czwartek, 30 czerwca 2011

Trudna droga do Panamy

Panama jest dwudziestym krajem odwiedzonym w trakcie naszej podróży. W ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy, ani razu nie miałyśmy żadnych kłopotów z przekroczeniem jakiejkolwiek granicy. Jeśli pamięć nas nie zawodzi, żaden pogranicznik nie wypytywał nas jeszcze szczegółowo, dokąd się wybieramy, w jakim celu, czy mamy wystarczającą ilość pieniędzy etc. W dwóch ambasadach (indyjskiej i tajskiej) stawiano nam różne wymagania, ale na samych granicach, wliczając w to granicę chińską, pies z kulawą nogą się nami nie zainteresował. Niestety, bardzo wiele uwagi poświęcają nam za to linie lotnicze. Opisywałyśmy już na blogu nasze przejścia z Deltą w Tokio. Wtedy jednak, mimo że zostałyśmy poddane bardzo szczegółowemu i kilkuetapowemu przesłuchaniu na okoliczność naszej podróży, dalszej trasy i środków transportu, jakimi mamy zamiar się poruszać, nikt nie zagroził nam, że nas z Tokio nie zabierze. W São Paulo przedstawiciele panamskich linii lotniczych Copa Airlines nie patyczkowali się tak jednak, tylko od razu oznajmili „nie wpuścimy was na pokład”. Dlaczego? Bo nie mamy biletu wylotowego z Panamy i na nic zdało się tłumaczenie, że mamy wykupiony lot z Meksyku (do którego chcemy dotrzeć lądem) do USA, a stamtąd powrót do Europy.

Na ironię losu zakrawa fakt, że w ciągu ostatnich tygodni P korespondowała mailowo z Polakiem, który wybierając się do Brazylii i nie dysponując biletem powrotnym, obawiał się, że nie zostanie wpuszczony na pokład samolotu. P zapewniała go, że szanse na taki obrót rzeczy są znikome. Wjeżdżałyśmy do tego kraju 2 razy (drogą lotniczą i lądową) i nigdy nie musiałyśmy okazywać biletów powrotnych. Nie wiemy, czy internetowy znajomy do Brazylii wjechał, my jednak, tym razem, miałyśmy kłopoty z jej… opuszczeniem. Nie jesteśmy oczywiście aż tak głupie, aby wybierać się do jakiegoś kraju, nie sprawdzając uprzednio warunków wjazdu. Panama, wbrew temu co twierdzi przedstawiciel Copa, nie wymaga od Polaków okazania przy wjeździe biletu wyjazdowego. Wymóg taki stawiają jedynie linie lotnicze, które w przypadku, gdy pasażerowi zostanie odmówiony wjazd, zobowiązane są na własny koszt zabrać go z powrotem. Zabezpieczając się przed takim ryzykiem, Copa oczekuje, że pasażer będzie miał bilet wylotowy. My nie mamy, co zdaniem przewoźnika jest wystarczającym argumentem, żeby odmówić nam prawa wejścia na pokład samolotu. Wszelkie nasze tłumaczenia, wyjaśnienia, posiadanie biletów na trasie z Meksyku do Europy, na nic się zdały. W takich sytuacjach, zazwyczaj to P jest w bojowym nastroju i walczy o swoje, podczas gdy J dyplomatycznie stara się załagodzić sytuację. Dziś jednak zamieniłyśmy się rolami. J wkurzyła wyżelowanego przedstawiciela Copa sugestiami, że Panama jest jednym z ostatnich krajów, w których racjonalny Europejczyk chciałby zostać i pracować na czarno. Doprowadzona do ostateczności, wyciągnęła w końcu komórkę i zadzwoniła do Ambasady Polski w Brasília, czyli do… swojego taty. Rozmowa z polskim dyplomatą nie złamała bynajmniej żelaznego obrońcy interesów Copa Airlines, przynajmniej oficjalnie. Zaproponował, że albo dostarczymy odpowiednie pismo z ambasady Panamy (niezły z niego fantasta), albo możemy kupić u niego bilet na trasie z Panamy dokądkolwiek, inaczej nie lecimy. W sumie, nie wiemy, co w końcu pomogło - rozmowa z Ambasadą czy złota karta VISA, na widok której szeroki uśmiech zagościł na jego twarzy. Błysk pozłacanego plastiku spowodował, że problem przestał istnieć, a propozycja P, że złożymy oświadczenie, gwarantujące, że w razie nie wpuszczenia nas przez Panamę, kupimy sobie same bilet wylotowy, spotkała się z radosną akceptacją nadgorliwca. Z ogólnego podniecenia, nasz interlokutor zapomniał wprawdzie spisać numer karty, ale to już nie nasz problem. P jest zdania, że Copa nie chciała boksować się z polską ambasadą, a złota VISA była jedynie pretekstem do zakończenia sporu w taki sposób, aby kłócący się z nami koleś mógł jakoś wyjść z tego zamieszania z twarzą. Zdaniem J, zachowanie pracownika Copa było jednak typowym przykładem na to, jak niesamowicie mocne podziały (i przesądy) klasowe panują w Brazylii. Pracownik Copa, widząc nasze dziwne paszporty i znoszone plecaki, rażąco inne od dopasowanych kolorystycznie walizek i neseserków LV bogatych paulistas, udających się do karaibskich kurortów, uznał, że ma do czynienia z ostatnimi obdartusami. Dopiero, gdy ku jego olbrzymiemu zaskoczeniu, P wyjęła z portfela luksusową kartę, o której posiadanie nigdy by jej nie posądził, zmienił mu się ton głosu, z „ty” przeszedł na „Pani”, a w sercu zagościła wola kompromisu i zażegnania „przykrego nieporozumienia”. Smutne to bardzo, ale taki, zdaje się, jest teraz świat…. Już raz, w drogim hotelu w Izraelu, zdarzyło nam się, że na widok naszych plecaków i szortów potraktowano nas obcesowo i z poczuciem wyższości. Podejście to natychmiast uległo zmianie, po opłaceniu pobytu „właściwą” (zdaniem personelu hotelowego) kartą kredytową.

