wtorek, 29 marca 2011

Patagońska Arka Noego

Gdy podróżowałyśmy przez Mongolię, J indagowana jak jej się podoba, odpowiadała z pewnym wahaniem: „Ładnie, tylko trochę monotonnie”. Nie widziała wtedy jeszcze Patagonii ;-). W Mongolii krajobraz był gdzieniegdzie przynajmniej trochę pofałdowany. Dalekie południe amerykańskiego kontynentu jest krainą piękną i fascynującą, choć pejzaż nie należy do urozmaiconych. W trakcie kilkunastogodzinnych podróży autobusowych, gdy budziłyśmy się po 8 godzinach snu, mogłyśmy przez pomyłkę uznać, że nie przesunęliśmy się ani o kilometr. Za oknem ciągnęło się, bowiem, to samo płaskie i bezkresne pustkowie z niską, suchą, trawiastą roślinnością. La gran nada, czyli „wielkie nic”, jak mówią o nim Argentyńczycy.


Dotarłyśmy do Puerto Madryn, gdzie zakotwiczyłyśmy na dłużej. Podoba nam się to obecnie dosyć senne miasteczko, które swój okres świetności turystycznej przeżywa, paradoksalnie, zimą (czerwiec-sierpień). Wtedy to właśnie, w wodach zatok oblewających pobliski półwysep Valdés, wieloryby przybywają na gody i poród (ciąża samicy wieloryba trwa rok, więc co roku jedna grupa samic rodzi, inna natomiast zachodzi w ciążę). Podobno, w okolicy zdarza się widzieć nawet 200-300 sztuk waleni jednocześnie. My niestety dotarłyśmy tu wczesną jesienią, więc po wielorybach ani śladu. Nie oznacza to jednak, że tutejsza fauna nie zaspokoiła naszych oczekiwań. Przyjechałyśmy do Puerto Madryn, ponieważ kilkadziesiąt kilometrów za miasteczkiem zaczyna się Park Narodowy Półwyspu Valdés, w którym żyją pingwiny Magellana. Powodem, dla którego postanowiłyśmy zostać tu przez kilka dni, było niespodziewane spotkanie na molo pierwszego dnia. W środku miasteczka, w morze wychodzi pomost, przy którym cumują statki handlowe. Miejscowi chodzą tam na wieczorne spacery. Dostosowując się do lokalnych zwyczajów, przechadzałyśmy się po nim pierwszego wieczoru, oglądając mewy. Jedna z nich wydała nam się podejrzana, a zachowywała się jeszcze dziwniej. Okazało się, że były ku temu powody, ponieważ mewą wcale nie była :-). W środku miasteczka, w porcie, na falach unosił się okrągły, nażarty rybami pingwinek. Następne pływały w wodzie polując. Te grubiutkie, nieporadne na lądzie, ale rozkoszne ptaszki, w wodzie zamieniają się w istną torpedę. Od trzech dni spędzamy popołudnia na molo obserwując polujące pingwiny i mogłybyśmy spędzić tak następny tydzień.


Wybrałyśmy się też oczywiście do parku narodowego. J wprawdzie marudzi, że nie zobaczyła ataku orki, na który bardzo liczyła, jednak widziałyśmy takie bogactwo miejscowych zwierząt, że nasze apetyty przyrodnicze są zaspokojone na długo. J ma plany powrotu w te okolice i czatowania na plaży, tak długo, dopóki nie ukaże się na niej orka, ale na razie muszą one pozostać w sferze marzeń. Myślicie, że pomyliłyśmy się, pisząc o pojawieniu się gigantycznego drapieżnika „NA plaży”? Bynajmniej. Północna część półwyspu znana jest z tego, że żyjące tu licznie orki wykształciły niezwykły sposób polowania na lwy morskie - z własnej woli rzucają się na suchy ląd (dwoma trzecimi długości, a mierzą po 9 metrów), po czym z ofiarą w pysku wracają do wody. Są tylko dwa miejsca na świecie, gdzie można takie zjawisko zaobserwować, przy czym drugie jest trudno dostępne. 
J: Szczęśliwi nieliczni, którym dane było zobaczyć atak orki na żywo, dla reszty filmik:


Poniżej pozostali mieszkańcy półwyspu (z dedykacją dla Taty J, który sam bardzo lubi podglądać wszystko, co pływa, drepce, fruwa :-) 

Eleganckie Guanaco
Mara, czyli zając patagoński
Cuis - kuzyn świnki morskiej
Pancerniki - gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta
Co mi zrobisz jak mnie złapiesz?
Pingwiny Magellana
No co? Opierzam się.
Aria na dwa dzioby
Potężne słonie morskie podziwia się z daleka
Lwy morskie
Mamo, biegnę!
Ostatnie zdjęcie dedykujemy zwolennikom przekładania teorii socjobiologicznych na grunt zachowań współczesnych społeczeństw. Ñandú, czyli struś pampasowy, biega po patagońskim stepie w grupach i hołduje bardzo ciekawym zwyczajom rozrodczym. Samiec kopuluje z tak dużą liczbą samic, jak to tylko możliwe, zazwyczaj jest ich około dziesięciu. Każda z pań znosi maksymalnie 4 jaja, a następnie lokuje je we wspólnym gnieździe. Gdy wszystkie czterdzieści jaj zostaje zdeponowane w gnieździe, samice oddalają się i całkowicie trącą zainteresowanie potomstwem. Samiec nie tylko wysiaduje wszystkie jaja, ale również opiekuje się małymi do osiągnięcia przez nie samodzielności. Wiosną można zaobserwować rozkoszny widok, gdy za samcem strusia drepcze gęsiego czterdzieści małych strusiątek. Jak twierdził nasz kierowca, samice udają się w tym czasie na zakupy :-).


