała malarka i inne osobiste przedmioty. Ekspozycję Muzeum Fridy Kahlo powiększono także o kolejne pomieszczenia, zamknięte dotychczas dla publiczności. Ciekawostką jest fakt, że jednymi z lokatorów Fridy i Diego był Lew Trocki z żoną, Natalią, którzy po kłótni z Riverą, wynajęli dom na sąsiedniej ulicy. Mieści się tam bardzo ciekawe muzeum, w którym odtworzyć można ostatnie 15 miesięcy życia ideologa Rosyjskiej Rewolucji, spacerując po pokojach, w których zachowano oryginalny wystrój z dnia drugiego, udanego zamachu na jego życie.



Gabinet w którym zamordowano Lwa Trockiego
 
Wskazówki pierwszego zegara zatrzymano, gdy państwo Rivera - Kahlo rozwiedli się, po tym jak Frida odkryła romans Diego ze swą siostrą, Cristiną. Tarcza drugiego pokazuje czas ponownych zaślubin.


Jeden z gorsetów ozdobionych przez Fridę


Pośmiertna maska Fridy
 

Gdy wracałyśmy z domu Fridy Kahlo, nadciągnęła potężna burza, przed którą nie byłyśmy w stanie schronić się pod żadnym daszkiem. Gdy przemoczone, wcisnęłyśmy się między mur i bramę, z pobliskiej galerii wybiegł właściciel i zaprosił nas do środka. Pomimo naszych usilnych protestów, kazał nam usiąść na zabytkowych krzesłach (które natychmiast zamokły), a gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, ze swoim wspólnikiem, zaczął przeszukiwać komputerowa archiwa galerii. W końcu, z dumą zaprezentowali nam zdjęcia dwóch, starych kandelabrów z Polski, które sprzedali parę tygodni wcześniej za jedyne 10 tys. USD. Niestety, nie mając kilku tysięcy dolarów do wydania, nie mogłyśmy odwdzięczyć się za gościnę drobnymi zakupami, ale raczej tego nie oczekiwali :-).

Nie udało nam się niestety dotrzeć ani do muzeum, ani pracowni Diego Rivery, ale w Pałacu Narodowym (Palacio Nacional) obejrzałyśmy fresk jego autorstwa, ilustrujący historię Meksyku, która obejmuje czasy imperiów indiańskich, brutalną konkwistę i kapitalistyczny wyzysk po wizję świetlanej przyszłości pod marksistowskimi hasłami. Jego ideologiczny wydźwięk przemilczmy, artystycznie jest niewątpliwie fascynujący.

Fragment muralu z Fridą
Miasto Meksyk nie żyje jednak bynajmniej samą przeszłością. To nowoczesna, modna metropolia, na której ulicach mijają się zdesperowani sprzedawcy badziewnych breloczków, ultra eleganccy biznesmeni i młodzi emo, wystylizowani tak, że nie wyróżnialiby się szczególnie na tokijskim Harajuku. Jako że nasz pobyt w meksykańskiej stolicy przypadł w weekend, w miejscach takich Zona Rosa, mogłyśmy obserwować wesoły tłum, spieszący do barów i klubów. Co ciekawe, naprawdę duży odsetek wszystkich par stanowiły te jednopłciowe, co może być wyzwaniem dla stereotypowego postrzegania całości meksykańskiego społeczeństwa jako konserwatywnego w europejskim znaczeniu tego słowa.

Wszystko to razem sprawia, że miasto Meksyk jest jedną z bardziej interesujących metropolii, jakie widziałyśmy w czasie całej naszej podróży. Niewątpliwie, to najbardziej barwne i ciekawe z dużych miast Ameryki Łacińskiej. Dwa dni to z pewnością za mało, żeby poznać dobrze miejsce tak różnorodne i złożone jak D.F., tym razem nie miałyśmy jednak więcej czasu (P: w sumie miałyśmy, ale w końcu postawiłam na swoim i udałyśmy się na Jukatan, abym mogła tam kilka razy zanurkować). Mimo że ciężkie nocne podróże i intensywne zwiedzanie dały nam nieźle w kość, nie żałujemy tej impulsywnej decyzji. I wiemy na pewno, że Ciudad de México będzie jednym z niewielu miast Ameryki Łacińskiej, do którego będziemy jeszcze chciały wrócić.