Koniec końców, po dobrej godzinie, wpuszczono nas na pokład samolotu. A w Panamie? Bardzo wyluzowana przedstawicielka władz imigracyjnych od niechcenia wstukała w komputer adres hotelu i nasze zawody, a następnie wbiła stempel wjazdowy. Nawet jej do głowy nie przyszło, pytać o jakiekolwiek bilety. Jak sami widzicie, niechęć do latania nie jest jedynym powodem, dla którego mamy prawo nie lubić linii lotniczych :-).

środa, 29 czerwca 2011

Kilka zdjęć z Sao Paulo

Avenida Paulista
Japońska dzielnica Libertade
Libertade
MASP - Muzeum Sztuki SP
Park Trianon - miejsce wytchnienia w miejskiej dżungli

Najpiękniejszy budynek Av.Paulista
Historyczne spotkanie - nasze miśki twarzą w twarz z Charlotte, znajomą z Facebooka (i nieodłączną towarzyszką podróży naszych brazylijskich przyjaciółek, Carmem i Any).


poniedziałek, 27 czerwca 2011

Brasilia


Brasília jest miastem, które w zamysłach swoich twórców, miało być ucieleśnieniem nowoczesności, jednak historia związana z jego powstaniem jest niezwykle mistyczna. Pewnej nocy, włoskiemu zakonnikowi Dom Bosco (założycielowi zakonu Salezjanów), przyśniła się wizja, w której zobaczył „nową ziemię wybraną”, „krainę mlekiem i miodem płynącą”. Widzenie to było tak dokładne, że zakonnik określił nawet równoleżniki, między którymi powstać miał ów nowy raj. Gdy parę lat później, trafił na Wyżynę Brazylijską, stanął na wzgórzu i powiedział: „To właśnie tu rozkwitnie nowa cywilizacja”. Dziś w miejscu tym stoi kapliczka poświęcona wizjonerowi.

