sobota, 29 stycznia 2011

Okolice Bukittinggi

Poniżej kilka zdjęć z dwóch wycieczek po okolicach Bukittinggi. Celem pierwszej z nich była znana z sielskich krajobrazów Dolina Harau.  Aby tam dotrzeć, musiałam (J) przełamać swój lęk do motorów (po upadku w Mali nie darzę ich szczególną sympatią) i zaufać motoryzacyjnemu doświadczeniu naszych przewodników, Andrei i Roniego.  Dzięki Bogu, tym razem dostałyśmy kaski – mój był wspaniały, cały pokryty wizerunkami Chipa i Dale’a oraz niebanalnymi napisami „Pretty Squirel”(„Ładna wiewiórka”) :-) Chyba przyniósł nam szczęście, bo nie dość, że dojechaliśmy na miejsce bezpiecznie, to jeszcze szybko przestało padać.  Prędko przekonałyśmy się także, że warto było wyruszyć w tę drogę – nie tylko dla wspaniałych krajobrazów pól ryżowych czy spadających z porośniętych dżunglą wzgórz wodospadów, ale przede wszystkim dla wymagającego „wodnego trekkingu” w górę strumienia, który doprowadził nas do ukrytej wśród tropikalnej roślinności kaskady, w której mogłyśmy się wykapać.  Niezapomniana chwila.

Dziś – już na własna, budżetową rękę – wyruszyłyśmy lokalnym autobusem do Maninjau, miasteczka, położonego nad niezwykłym jeziorem o tej samej nazwie.  Jego wody mają przepiękny, jasnobłękitny kolor, a ono samo wypełnia kalderę, powstałą po potężnym wybuchu wulkanu. Aby do niego dotrzeć, trzeba pokonać karkołomną drogę, złożoną z 44 (ponumerowanych) zakrętów. Jezioro Maninjau okazało się piękne, niemniej miasteczko nieco ponure i wymarłe, nie udało mu się więc pobić w naszej prywatnej skali wczorajszych „sielankowych” widoków.


 



 


piątek, 28 stycznia 2011

Indonezja - początki

Niecały miesiąc temu skarżyłyśmy się na straszne dziury, w których przyszło nam nocować w północnej Tajlandii.  Oto nadszedł czas, aby uderzyć się w pierś.  Dotarłyśmy bowiem do prowincjonalno – nieturystycznej części Indonezji.  Dokładniej, do środkowo – wschodniej Sumatry.

Istnieją dwie możliwości przedostania się morzem z Singapuru do Indonezji.  Jeden prom płynie na dosyć odizolowaną od reszty świata wyspę, skąd byłoby nam trudno przedostać się dalej.  Popłynęłyśmy więc drugim tam, gdzie wszyscy, czyli na Batam (też wyspę).  Podróż trwa godzinę, wizę Indonezyjczycy wystawiają od ręki (oficjalnie trzeba mieć potwierdzenie biletu powrotnego.  Załatwiłyśmy to według tego samego schematu, którym posłużyłyśmy się do uzyskania wizy chińskiej – agent robi rezerwację, która wygasa po 24 h, ale my dostajemy maila, w którym napisane jest, że lecimy z Bali do Sydney).  W porcie, pies z kulawą nogą się nami nie zainteresował, urzędnik imigracyjny bez słowa wbił wizy w nasze paszporty.  Nie należy jednak z tego wyciągać pochopnych wniosków – poznany w podróży młody Fin wjeżdżał do Indonezji przez port Dumai, gdzie spędził kilka godzin, w trakcie których został przesłuchany, a jego bagaż sprawdzony do ostatniej, brudnej skarpetki. Najgorsze nastąpiło jednak później, gdy celnicy zaserwowali mu kontrolę baaardzo osobistą (z rękawiczką i poleceniem „proszę rozstawić nogi i się pochylić”).  Zdaje się, że ciężko jest być młodym mężczyzną podróżującym samotnie po Azji. Mówimy całkiem poważnie - Fina o wyglądzie cherubinka, wspomniane atrakcje spotkały w kilkumiesięcznej podróży już po raz drugi.