poniedziałek, 28 marca 2011

Kobiety Argentyny

Kobiety Argentyny to oczywiście temat rzeka. W Córdobie, dzięki naszemu przyjacielowi Michałowi, poznałyśmy przesympatyczną prezenterkę telewizyjną, Ximenę. Podróżowała ona sporo po świecie, a w trakcie ostatniego objazdu Europy, dotarła nawet do Krakowa. Poza wojażami, namiętnie tańczy też tango i chętnie poznaje ludzi z różnych krajów. Ximena zabrała nas na spotkanie ze swoimi przyjaciółkami (do imprezy „właściwej”, czyli klubowej, nie dotrwałyśmy, bo zaczęła się, bagatela, o… 3 w nocy. To tutejsza towarzyska norma). Trzeba powiedzieć, że w pierwszej sekundzie po prezentacji zupełnie nas zatkało, gdyż po przejeździe przez – co tu dużo mówić – nie najpiękniejsze ulice miasta, zostałyśmy wprowadzone do ślicznego domku na strzeżonym osiedlu, gdzie w jasnym salonie siedziały obok siebie cztery kobiety, wyglądające jak kandydatki do tytułu Miss Universe. Wrażenie piorunujące, nie tylko ze względu na ich urodę, profesjonalny makijaż, kreacje, ale - przede wszystkim - z powodu ich wzrostu, drastycznie odbiegającego od średniej krajowej. Wszystkie były gigantyczne (pisząca to J mierzy 175 cm!), do czego przyczyniały się jeszcze kilkunastocentymetrowe platformy, których nie zdjęły, rzecz jasna, nawet w mieszkaniu :-). Szok tym większy, że - wbrew wyobrażeniom wielu - Argentynki (podobnie zresztą jak Brazylijki) są w zdecydowanej większości niskie i krępe. Kwestia dbałości o wygląd (nie mylić z australijską czy nowozelandzką dbałością o zdrowie) w Ameryce Łacińskiej to temat na rozprawę doktorską. Nie będzie żadną przesadą ani złośliwością stwierdzenie, że na kontynencie tym, odpowiednia aparycja wliczana jest u kobiet w kategorię "aktywa", a operacje plastyczne traktuje się jako przyszłościowe "inwestycje". Kwestie te, traktowane są tu śmiertelnie poważnie.

Dalej było już tylko zabawniej. Ponownie wróciło wrażenie podobieństwa do wyborów miss świata, z tym, że tym razem, pytania zadawały kandydatki. Najlepsze brzmiało „czy u was naprawdę są takie hostele, gdzie porywają ludzi?”. Okazało się, że jedna z nich widziała horror Eliego Rotha p.t. „Hostel” - kultowy wśród maniaków niszowego podgatunku tego typu filmów, zwanego „gore” (za Wikipedią: ang. „rozlana/zakrzepła krew”), charakteryzującego się śmiałymi scenami seksualnymi, dewiacjami, kanibalizmem, wyjątkową brutalnością itd. Akcja tego arcydzieła toczy się… na Słowacji. Zabawna była też reakcja pań, na wiadomość, że znaną w Polsce Argentynką jest Natalia Oreiro aka ”Zbuntowany Anioł” :-). Wszystkie, jak jeden mąż, zakrzyknęły z oburzeniem: „Ta lafirynda?” :-) W prawdziwe zdumienie wprawiły nas jednak, gdy dwie z nich, na stojąco, przy zgaszonym świetle, ze łzą wzruszenia w oku, wysłuchały Madonny, śpiewającej „Don’t cry for me Argentina”. „To o nas, o Argentynie” – wyjaśniły :-). Madonna udająca Evitę (swego czasu, również określana przez najzagorzalszych peronistów mianem lafiryndy, niegodnej grania świętej), była dla nich ucieleśnieniem argentyńskości. Okazało się jednak, że żadna z nich filmu nie widziała.

Mimo lekko surrealistycznego klimatu spotkania (skrzyżowanie wizyty na planie telenoweli z teledyskiem Ricky’ego Martina), bawiłyśmy się przednio, a dziewczyny, mimo że nie wiedziały gdzie leży Polska, okazały się wyjątkowo miłe i bardzo, bardzo gościnne (jak niemal wszyscy Argentyńczycy zresztą). Oczywiście, nie mamy złudzeń, że miałyśmy okazję poznać bardzo uprzywilejowane reprezentantki żeńskiej części argentyńskiego społeczeństwa. Tak czy siak, było to bardzo ciekawe doświadczenie.


Mimo że podstawą tożsamości narodowej Argentyny jest baaardzo męska tradycja gauchos (lokalny odpowiednik cowboya), trzy kobiece imiona są tu na ustach wszystkich i nie będzie przesadą stwierdzić, że są elementem szeroko pojętej kultury tego kraju.