Nie wiemy na ile prezydent Kubitschek, ojciec Brasílii, kierował się widzeniami włoskiego zakonnika, ale duchowa obecność Dom Bosco jest dziś w stolicy wciąż zauważalna: ma on piękny kościół, parę kaplic, a jego imieniem nazywane są ulice i osiedla mieszkaniowe. Samej Brasílii daleko jednak do mistycyzmu, aczkolwiek dla ogromnej armii zamieszkujących ją urzędników państwowych, miasto to mogło okazać się rzeczywiście „krainą mlekiem i miodem płynącą”.
Stolica, w założeniu, miała być idealnym miejscem do życia. Oskar Niemeyer, twórca Brasílii, obecnie 103–letni (!) brazylijski architekt, był uczniem samego Le Corbusiera. Ten ostatni stworzył inne sztuczne miasto – projekt Chandigarh w Indiach. Miejsca tego nie miałyśmy szansy odwiedzić, ale podobno jest jeszcze mniej przyjazne do życia niż Brasília. Biorąc pod uwagę indyjskie podejście do troski o przestrzeń publiczną, jesteśmy w stanie w to uwierzyć. Wbrew założeniom, Brasília jest miastem trudnym do życia, właśnie dlatego, że jest na wskroś modernistycznym, sztucznym tworem. Brak jej rzeczywistego, naturalnego centrum, bo za takie na pewno nie można uznać głównej stacji metra, brudnego dworca autobusowego i domu handlowego, przypominającego z wyglądu Domy Towarowe Centrum w latach 80-tych. Także główna arteria miasta, wzdłuż której umiejscowione są najważniejsze budynki, nijak nie sprawia wrażenia miejsca przyjaznego mieszkańcom. Jest to 12-to pasmowa jezdnia, przedzielona pasem zieleni, pozbawiona jakichkolwiek sklepów, barów czy kawiarni. Poza zwiedzaniem słynnej katedry i muzeum, w centrum nie ma zupełnie nic do roboty.
Katedra na zewnątrz...
i wewnątrz.
Muzeum Narodowe
Miejscowy Sejm - otwarty na wszelkie idee, o czym świadczy kształt siedziby
Teatr Narodowy, naszym zdaniem raczej paskudny
Spinacz?
Budynki Kongresu
Brasília zbudowana została na planie samolotu. Wspomniana wcześniej główna arteria miasta stanowi jego kadłub. Jej wschodnie zwieńczenie to „głowa” państwa, czyli siedziba parlamentu, rządu, wszystkie ministerstwa. Centrum to w założeniu domy handlowe i hotele. Ta ostatnia część uległa najbardziej gwałtownej przemianie, ponieważ podobnie jak w innych częściach świata, także w Brazylii, gigantyczne centra handlowe powstają obecnie na obrzeżach i to tam właśnie koncentruje się komercyjne życie miasta. Zachód „kadłuba” jest kompletnym pustkowiem. Kiedyś był tam przynajmniej obskurny dworzec autobusowy, obecnie przeniesiono go w zupełnie inne miejsce. Poza bardziej śmiesznym, niż dostojnym, pomnikiem prezydenta Kubitschka, ta część miasta jest prawie zupełnie wymarła. Gdzie toczy się więc normalne życie? Każdy samolot ma skrzydła, nie inaczej Brasília. Znajdujące się tam dzielnice mieszkalne, podzielone są na tzw. quadras. Każda z nich, ma w zamierzeniu stanowić samodzielny organizm, złożony z kilku bloków, różnej jakości i standardu, uliczki handlowej ze sklepami i świątyni (w każdej quadrze innego wyznania). W „naszej” jest buddyjska. Tak jak quadry różnią się standardem, tak uliczki handlowe jakością oferowanych usług. Na naszej nie da się kupić chleba, ale można za to ubrać psa w całkiem wymyślne ubranko. Przeważają jednak drogie restauracje, fryzjerzy i drogerie. Poruszanie się miedzy quadrami transportem publicznym jest możliwe, ale trudne. Większość mieszkańców stolicy nie wysiada więc z aut. Samochód jest zresztą kluczem do opisu Brasílii. Większość terenów rekreacyjnych, jezioro, centra handlowe, ambasady, w których pracuje znaczna część mieszkańców miasta, są właściwie niedostępne bez własnego transportu.