Przeprawa promowa jest krótka. Niestety, potem trzeba spędzić resztę dnia w Batam, a miasto to przypomina gigantyczne centrum handlowe.  Miejsce, do którego przyjeżdża się kupić elektronikę i wymasować wszystkie partie ciała, jak nasza znajoma Malezyjka.  (BTW, po złowrogiej diagnozie masażystki „za dużo wiatru między kośćmi” :-) i będącej jej konsekwencją interwencji, do dziś czuję się (J) jak po ostrej bójce.)  Poza masażem, w Batam nie ma nic godnego uwagi.  Za 15 usd można za to wynająć dość porządny pokój w czystym i bezpiecznym hotelu, w którym przynajmniej można się schować.  Przed kim?  Przed miejscowymi młodzieńcami (i nie tylko).  Mamy w Indonezji powtórkę z rozrywki, dosyć zaskakującą.  Mianowicie, jest to mieszanka chińsko – indyjska.  Wzbudzamy na ulicach takie zainteresowanie jak w Chinach, niemalże zatrzymujemy ruch, idąc po ulicy.  Z drugiej strony, podobnie jak w Indiach, osobami najodważniejszymi i najbardziej chętnymi do kontaktów są młodzi mężczyźni, a ich zainteresowanie ma, niestety, często podtekst seksualny (w Chinach dla odmiany, byłyśmy otoczone głównie przez młode studentki, dziewczyny zdecydowanie lepiej radziły sobie z językami obcymi niż chłopcy, były też od nich odważniejsze). 

Uciekłyśmy o świcie z Batam, wsiadając na prom, który miał nas dowieźć na główny ląd (jeśli tak można nazwać Sumatrę, która też jest wyspą, tylko duuużo większą).  Okazało się, że w rzeczywistości jest to kombinacją promu i autobusu, z których ten ostatni okazał się być zdecydowanie dużo gorszym środkiem transportu.  Już w Batam przekonałyśmy się, że stanowimy lokalną atrakcję.  Na promie także budziłyśmy sensację, a gdy wysiadłyśmy z niego przy zagubionym w dżungli nadbrzeżu z desek – rozpętało się istne szaleństwo.  Na nasz widok, zostało opróżnione miejsce koło kierowcy, zapewne szczyt luksusu.  Ten luksus oznaczał, że kanapka przeznaczona teoretycznie dla dwóch osób, z trudem mieściła nasze duże, białe tyłki, a na dodatek była obluzowana, więc co chwilę zsuwałyśmy się z siedzenia razem z siedziskiem.  P miała nogi na drążku zmiany biegów, co bardzo podobało się kierowcy, a jej trochę mniej. Pan ten dżentelmeńsko próbował częstować nas też papierosami.  W sumie, siedziałyśmy na miejscu dla VIPów, więc nie wypada teraz narzekać.  Autobus jechał trzy razy dłużej niż planowano, ale w końcu, charcząc i sapiąc, wysadził nas nie wiadomo gdzie.  Niewątpliwie w miejscu przeznaczenia, czyli Pekanbaru, ale ani na dworcu, ani w centrum.  Ze względu na nasz „szczególny status”, cała załoga autobusu zaangażowała się w złapanie dla nas taksówki i dopiero gdy w niej siedziałyśmy, autobus ruszył dalej. 

Wjeżdżając do Pekanbaru (jeśli myślicie o podróży po Indonezji, zapamiętajcie tę nazwę,) widziałyśmy jeden hotel na przedmieściach.  Nasz bardzo niedoskonały przewodnik polecał dwa następne.  Wybrałyśmy lepszy, bo byłyśmy bardzo zmęczone i marzyłyśmy o czymś takim jak w Batam - czystym pokoju z łazienką.  Hotel okazał się zamknięty, ale strażnik skierował naszego taksówkarza do innego.  Miejsce to okazało się być drugą rekomendacją umieszczoną w LP pod hasłem „domowe pokoje gościnne”.  Pokoje owszem były, ale jakie.  Betonowa, mała cela, śmierdząca stęchlizną, zagrzybiona, z dziurą w podłodze służącą jako toaleta, ukrytą za zasłoną z ceraty.  Za prysznic służyło wiaderko z wodą.  Brudną wodą.  OK, to jedna noc, wytrzymamy - myślałyśmy.  Jedynym plusem hotelu był właściciel, który zaśpiewał nam na powitanie polską (weselną?) piosenkę „Moją Droga, ja cię kocham”, którą znalazł kiedyś ponoć w internecie i bardzo polubił :-). 