Evita - legenda nie tylko w Argentynie, również dzięki musicalowi Andrew Lloyd Webbera. Urodzona w 1919 roku jako Eva María Ibarguren, była nieślubną córką bogacza i jego kochanki z ludu. Wiele lat później, zniszczyła swoją metrykę urodzenia, zastępując ja sfałszowaną (dzieciom pozamałżeńskim w Argentynie dodawano niechlubną adnotację „z nieprawego łoża”), zmieniając kolejność imion (María Eva) oraz przyjmując nazwisko ojca (Duarte), który za życia nie uznał ani Evity, ani czworga jej rodzeństwa. Przy okazji, odjęła sobie 3 lata. W wieku 15 lat, przybyła do Buenos Aires, gdzie szybko dostała angaż w jednym z teatrów, a jej występy doczekały się dobrych recenzji. W 1944 roku spotkała Juana D. Peróna, za którego wyszła za mąż rok później. Były to lata kluczowe dla argentyńskiej polityki, dość powiedzieć, że po wielu kryzysach i dramacie zamachu stanu, Perón zdecydował się kandydować w 1946 roku na urząd prezydenta. Piękna żona aktywnie wzięła w tej kampanii udział (obydwoje nawoływali zresztą do nadania praw wyborczych kobietom, co nastąpiło w 1947), przyczyniając się do jego sukcesu. Evita stała się ulubienicą argentyńskiego ludu, mimo że oponenci zarzucali jej nadmierne umiłowanie luksusu i wymyślnych kreacji. Doświadczywszy prześladowania ze strony arystokracji, robiła wszystko, co możliwe, by utrzeć nosa „damom z towarzystwa”, zwracając się ku najbiedniejszym, descamisados („bez koszuli”). Budowała przytułki, szpitale, sierocińce. Założyła Kobiecą Partię Peronistyczną. Jej popularność była (i jest) tak wielka, że 22 sierpnia 1951 roku lud zagroził strajkiem generalnym, jeśli Evita odrzuci propozycję kandydowania na stanowisko wice-prezydenta. Piękna Eva na przemian szlochała w ramionach męża i zwracała się do tłumu, zgromadzonego na placu, gdy zaś głos chciał zabrać prezydent Perón, ktoś krzyknął „Pozwól mówić towarzyszce Evicie!” Karierą polityczną Evy Duarte przerwała przedwczesna śmierć (rak szyjki macicy). Na wygnaniu, Perón ożenił się po raz kolejny z tancerką egzotyczną, a jego nowa małżonka – Isabelita - zastąpiła go po jego śmierci na stanowisku głowy Państwa, zapoczątkowując tym samym, argentyńską tradycję politycznych klanów. Aby zrozumieć, jak ważna była Evita dla Argentyńczyków, wystarczy powiedzieć, że po utracie władzy przez Peróna, jej zabalsamowane zwłoki zostały porwane i krążyły po całym świecie przez 16 lat. Powodem było to, że nowi rządzący bali się charyzmy byłej prezydentowej nawet zza grobu. 

Grób rodziny Duarte na cmentarzu Recoleta w BA












Cristina - obecnie urzędująca prezydent. Na stanowisku tym zastąpiła swego męża, Néstora, który nie mógł ubiegać się już o kolejną reelekcję. Studiujący prawo Cristina Fernández (ur.1953) i Néstor Kirchner poznali się w Uniwersyteckiej Młodzieżówce Peronistycznej. Po ślubie w 1975 roku, obydwoje praktykowali jako adwokaci w Patagonii, nie zaniedbując jednak działalności politycznej. W 2003, Néstor wygrał wybory prezydenckie i zapisał się w historii jako jeden z ulubionych polityków argentyńskiego ludu.

W latach 1995-2007, Cristina pełniła funkcje senatorki (co ciekawe, w wyborach z 2005, pokonała Hildę González de Deuhalde, żonę byłego prezydenta.) W 2007, zdecydowała się zaś stanąć do wyścigu o urząd głowy Państwa, który zwalniał jej mąż. Wybory wygrała, niemniej przeszły one do historii jako te z największą absencją oraz rekordową liczbą głosów nieważnych.

Cristina jest na argentyńskiej ulicy wszechobecna, nie tylko dlatego, że jej twarz patrzy na przechodniów z tysięcy plakatów, ale, głównie, za sprawa graffiti. Po śmierci Néstora w październiku 2010, najwięcej ulicznych twórców życzy Cristinie siły „Fuerza Cristina!”, tylko nieliczne niewidzialne ręce wymazują z tych napisów „z”, co daje „Fuera Cristina!” (Cristina won!). Nie będzie przesadą stwierdzenie, że Cristina jest uwielbiana, choć jej operacje plastyczne, zamiłowanie do luksusu, wydawanie pieniędzy podatników na dojazdy do pracy helikopterem (podobno cztery przecznice) i inne ekstrawagancje, nawet wśród zwolenników budzą mieszane uczucia. Cristina i Néstor, nie tylko z powodu wyznawanych poglądów politycznych (obydwoje należeli do partii peronistycznej), ale również innych podobieństw, byli postrzegani jako następcy Państwa Perón. Wydaje się, że Argentyńczycy kochają takie pary(foto powyżej). W październiku odbędą się wybory prezydenckie – Cristina ma zapewne wygraną w kieszeni.

W Polsce, argentyńską głowę Państwa, mogliśmy podziwiać w zeszłym roku w telewizji, kiedy to propagując dywersyfikację krajowej produkcji mięsnej (opartej, rzecz jasna, na wołowinie), zachwalała podczas zjazdu hodowców walory wieprzowiny, porównując ją do viagry, po czym następował opis miłego weekendu w prezydenckim domu, który miał miejsce w nieodległej przeszłości po konsumpcji prosiaczka „ze skórką” (sic!) Wideo, ku radości widzów, obiegło cały świat. Znający hiszpański, zdumiewającą wypowiedź Pani Prezydent mogą zobaczyć tu:


 
Last but not least - Mafalda. Nie, tym razem nie o rasową polityczkę chodzi, choć sześcioletnia Mafalda jest dzieckiem nad wyraz rozpolitykowanym i wrażliwym na społeczne nierówności. Jest ona dziełem rysownika Quino, a rysunki i komiksy z jej udziałem powstawały od 1962 do 1973. Mimo że od tamtego czasu Quino poświęca się tworzeniu innych (prześmiesznych) żartów rysunkowych, o Mafaldzie pamiętają w Argentynie (i nie tylko) absolutnie wszyscy. Jest ona tym, czym dla Francuzów stał się Tintin. Komiksy o małej Argentynce doczekały się nie tylko tłumaczeń na wiele języków, ale i wersji filmowej. W Argentynie Mafalda widnieje na pamiątkach, szyldach przedszkoli i sklepów dla dzieci. Mówi się o niej i pisze, używane egzemplarze komiksów bukiniści sprzedają obok książek Lacana i Foucault. Na przeciwko domu w Buenos Aires, w którym mieszkała bohaterka Quino, stoi od niedawna jej kolorowy pomnik. Wydaje nam się, że Mafalda nigdy nie dotarła do Polski (gdzie komiks nadal uważany jest za płytką rozrywkę dla dzieci), a szkoda. Jest dowcipna, mądra i urocza. 