Oryginalny plan miasta, obecnie nowe dzielnice rozwijają się wokół "samolotu"
Ulica handlowa quadr 113 i 114
"Daj znak życia" - przejście dla pieszych
Budynek mieszkalny o wysokim standardzie
Brasília jest miastem, które fascynuje architektów. Nam trudno to zrozumieć, ponieważ poza katedrą i muzeum, reszta wizjonerskiej architektury Niemeyera wydaje się mało inspirująca. W dodatku, z biegiem czasu, pokryła się nie patyną, a brzydkim, tropikalnym liszajem. Betonowe konstrukcje, w klimacie Brazylii wymagają albo ciągłej konserwacji, albo wyglądają jak nasze komunistyczne bloki po 20 latach bez remontu. Gdy trzy lata temu, zobaczyłyśmy po raz pierwszy słynną, futurystyczną katedrę, wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy: szaro – bura, z powybijanymi szybami. Na swą korzyść, właśnie została ona świeżo odnowiona. Takiego szczęścia nie miały jednak niektóre budynki rządowe - chociażby Ministerstwo Sprawiedliwości wygląda strasznie, podobnie jak siedziby kilku innych resortów.
Aleja ministerstw, kilkanaście identycznych budynków stoi w równym rzędzie - estetyka wczesnego NRD
Zwiedziwszy zapewne większość atrakcji miasta, ostatniego dnia udałyśmy się do znajdującej się w naszej okolicy świątyni nieznanego nam zupełnie wyznania – Ligii Dobrej Woli (Legiao de Boa Vontade). Nie udałyśmy się tam bynajmniej ze względów mistycznych, ale z powodu niezwykłego kształtu kościoła i historii krążących po Brasília na jego temat. Miejsce rzeczywiście jest dosyć niezwykłe. Świątynia ma kształt piramidy, na środku głównej sali znajduje się czarno – biała spirala, po której chodzi się na bosaka (tak też uczyniłyśmy, ale pomimo zachowania przepisanej formy – najpierw ślimak czarny, potem biały, na koniec łyk święconej wody – kosmiczna energia nas nie nawiedziła), co stanowić ma formę religijnej medytacji. Podstawowym założeniem twórców wspólnoty było zjednoczenie wszystkich religii i umożliwienia wyznawcom różnych kultów modłów w jednym miejscu w ramach Totalnego Ekumenizmu. Naszym zdaniem, za dużo tu jednak portretów Chrystusa, aby wyznawcy religii niechrześcijańskich mogli się w tym otoczeniu odnaleźć. Poza symbolami chrześcijańskimi, jest też komnata egipska, gdzie przy dźwiękach muzyki, w otoczeniu posągów faraonów, można relaksować się na wygodnych fotelach. Prawdziwym ołtarzem jest jednak pokój założyciela kościoła, jego symboliczny grób i kamień symbolizujący energię kosmiczną. W gablotach powieszono portrety wielkich tego świata i dopiero tu widać prawdziwy synkretyzm Kościoła Dobrej Woli. Obok Chrystusa i Buddy, znajdują się tu portrety Dżyngis-Chana, Marylin Monroe, księżnej Diany, a nawet Ayrtona Senny. Nas jednak najbardziej ujęły podarki od przedstawicieli różnych wspólnot narodowych i religijnych zamieszkujących Brasília. Żydzi podarowali menorę, muzułmanie Koran, a Holendrzy… wazę. I tym oto optymistycznym akcentem żegnamy się z Brazylią, odezwiemy się z już Ameryki Środkowej.