Udałyśmy się na spacer po mieście, aby zabić złe wrażenie.  Pekanbaru było kiedyś senną wioską, ale dzięki powstaniu portu przeładunkowego (pompuje się tu ropę), stało się potężnym miastem – ilością mieszkańców przewyższa Gdynię i Sopot razem wzięte, powierzchnią pewnie Warszawę.  Wygląda jednak nadal jak mocno rozciągnięte prowincjonalne miasteczko, całkowicie pozbawione uroku.  Beton, brud i szczury.  To właśnie gryzonie, szwendające się masowo, niczym w scenach z filmu „Nosferatu”, wykurzyły nas w końcu z ulic tej „metropolii”.  Chodziłyśmy po mieście, odpowiadając na co drugie „hello, how are you” i ignorując zatrzymujących się przy nas młodzieńców, ale gdy spod nóg czmychnął nam kolejny szczur wielkości małego kota, uznałyśmy, że mamy dosyć.  Szczególnie, że nasze spacery ograniczały się do odwiedzania sklepów z chińską bielizną lub podróbkami walizek.  Innych rozrywek w Pekanbaru nie ma.  Jutro jedziemy do Bukittinggi i mamy nadzieję na pewną zmianę.  Indonezyjska prowincja nie jest póki co ani szczególnie ładna, ani ciekawa.  Miejscowi są mili i pomocni, ale ich nadmierne zainteresowanie jest na dłuższą metę męczące.  Gdyby okoliczne miasteczka były bardziej przyjazne, pobyt w nich mógłby być miłym odpoczynkiem.  Są tacy, którzy twierdzą, że zwiedzanie takich miejsc jak Pekanbaru (czy Chiang Rai w Tajlandii) pozwala im „naprawdę” obcować z danym krajem.  My się do takich nie zaliczamy.  Nudzą nas oklepane szlaki turystyczne (szczególnie na trasie Hanoi – Bangkok) i chętnie zobaczymy coś poza nimi.  Z drugiej strony jednak, turpistyczno-snobistyczne zwiedzanie miejsc kompletnie pozbawionych jakiegokolwiek uroku, mija się dla nas z celem (gdy to piszę (P), trzeci wypasiony szczur przemaszerował przez patio naszego hotelu i schował się w kanale).  Oby jutro było lepiej, bo w przeciwnym razie staniemy się szybko pasażerkami Air Asia ;-)

***

Minęłyśmy dziś równik oraz granicę wschodniej i zachodniej Sumatry.  Leje tak samo jak lało i lać będzie.  Krajobraz w trakcie podróży okazał się jednak dużo ciekawszy niż dnia poprzedniego – góry, dżungla i wspaniałe, wściekle zielone pola ryżowe.  Bukittinggi nie jest może rajem na ziemi, ale po Pekanbaru jest miłą odmianą.  Nasz skromny hotel, w porównaniu z wczorajszą norą, wydaje się być Hiltonem.  W dodatku jesteśmy otoczone górami (które czasami, choć rzadko, wyłaniają się zza chmur), a przez najbliższe dni mamy szanse zwiedzić parę ładnych miejsc.  Na koniec ostatnia dobra wiadomość – po raz pierwszy od wyjazdu z północnych Indii wieczorami jest przyjemnie chłodno.  Temperatura ok. 20 stopni jest dla nas prawdziwym wytchnieniem, szczególnie po piekielnym klimacie Malezji i Singapuru.  Wygląda na to, że powoli wszystko zaczyna wracać do normy. 

Prawie jak KFC - wózek Kurnia Fried Chicken (sic!)

Miśki tez maja porę deszczową:-)  Miś Podróżnik ma swój profil na Facebooku i tam można znaleźć więcej jego zdjęć z Doktorkiem (to ten mniejszy z uszami).

Tradycyjne dachy zachodniej Sumatry, zwane Rogami Bawołu.

wtorek, 25 stycznia 2011

Malezja - Indonezja, wesołe spotkanie i trochę Singapuru

Przemknęłyśmy przez Malezję w ciągu zaledwie tygodnia, odwiedzając niestety tylko trzy miejsca – stolicę Kuala Lumpur oraz 2 miasteczka, wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. W Singapurze wsadziłyśmy naszą przyjaciółkę Anię do samolotu (może nie dosłownie, ale odprowadziłyśmy ją do bramki odpraw supernowoczesnego, singapurskiego lotniska, gdzie pasażerowie mogą korzystać z bezpłatnych masaży, stref relaksu lub odwiedzić ogród z motylami).