  
sklep z ubraniami dziecięcymi "Mafaldka"

piątek, 25 marca 2011

Za, a nawet przeciw

Napis na chodniku "Każda sztuka jest polityczna"
Argentyńczycy są niewątpliwie bardzo rozpolitykowanym narodem. Protestują dużo, głośno i na każdy temat. Swoje poglądy demonstrują nie tylko na plakatach, ale również na murach i t-shirtach. Najprostszym sposobem nawiązania rozmowy jest wspomnieć Panią Prezydent, Cristinę Fernández de Kirchner, ponieważ każdy Argentyńczyk albo ją kocha, albo serdecznie nienawidzi. Wystarczy jedno słówko i następuje po nim dwudziestominutowa tyrada na jej temat. Ale o pani de Kirchner w osobnym poście.

Pierwsze, co usłyszałyśmy po dojechaniu do Córdoby, to: „Macie szczęście, że udało wam się dojechać, właśnie zaczął się strajk kierowców autobusów”. Podobno trwa on nadal, choć firma, która sprzedała nam bilety na następny (bardzo długi, wiodący aż do Patagonii) odcinek podróży, nawet się na ten temat nie zająknęła. Związki zawodowe i temat praw pracowniczych są tu jednymi z najbardziej eksploatowanych. Na każdym słupie można znaleźć plakat, ogłaszający protest przeciwko wyzyskowi różnych grup zawodowych. Nie wiemy czy sytuacja argentyńskich pracowników jest rzeczywiście tak zła, faktem jest jednak, że jest to pierwszy kraj podczas naszej podróży, w którym banki zamykają się o 16-tej, knajpy nie otwierają swych podwoi przed 13-tą, a dostanie piwa po 21-ej graniczy niemal z cudem. Meksykanin, poznany w Buenos, nie mógł wyjść ze zdumienia, że w całym San Telmo nie ma ani jednego sklepu otwartego późnym wieczorem. Uznał, że w Meksyku byłoby to nie do pomyślenia. Bardzo go ucieszyła wiadomość, że w Warszawie również. 

Dziś jest święto narodowe, rocznica wojskowego zamachu stanu z 1976 roku. W związku z tym, ulice Córdoby zostały zalane przez rozliczne demonstracje. Głośny, wesoły pochód z klaunami, bębnami i tańcami, paradoksalnie, poświęcony został pamięci ofiar junty. W naszym kręgu kulturowym stanowiłby najbardziej niezwykły sposób celebrowania pamięci o zmarłych, tutaj jednak uznawany za właściwy. Gdy kolejna demonstracja zamknęła nam drogę, skręciłyśmy na skrzyżowaniu tylko po to, aby wpaść w sam środek… pochodu. Tym razem protestowali członkowie Ruchu Rewolucyjnego im. Tupaca Amaru. Organizacja ta uważana jest przez rząd USA za terrorystyczną. Marksistowska partyzantka działa głównie w Peru, ale jej członkowie i w Córdobie maszerują z Che Guevarą na sztandarach. Nawet jeśli ktoś ich nie kojarzy, zapewne będzie pamiętał głośne zajęcie ambasady Japonii w Peru w 1996 roku, gdzie, w trakcie przyjęcia, do jej budynku wtargnęli terroryści i wzięli zakładników. Telewizje całego świata relacjonowały na żywo z Limy akcję odbicia zakładników. Dziś w Córdobie, sztandary Ruchu Rewolucyjnego im. Tupaca Amaru niosły kobiety, mnóstwo dzieci, starsi mężczyźni. Nikt nie wyglądał na terrorystę, ale - jak wiadomo - pozory mylą.


Zdjęcia ofiar rządów junty
 

Demonstracja upamiętniająca zaginionych i zamordowanych
 

Ruch Rewolucyjny im. Tupaca Amaru
W Argentynie protestują dosłownie wszyscy. Na każdym z dużych placów Buenos Aires, na którym byłyśmy, stały rozbite namioty z transparentami. I tak, o swe prawa walczą tu weterani wojny o Falklandy/Malwiny, przedstawiciele wspólnot indiańskich, a matki zaginionych podczas rządów junty wojskowej w latach 70 - tych, od 30 lat przychodzą w każdy czwartek na Plaza de Mayo, odziane w białe chusty.


Weterani wojny o Falklandy/Malwiny protestują na Plaza de Mayo; na pierwszym planie rysunki białych chust, symbolizujących Matki z Plaza de Mayo

wtorek, 22 marca 2011

Boskie Buenos

„Chcę jeszcze raz pojechać do Europy
Lub jeszcze dalej do Buenos Aires
Więcej się można nauczyć podróżując
Podróżować, podróżować jest bosko

Ciągle pan pyta co sądzę o mężczyznach
Ach proszę pana jaki pan jest ciekawski
Naturalnie myślę o mężczyznach
Ale teraz muszę jechać do Buenos Aires

Kiedy wybrali mnie syreną morza
Zaprosili mnie do pierwszej klasy
Częstowali mnie szampanem
Ja uwielbiam szampana w Buenos Aires”
Tekst: Kora Jackowska