P.S. Odnośnie feijoady, J spieszy donieść, że była bardzo smaczna, mimo że nie odważyła się spróbować frykasów takich jak uszka, ogony czy język :-). Dodatkowo, poniżej, bonusowa fotka brazylijskich chrupek serowych o niebanalnej nazwie ...

niedziela, 26 czerwca 2011

Dolina Świtu


Vale do Amanhecer, czyli Dolina Świtu, to niewielkie miasteczko położone 50 km od Brasília. Tym, co wyróżnia je od innych osiedli tego typu, jest grono jego mieszkańców. Pod koniec lat 50-tych, niejaka Tia Neiva (właść. Neiva Chaves Zelaya), która po śmierci męża, zarabiała na utrzymanie siebie i czwórki dzieci jako kierowca ciężarówki (rzecz zdecydowanie niezwykła, biorąc pod uwagę czas i miejsce), doznała pierwszego z licznych objawień.
Aktualnie, na należącym do brazylijskiego rządu terenie, mieszka ok. pół tysiąca członków wspólnoty, założonej przez nią pierwotnie w 1959 (w obecnej formie i lokalizacji ukształtowała się ona 10 lat później), która do dziś, doczekała się już prawie 600 kościołów na całym świecie. Co ciekawe, zbudowano je również poza granicami Brazylii, w krajach tak odległych jak Japonia, USA, Portugalia czy Niemcy. Mieszkańcy Doliny dzielą się ponoć na dwie kategorie: Duchownych i Klientów. Ci pierwsi paradują po miasteczku w niezwykłych, wielobarwnych szatach. Stroje mężczyzn przypominają trochę estetykę kostiumów z serialu Star Trek – noszą oni długie peleryny ze sztywnymi, bardzo wysokimi kołnierzami. Kobiece suknie są dużo bardziej strojne, z licznymi księżycowymi lub słonecznymi motywami - coś na kształt Gwiezdnych Wojen w połączeniu z modą hippisowską. Wiele z nich uzupełnia się także kolorowymi, tiulowymi welonami.
Członkowie sekty (według Wikipedii, ich liczba wynosi globalnie ok. 120 000 osób) wierzą, że należą do starej, pozaziemskiej cywilizacji, która posiadła zdolność podróżowania w czasie i odradzania się pod różnymi postaciami. I tak, po kolonizacji naszej planety, zamieszkiwała już ona Wyspę Wielkanocną, Ateny, Rzym, Imperium Majów (do opuszczenia którego zmusiła ich wielka katastrofa nuklearna), Egipt, po to by powrócić w czasach krucjat, rewolucji francuskiej itd. Częścią składową kompleksu jest niezwykła świątynia położona na pobliskim wzgórzu, w której czci się prekolumbijskiego ducha Pai Seta Branca (jedną z reinkarnacji tego ostatniego, był ponoć św. Franciszek z Asyżu). W miejscu tym znajdują się liczne rzeźby, sztuczne wodospady i wielkie jezioro w kształcie gwiazdy.
Ogólnie rzecz biorąc, ruch ten charakteryzuje duży synkretyzm i przeplatają się w nim zarówno elementy chrześcijańskie, spirytystyczne, jak i wywodzące się z condomblé czy pogańskich kultów solarnych/lunarnych, występujące dodatkowo w kombinacji z wiarą w kosmitów, latające spodki etc.
Wyjeżdżających ze wspólnoty żegna napis „Pozostajemy na łasce Waszych sądów, Bóg zapłać”. Dość to wszystko niezwykłe, trzeba przyznać, choć samym wyznawcom musimy oddać sprawiedliwość - podczas naszego fotograficznego rajdu zachowali absolutnie stoicki spokój. Efekt zobaczcie sami: :-)
 







czwartek, 23 czerwca 2011

Nikifor z Sao Jorge


Miasteczko São Jorge ma pewną ciekawostkę. Naszą uwagę przyciągnął jeden z domków, którego ściany pomalowano w dość przerażające, choć niezwykłe kolorystycznie kompozycje. Po małym śledztwie Heloísy, okazało się, że zamieszkuje go niemy malarz – samouk, człowiek chory psychicznie, malujący w sposób nie do końca świadomy, tj. intuicyjnie, od najwcześniejszych lat życia. Jego dzieła, które można też obejrzeć w środku domostwa (rozmieszczone pomiędzy dziesiatkami pornograficznych fotosów), zainteresowały już ponoć miejskich marszandów. Poniżej zamieszczamy kilka fotek malowideł, przy których wizje Boscha to zwykły ogródek  jordanowski :-).