Czy Buenos jest boskie?  Niezupełnie, ale ma rejony, które urzekają. Wystarczy wspomnieć centrum z monumentalnymi kamienicami, które urodą nie ustępują Paryżowi, niestety w raczej zaniedbanej wersji Miasta Świateł. Dzielnica bogatych – Recoleta, mogłaby równie dobrze znajdować się w Madrycie, tak bardzo przypomina tamtejsze Barrio de Salamanca - szacowna, z piękną architekturą, drogimi sklepami i bardzo niezwykłym cmentarzem, który jest zaprzeczeniem powiedzenia, że po śmierci wszyscy stajemy się równi. Aby leżeć na cmentarzu Recoleta nie wystarczy być bogatym, trzeba jeszcze być dobrze urodzonym. Pierwszym i jedynym odstępstwem od powyższej reguły był, mocno oprotestowany przez argentyńską arystokrację, pogrzeb Evity Perón, kobiety urodzonej jako córka kochanki bogacza. Dziś, paradoksalnie, większość z odwiedzających Recoletę idzie prosto na grób Evity, pozostałe nagrobki oglądając niejako przypadkiem. 



Mieszkamy w San Telmo, uroczej dzielnicy o artystyczno – żulerskim klimacie. Tak powinna wyglądać warszawska Praga, gdyby tylko zainwestowano w nią trochę pieniędzy. San Telmo nie jest jednak obiektem zainteresowania turystów, w przeciwieństwie do La Boca, dzielnicy legendy. To właśnie tutaj wynaleziono tango. Na środku dzielnicy znajduje się także stadion Boca Juniors - drużyny, za którą niemal każdy porteño (mieszkaniec BA) dałby się zabić. Dosłownie. Wczorajszy mecz zakończył się przegraną Boca i śmiercią jednego z kibiców, zakatowanego na ulicy przez fanów drużyny przeciwnej. Zupełnie nie rozumiemy fascynacji La Boca. Nie możemy też pojąć, dlaczego tłumy turystów łapią się na lep udawanej naturalności. Zdecydowana większość La Boca jest brudna, śmierdząca i zupełnie nieinteresująca. Na skraju stosunkowo dużej dzielnicy znajduje się jednak kwadrat ulic, zamieniony w turystyczny Disneyland. Budynki pomalowano tu w krzykliwe barwy, na balkonach wystawiono figury Evity i Maradony zrobione z papier mache. Na parterach otwarto knajpki, w których wszystko kosztuje cztery razy więcej niż gdziekolwiek indziej. Najważniejsze, że (głównie amerykańscy) turyści walą tłumnie i biznes się kręci.

Turystyczna część La Boca - na balkonie Evita i Perón
Maradona ma tutaj boski status
Turystyczna cześć La Boca

To, co urzekło nas najbardziej, to lekko staroświeckie knajpki Buenos Aires. Niepretensjonalne i autentyczne. Kelnerami są starsi mężczyźni w nienagannie białych koszulach, a nie studenci, dorabiający do czesnego. Klimat rodem z „Zaklętych Rewirów”. Knajpki Buenos Aires są instytucją samą w sobie. 



Polska restauracja, w menu zupa ogórkowa i bigos
W San Telmo niedziele przypominają karnawał

To nie Rio, to San Telmo :-)

poniedziałek, 21 marca 2011

Nowa Zelandia - ceny i parę rad praktycznych

Nie raz narzekałyśmy na to, jak drogo jest w Nowej Zelandii.  Czas na szczegóły. Uwaga!!! Wszystkie ceny w dolarach nowozelandzkich (ok. 73% wartości dolara amerykańskiego i australijskiego).

Noclegi – Najtańsze hostele młodzieżowe stowarzyszone są w sieci BBH, wszystkie, w jakich byłyśmy, należały do tej organizacji. Po zakupieniu karty członkowskiej za 45 NZD od osoby, można spać w dormach od 25-28 NZD. Ceny za pokój zaczynają się od 60 NZD, ale zwyczajowo dwójka bez łazienki kosztuje ok. 75 NZD. Przy braku karty członkowskiej płaci się 10-20% więcej. Ceny za miejsce na namiot są nieznacznie niższe od noclegów w dormach. My zdecydowałyśmy się na kupno namiotu, ponieważ spanie w dzielonych salach byłoby dla każdej z nas torturą - wolimy własny namiot niż najelegantszy dorm. Za namiot płaci się od osoby i ceny te wynoszą od 10 do 20 dolarów za osobę. W koszt zawsze wliczone jest korzystanie z campingowej kuchni, choć prysznic bywa czasami dodatkowo płatny (to samo dotyczyć może dormów i pokoi na campingach).

Jak wspomniałyśmy, nasz namiot kupiłyśmy w Auckland w Warehouse. Jeśli jednak ktoś wybierałby się do NZ z własnym, musi pamiętać o bardzo surowych przepisach sanitarnych. Władze NZ zabraniają wwożenia do kraju większości produktów pochodzenia zwierzęcego oraz wszystkiego, co może mieć na sobie ślady ziemi lub innych produktów organicznych. Namioty, śledzie i szpilki, buty do wspinaczki górskiej i wszelkie inne wyposażenie turystyczne muszą być sterylnie czyste, nie mogą zawierać żadnych śladów ziemi, trawy etc. Posiadanie namiotu trzeba zadeklarować przy wjeździe. Jeśli jego czystość będzie budzić wątpliwości, namiot zostanie zatrzymany do kwarantanny. Jako camperki z wieloletnim doświadczeniem wątpimy w możliwość takiego oczyszczenia namiotu, aby rzeczywiście nie ostało się na nim źdźbło trawy. Nie wiemy też jak bardzo skrupulatnie sprawdzają czystość sprzętu władze celne, na pewno jednak o niego pytają. 

Najpopularniejszą opcją zwiedzanie NZ jest wynajęcie campera. Do wyboru są zarówno wielkie campery z kilkoma łóżkami i prysznicami, jak również busy przerobione tak, aby w tylnej części można było spać i gotować. Najpopularniejszymi firmami wynajmującymi busy są Wicked Campers, Jucy, Maui oraz Backpacker. Jeśli wrócimy do NZ (a bardzo byśmy chciały), to zdecydowanie będziemy podróżować camperem. Trzeba jednak pamiętać o trzech, bardzo istotnych kwestiach. Polskie prawo jazdy jest honorowane przez duże wypożyczalnie, aczkolwiek warto zaopatrzyć się albo w międzynarodowe, albo oficjalne tłumaczenie. W Polsce oznacza to de facto wizytę u tłumacza przysięgłego. Zdaniem właściciela hostelu w Auckland, w NZ, można w ciągu jednego – dwóch dni załatwić sobie tłumaczenie, które będzie honorowane przez miejscowe władze (policję), aczkolwiek nie znamy jego ceny. Drugą, niebagatelną dla niektórych kwestią, jest ruch lewostronny. Trzeba jednak przyznać, że Kiwis są kierowcami bardzo eleganckimi i jeśli przyzwyczailiśmy się do chamstwa na polskich drogach, to poruszanie się po NZ będzie przyjemne i bezstresowe, tym samym nawet stres związany ze zmianą kierunku jazdy będzie mniejszy. Kolejną rzeczą są istotne ograniczenia w parkowaniu camperów. W ciągu dnia można zatrzymać się na parkingu nad jeziorem, ale postój nocny w zdecydowanej większości miejsc będzie surowo zakazany. Trzeba zatem jechać na camping i wnieść odpowiednią opłatę.
Uwaga na odległości między stacjami benzynowymi :-)
Jedzenie – unikałyśmy knajp jak ognia, więc nie wiemy w sumie ile kosztuje posiłek w restauracji. Na podstawie obserwacji menu, wygląda jednak, że za 15 dolarów można dostać curry z ryżem w hinduskiej knajpie, a za 20 NZD zjeść coś w rodzaju sałatki z kurczakiem w innej restauracji. Wiemy natomiast ile kosztują dania typu fast food. Kebab lub falafel do ręki – 10 dolarów, Big Mac lub inny burger w Macu– 5-7 dolarów, kanapka lub wrap w kawiarni ok. 8 dolarów, fish&chips w gazecie – 10 dolarów. 

Zakupy robiłyśmy w supermarketach (w mniejszych sklepach ceny były wyższe nawet o 20%) – chleb kosztował 4-6 dolarów, ser (ok. 35 dkg) 10 NZD, mała paczka wędliny 4-5 NZD, pomidory 5 NZD za kg, sałata 5 NZD. Generalnie zakupy na śniadanie i obiad dla dwóch osób to wydatek min. 50NZD.

Piwo w sklepie – od 3 do 6 dolarów za puszkę 0,5 l. Wino od 10 NZD górę.

Transport - bilet autobusowy na trasie ok. 100 km – 80 dolarów. Kupiłyśmy bus passy u największego operatora autobusów dalekobieżnych, Intercity. Oferują oni dziesiątki różnych passów, od 100 do 1300 dolarów (cena zależy od przejechanych odległości). Nasz pass pozwalający nam na przejechanie trasy z Auckland do Christchurch (dokładny plan podróży znajduje się na mapie pod linkiem „tu jesteśmy, tu byłyśmy"), z pobytem w Queenstown i Milford Sound, kosztował 680 dolarów za osobę. Pass obejmujący prawie całą Wyspę Południową i Północną kosztował niemal 1300 dolarów od osoby.  Alternatywą dla InterCity są firmy typu KiwiExperience - bardzo dobre, nastawione na młodych ludzi, dowożące klientów pod hotel (w odróżnieniu do InterCity, choć im też się to czasem zdarza), ale za to dużo droższe. Pass KiwiExperience, będący odpowiednikiem naszego passu InterCity kosztował ok. 1200 dolarów. W cenie passu Intercity wliczone było zwiedzanie jaskiń Waitomo (ok. 45 dolarów za bilet), autobus turystyczny w Wellington (30 dolarów), prom miedzy wyspami (ok. 80 dolarów) oraz dojazd i rejs po Milford Sound (od 175 dolarów). W cenie pozostałych passów turystycznych (np. KiwiExperience) atrakcje te nie są wliczone w cenę, trzeba dodać je do ceny biletu. Uwaga!! Wszystkie te bonusowe wycieczki/przejazdy z wyjątkiem Waitomo wymagają uprzedniego bookowania! Powrót z Christchurch do Auckland to albo wydatek ok. 180 dolarów za bilet autobusowy (minimum dwa dni podróży) albo 79 dolarów za samolot w promocji. Bilety na autobus miejski – 1,80 dolara. Prom miedzy wyspami (u nas w cenie passu) ok. 70-90 dolarów.

Atrakcje – wstępy do niektórych miejsc są darmowe (np. Te Papa w Wellington), inne kosztują od 10 do 20 dolarów, ale np. wizyta w oceanarium to wydatek ok. 50 dolarów. NZ jest rajem dla wielbicieli sportów ekstremalnych. Można to oddać się najbardziej wyszukanym formom rozrywki polegającej na skakaniu, spadaniu, spływaniu, byciu zrzucanym ze wzgórza etc. Wszystko to kosztuje majątek. Bungee jumping – od 100 dolarów, zorbing – ok. 70 dolarów, skydiving – od 300 do 600 dolarów, rafting – 150 dolarów, wynajęcie roweru na 8 godzin – od 30 dolarów.