środa, 22 czerwca 2011

Brazylijskie wakacje


Nie zdążyłyśmy jeszcze dobrze odpocząć po dość morderczej podróży z Boliwii do Brasília (z krótkim postojem w wątpliwej urody mieście Campo Grande), a już wyruszyłyśmy na brazylijskie wakacje. Nie na północne wybrzeże bynajmniej, jak zapewne oczekiwaliby Ci, którym Brazylia kojarzy się głównie z plażami i sambą (trochę może jeszcze z piłką nożną i Rio :-), ale do parku narodowego… w środku głębokiego interioru. Wbrew pozorom, nasze wakacje są jednak bardzo brazylijskie, ponieważ spędzamy czas tak, jak robi to wielu mieszkańców miasta stołecznego Brasília w trakcie dłuższych weekendów i letnich wakacji.
W miejscu tym musimy wyjaśnić, że ze zwiedzania klasycznych atrakcji Brazylii zrezygnowałyśmy z rozmysłem, ze względu na to, że odwiedziłyśmy ten kraj dość niedawno, tj. na przełomie października/listopada 2008 roku. Byłyśmy wtedy na krótkich, europejskich wakacjach, niemniej zaopatrzyłyśmy się w specjalny pass linii lotniczych TAM, który pozwolił nam na intensywne podróżowanie drogą powietrzną. Pokonałyśmy wówczas trasę São Paulo - Manaus - Amazonia - Brasília - Pirenópolis - Rio de Janeiro - Foz de Iguaҫu (strona brazylijska i argentyńska wodospadów plus wizyta w paragwajskim mieście Ciudad del Este) - Embu - São Paulo. Oczywiście, w kraju tak olbrzymim jak Brazylia, miejsc wartych odwiedzenia są jeszcze setki, niemniej ze względów finansowych, tym razem musimy sobie odpuścić. Dla zainteresowanych praktycznymi aspektami podróżowania po Ameryce Południowej, ważna informacja – Brazylia jest najdroższym krajem kontynentu, wymagającym wyższych nakładów finansowych niż Chile i Argentyna. Koszt wakacji w Brazylii będzie zbliżony do pobytu w najdroższych rejonach Europy (takich jak np. Lazurowe Wybrzeże i Skandynawia), w Australii czy Nowej Zelandii.
Dlatego właśnie, po przekroczeniu granicy boliwijsko – brazylijskiej, rozpoczęłyśmy rajd do stolicy, aby odwiedzić mieszkającego tam tatę J. Brasília jest z pewnością miejscem niezwykłym i na pewno jeszcze o nim napiszemy. Wprawdzie Heloísa, pochodząca z São Paulo macocha J, utrzymuje, że nie jest ona ani prawdziwym miastem, ani tym bardziej Brazylią, niemniej na pewno warto poświęcić temu fenomenowi architektoniczno – społecznemu trochę uwagi. Niewątpliwie, jest to najzamożniejsze miasto tego kraju. Aby się o tym przekonać, wystarczy udać się w niedzielę nad znajdujące się na środku stolicy jezioro, na którego wodach ścigają się najnowocześniejsze skutery i motorówki (dość powiedzieć, że mimo braku dostępu do morza, to właśnie stolica może poszczycić się największą liczbą zarejestrowanych jednostek pływających w całej Brazylii). W pobliżu eleganckich barów parkują tu samochody dobrych marek, z których pozdrawiają się chłopcy w koszulkach polo z krokodylkiem i dziewczęta z torebkami LV i obowiązkowymi perełkami w uszach. Na czym wzbogacili się ich rodzice? W Brasília nie ma praktycznie ani przemysłu, ani biznesu na dużą skalę. Całe to towarzystwo, które niedzielne popołudnia spędza w elitarnych klubach sportowych, to… urzędnicy państwowi. Z polskiej perspektywy rzecz zupełnie niewyobrażalna.
Gdy nadchodzi weekend, mieszkańcy miasta chętnie ruszają na wycieczki. Jednym z ulubionych ich celów jest miejsce, gdzie właśnie się znajdujemy, czyli oddalona o ok. 200 km od stolicy, Chapada dos Veadeiros. Jest to park narodowy, wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Całe centrum Brazylii pokrywa cerrado – rodzaj miejscowej formacji roślinnej, ni to busz, ni sawanna. Na pierwszy rzut oka nie robi oszałamiającego wrażenia – ot, suche zarośla, ale zdecydowanie zyskuje przy bliższym poznaniu, przede wszystkim, za względu na niezwykłe bogactwo flory i fauny (patrz foto poniżej). Podobno występuje tu blisko 1/3 spośród wszystkich brazylijskich gatunków zwierząt i roślin. Co więcej, po przejściu przez krzewy, oczom turystów ukazuje się pierwszy, 120-metrowy wodospad. Przy kolejnym, 80-metrowym, można wziąć kąpiel, z czego oczywiście skwapliwie skorzystałyśmy, szczególnie, że słońce praży o tej porze roku niemiłosiernie. W wodzie towarzyszyły nam nieustannie stada małych, ciekawskich rybek, które w ogóle nie boją się ludzi, a nad głowami przelatywały parami niebiesko – żółte ary. Okazji do kąpieli jest tu oczywiście więcej, ponieważ okolica obfituje w piękne strumienie oraz formacje skalne i kaniony, tworzące naturalne baseny. Pod mniejszymi wodospadami można także zażyć orzeźwiającego „hydromasażu”. Większość wodnych atrakcji znajduje się na terenie prywatnych gospodarstw, fazendas, które powstały w czasach, gdy w okolicy wydobywano złoto i kryształy. Obecnie, większość z nich należy do bogatych ex-urzędników ze stolicy, którzy w ten sposób dorabiają do i tak niemałej emerytury (wjazd na ich teren to wydatek rzędu 10-15 reali od osoby). Zarobek gwarantowany, szczególnie, że wielu właścicieli nie płaci podatków – dobrym przykładem może być pousada, w której spaliśmy w São Jorge, gdzie klientom nie wydaje się potwierdzenia wniesienia opłaty, nawet gdy o nie poproszą.