Internet – w odróżnieniu od całej biednej Azji, Nowozelandczycy każą sobie płacić za każdą sekundę spędzoną online, nawet jeśli mieszka się w hotelu. Niektórzy mówią, że dlatego bogaci są bogaci, a biedni biedni, ale akurat w tej kwestii się nie zgadzamy. Biednym zależy na klientach, bogaci mają ich raczej w głębokim poważaniu. Za używanie internetu płaci się zazwyczaj w jednostkach 10-15 minutowych.  Cena wynosi od 1 do 4 dolarów za 10 - 15 minut.  Czasami można wykupić dostęp dobowy za 10 - 12 dolarów, ale tylko wi fi. 

Qantas Srantas



Zanim pożegnamy na blogu Nową Zelandię i pokażemy parę zdjęć z Buenos, musimy podzielić się z tymi, którzy nas czytają, naszą frustracją związaną z niekompetencją jednej z najlepszych (podobno) linii lotniczych świata – Qantas.

Nasz samolot, linii Qantas, z Auckland wylądował w Sydney z dwudziestominutowym opóźnieniem.  W związku z tym miałyśmy jedynie 45 minut na przesiadkę (dodajmy, że tak krótka przerwa nie była naszym wymysłem, tylko jedyną dostępną opcją biletu łączonego, proponowanego przez te linie). My zdążyłyśmy, nasze bagaże nie, podobnie jak walizki trzech innych osób. Zostałyśmy poinformowane o tym natychmiast po wyjściu z samolotu (aczkolwiek w dość nieporadnej formie), wypełniono za nas formularz zgłoszeniowy i obiecano, że bagaż jutro będzie w naszym hotelu. Pracownik Qantas nie zająknął się nawet o odszkodowaniu, kosztach związanych z zakupem rzeczy niezbędnych do funkcjonowania, za jakie uważamy jedynie kilka podstawowych kosmetyków i świeżą bieliznę. Zaindagowany jednak przyznał, że powinnyśmy otrzymać po 100 USD na głowę za pierwsze 24 h opóźnienia. Przy czym, oczywiście, sumy tej wypłacić osobiście nie może, jest weekend, dlatego biuro Qantas jest zamknięte i powinnyśmy zgłosić się tam w poniedziałek, aby otrzymać odszkodowanie. 

Pierwszą godzinę w Buenos spędziłyśmy na poszukiwaniu otwartego sklepu z bielizną i t-shirtami, co w sobotę popołudniu nie było wcale łatwym zadaniem. Udało nam się w końcu kupić parę designerskich majtek fair trade (jedyne jakie w ogóle były), 2 koszulki, mydło, dezodorant, szampon i pastę do zębów. Brudne rzeczy uprałyśmy i rozwiesiłyśmy na krzesłach w pokoju. Naprawdę wierzyłyśmy, że w niedzielę po południu nasze bagaże będą już z nami. W końcu to Qantas. Jest późny wieczór, minęło 36 godzin od naszego przylotu do Buenos, a nasze plecaki nadal podróżują bez nas. Oczywiście nikt z Qantas nie dzwonił do nas, żeby poinformować nas o dalszym opóźnieniu. Nadal mamy nadzieję, że nasze bagaże są w Sydney, a nie np. w Seulu lub Honolulu, ale nadzieja ta zmniejsza się z każdą godziną. Rano wyruszamy, w bojowych nastrojach, do biura Qantas. Mamy nadzieję wrócić z co najmniej z 200 dolarami w kieszeni. Najbardziej jednak chciałybyśmy odzyskać nasz bagaż. Są w nim np. leki na astmę, których potrzebujemy, nie mówiąc o ciepłych ubraniach (póki co jest na szczęście upalnie). Jak na razie, po bardzo pozytywnych doświadczeniach z samego lotu Jambo Jetem (orgią dla naszych wyposzczonych oczu była oferta filmów, które oglądałyśmy przez 12 godzin niemalże non stop), usługi Qantas klasyfikujemy poniżej standardów tunezyjskich czarterów, ponieważ nawet tamtym nie udało się zgubić naszych rzeczy. P doleciała bez bagażu dwa razy w życiu - w Stanach dotarł on do niej w ciągu następnych 3 godzin, w Polsce przed upływem doby. A jednak, Qantas Srantas! 

piątek, 18 marca 2011

Kiwi

Chiński agrest – tak zwał się okrągły, brązowy owoc, który sprowadzono do Nowej Zelandii, gdzie wielkiego sukcesu jednak nie odniósł. Jego dobra passa przyszła, gdy jakiś zmyślny importer ochrzcił go imieniem ptaka, występującego tylko i wyłącznie w tym kraju. Kiwi. Owoce szybko zaczęły rozchodzić się jak świeże bułeczki, a nowa nazwa przyjęła się na całym świecie.

Grubiutkie, nielotne ptaki kiwi są największą miłością Nowozelandczyków i nieoficjalnym, narodowym symbolem. Identyfikacja mieszkańców NZ z brunatnym ptaszkiem jest tak silna, że sami siebie określają mianem „kiwis”. „Be a tidy kiwi!” – upomina napis na torebkach z supermarketu („Bądź czystym kiwi!”), wynajmij „pokój dla studenta w domu miłej pary kiwi (czyli nowozelandzkiej)”, etc… Historia tego przydomku sięga czasów wspólnej walki u boku Australijczyków – to właśnie Aussies nadali go swoim wschodnim sąsiadom podczas I wojny światowej.

Kiwi są zwierzętami nocnymi, mają świetny słuch, ale bardzo słaby wzrok. Najczęściej widzi się je grzebiące w ziemi swymi długimi, wąskimi dziobami. Spotkanie przedstawiciela tego gatunku na łonie natury plasuje się bliżej kategorii „cudów”, niż „możliwości”, tak więc większość turystów słono płaci za odwiedzenie specjalnego wybiegu, zwanego tu „kiwi house”(„dom kiwi”). Ptaki przebywają w nim za zaciemnionymi, lustrzanymi szybami z grubego szkła. Najczęściej, w ciągu dnia panuje u nich sztuczna noc, aby turyści mogli je zobaczyć w mroku. Czasem jednak możliwe są nocne odwiedziny w zoo.