Kryształy
Ta malutka (1-1,5 cm) roślina gustuje w insektach
Malpie Ucho obrośnięte "bawełną"
Kryształy przyciągają jednak nie tylko urzędników. Kolejną ciekawą grupą, widoczną szczególnie w największym miasteczku w okolicy, są miłośnicy ezoteryki. W Alto Paraiso łatwiej skosztować można dań kuchni indyjskiej, niż brazylijskiej feijoady, a lokalne sklepiki oferują pełną gamę hinduskich strojów, łapaczy snów i wyrobów z kamieni. Ze względu na wygląd miejscowej klienteli, miejsce to przypominało nam trochę indyjskie Goa, również pełne podstarzałych hippisów w pasiastych, szerokich spodniach i koszulkach z Kriszną. 



Ta roślina wytwarza olejek, niegdyś zbierany na podpałkę


Zainteresowanie kryształami jest zapewne jednym z powodów, dla których wstęp do parku narodowego możliwy jest tylko i wyłącznie w towarzystwie licencjonowanego przewodnika (koszt wynajęcia jego usług wyniósł w naszym wypadku 20 reali od osoby). Być może dobrze, że tak właśnie się dzieje, ponieważ pierwszą czynnością, jakiej oddawali się (bardzo sympatyczni skądinąd) brazylijscy turyści po przekroczeniu jego podwoi, było ponoć rozpalenie ognia pod churrasco. W miejscu, gdzie wilgotność powietrza wynosi często mniej niż 30%, takie działania nieraz kończyły się tragedią. Odnośnie niesubordynacji lokalnych turystów, piękną scenę zaobserwowała na jednym z postoi Heloísa. Pan z północnego wybrzeża namiętnie dzielił się swoim prowiantem ze wspomnianymi wcześniej rybkami. Po kolejnym upomnieniu przewodnika, że ma natychmiast przestać, odburknął: „Nic złego im się nie stanie. To chleb pełnoziarnisty, bardzo zdrowy”.