Wypchany kiwi w Te Papa
Klapa silnika autokaru wycieczkowego
 


Kiwi jako symbol są w Nowej Zelandii wszechobecne – zdobią prawie wszystkie pamiątki (poza tymi z drużyną All Blacks). Nawet tutejsza kolej nosi oficjalną nazwę Kiwi Rail. Ptaki te, mimo że sympatyczne, nie są jednak jedynymi zwierzęcymi konkurentami do roli symbolu NZ. Oprócz psotnych kea, występują tu także najcięższe, nielotne papugi kakapo. Walce o przetrwanie tego ostatniego gatunku poświęcono fantastyczny film w muzeum Te Papa. Był to bój heroiczny, bowiem wprowadzenie samczyków w miłosny nastrój okazało się nie lada wyzwaniem - wolały one oddawać się harcom z ludzkimi głowami i zdechłymi przedstawicielami innych gatunków niż z własnymi samiczkami. Na szczęście liczba młodych powoli rośnie.


W dziale "zwierzęta hodowlane", palma pierwszeństwa należy bezapelacyjnie do owiec merynosów. Również wśród nich Kiwis mają swojego bohatera – samca o wdzięcznym imieniu Shrek. Stał się on bohaterem narodowym po tym jak uciekł przed farmerami, chcącymi go ostrzyc i ukrywał się w jaskiniach i lasach przez sześć lat. Gdy go w końcu złapano, jego futro ważyło 24 kg, a postrzyżyny pokazała telewizja publiczna. Merynos stał się ogólnokrajową sensacją i, po ostrzyżeniu, doczekał się nawet spotkania z panią premier Helen Clark. Sława zwierzaka wykracza poza granice wysp. Jego największymi zagranicznymi admiratorami są Japończycy, którzy nakręcili już dwa filmy o Shreku.

Źródło: stuff.co.nz



***

Jutro opuszczamy Nową Zelandię i udajemy się w długą podróż do Argentyny. Lecąc z Australii do Ameryki Południowej mija się międzynarodową linię zmiany daty.  Dzięki temu „odzyskamy” wszystkie godziny „stracone” w trakcie podróży na wschód. Z Sydney, gdzie mamy międzylądowanie, wylatujemy 19 marca o godz. 11 rano. W Buenos Aires lądujemy natomiast 19 marca o godz. … 10 rano, czyli cofamy się w czasie. Niestety, doba ta będzie dla nas trwała całe 39 godzin. Obawiamy się jednak, że nasze organizmy nie pozwolą nam w pełni wykorzystać tego prezentu i w Buenos padniemy wczesnym popołudniem.

Christchurch

Mieszkańcy Auckland i Wellington ostrzegają turystów, by na razie nie jechać do Christchurch. Od trzęsienia ziemi minęły zaledwie 3 tygodnie, a sytuacja w mieście nie nastraja do zwiedzania. Ostrzeżenia te jednak napotykają pewien poważny problem logistyczny – wszystkie passy autobusowe obejmują Christchurch i nie ma możliwości ominięcia tego miasta. Gdy się do niego wjedzie, mieszkańcy cieszą się widząc turystów i powtarzają „Dobrze, że przyjechaliście. Nie możemy wam niestety pokazać naszego pięknego centrum, ale dajcie nam trochę czasu, odbudujemy wszystko”. To, co uderza najbardziej, to przede wszystkim ogromny optymizm mieszkańców Christchurch, przejawiający się nie tylko w głębokiej wierze, że odbudują miasto i będzie ono równie piękne jak dawniej, ale przede wszystkim w trzeźwej ocenie sytuacji. W Christchurch byłyśmy cztery dni po trzęsieniu ziemi w Japonii. Ludzie powtarzali, że to co ich spotkało jest dramatem, ale nie było aż tak straszne w porównaniu z tragedią, jakiej doświadczają Japończycy. (Wzruszającym akcentem był napis na telebimie, który ujrzałyśmy po powtórnym lądowaniu w Auckland: ”Jesteśmy z Japonią w jej ciężkich chwilach”).

Pierwszy widok jaki ukazał się naszym oczom po wjechaniu do Christchurch, to dom przepołowiony wzdłuż całej długości, jak zabawkowe domki dla lalek, pozbawione zewnętrznej ściany. W pokojach stały szafki i krzesła, w kuchni toster zsuwał się z blatu, a w łazience czekała wanna. Brakowało tylko ściany oddzielającej je od ulicy. Centrum miasta jest zamknięte i strzeżone przez wojsko i licznych ochroniarzy. Mysz się nie prześlizgnie. Całe miasto sprawia wrażenie wymarłego. Wielu mieszkańców wyjechało, pozostali przenieśli się na przedmieścia. Wszystko jest pozamykane, a nieliczne otwarte przybytki wystawiają ogromne banery z napisami „Jesteśmy otwarci”. W ciemnym, opuszczonym mieście rzeczywiście trudno liczyć na otwartą knajpę z tajskim jedzeniem.

To, co zdumiewa, to zdolność organizacji Nowozelandczyków. W Christchurch panuje porządek, ludzie nie próbują dostać się do pozamykanych domostw. Ustanowiono specjalne centra dowodzenia, medyczne i informacyjne dla ludności. Obecnie najpilniejszą kwestią jest ocena bezpieczeństwa budynków. Dopóki każdy z nich nie zostanie sprawdzony, dopóty nie będzie można do nich wejść. Na ulicach widziałyśmy wiele zielonych kartek, oznaczających „bezpieczny”, jak również sporo czerwonych – każda z nich niewątpliwie była czyimś osobistym dramatem.






Trzęsienie ziemi zniszczyło ci komin? - odbudowa idzie pełną parą