Dziś wyruszyłyśmy promem do Batam, rozpoczynając tym samym ostatni etap naszej azjatyckiej podróży – przed nami bowiem Indonezja.  Z krajem tym mamy podobny problem, jak kiedyś z Indiami – nie mamy zielonego pojęcia co chcemy zobaczyć, dokąd pojechać i jak to wszystko w ogóle będzie wyglądało.  W Indonezji trwa teraz pora deszczowa, co może nam bardzo utrudnić lub nawet uniemożliwić podróż.  Mamy jeden sprecyzowany cel – chciałybyśmy popłynąć na Borneo (Kalimantan) i zobaczyć orangutany, ale mamy świadomość, że i to może nam się nie udać.  Przez następny miesiąc, naszymi jedynymi ograniczeniami będą budżet i okres 30 dni, na jaki otrzymałyśmy wizę.  Mamy więc zamiar trochę odpocząć i zostać w jakimś miłym miejscu nieco dłużej.  Na pewno dotrzemy na Bali, skąd polecimy potem do Australii.  Długo zastanawiałyśmy się i dyskutowałyśmy o tym, co powinnyśmy zobaczyć w Australii.  Nie wątpimy, że to fascynujący kraj i że w jego interiorze można zobaczyć niepowtarzalne krajobrazy.  Argumentów przemawiających za dłuższym pobytem w Australii jest mnóstwo.  Z drugiej strony jednak, to zamożne, spokojne państwo, do którego zawsze będziemy mogły przyjechać (czego nie można powiedzieć o wielu innych miejscach na Ziemi).  Nie bez znaczenia jest również to, że Australia jest najzwyczajniej w świecie droga.  Podobnie jak wcześniej Japonia i Rosja, zapewne zrujnowałaby nasz budżet.  Decyzja więc zapadła.  Lecimy do Sydney, gdzie skorzystamy z gościny naszych znajomych, zwiedzimy miasto i okolice, a później uciekniemy do Nowej Zelandii.  Oczywiście spełnia ona dokładnie te same kryteria, co Australia (zamożny, spokojny i drogi kraj), ale odwiedzenia tego miejsca, szczególnie wyspy południowej, nie możemy sobie odmówić (jest to wielkie podróżnicze marzenie P).  Plus, w hostelu w Bangkoku wymieniłyśmy jedną z przeczytanych książek na polski (!) przewodnik po NZ, więc wszystkie znaki na niebie i na ziemi wskazują, że nie mamy innego wyjścia, jak wyruszyć w tę właśnie wyprawę :-)

Tak jak Malezja zachwyciła nas swoją różnorodnością kulturową, ładnymi, kolonialnymi miastami, a także fantastycznym kontaktem z ludźmi, tak Singapur zaskoczył nas czymś innym – to chyba najbardziej poukładane, czyste, zorganizowane i zarazem najnudniejsze miejsce na świecie.  Chodząc po ulicach jednego z najbogatszych państw świata, miałyśmy wrażenie, że jesteśmy na planie filmu The Truman Show.  Wszystkie domki i apartamentowce są śliczne, każdy trawnik przystrzyżony co do milimetra i ogrodzony cienką linką tak, aby było jasne, że nie można na niego wejść.  Na ulicach nie ma papierków ani niedopałków (reguła ta nie dotyczy dzielnicy indyjskiej, choć i tam jest bardzo czysto). Oczywiście nie ma mowy o żadnych zwierzętach. Ludzie są mili, uśmiechnięci i szczęśliwi.  Wszyscy mówią po angielsku.  Ideał ten trochę zaburzają wszechobecne kamery oraz tabliczki grożące gigantycznymi karami za jedzenie i picie, palenie (uwaga palacze, w całym Singapurze niewiele jest punktów, w których można zapalić papierosa; zakaz palenia dotyczy większości miejsc publicznych, wyjść z budynków oraz ulic), posiadanie materiałów wybuchowych lub ewentualne użycie guzików alarmowych niezgodnie z prawem.  To ostatnie obłożone jest karą 5 tysięcy dolarów singapurskich (ponad 4 tysiące $ amerykańskich).  Do Singapuru naprawdę nie wolno wwozić gumy do żucia o czym informują tabliczki na przejściach granicznych, podobnie jak wielu innych produktów. Do metra natomiast nie wolno wnosić durianów, co akurat rozumiemy i popieramy.  Całe Chinatown w Kuala Lumpur śmierdzi durianami, które się tam sprzedaje.  Ten sam zapach na zamkniętej powierzchni metra byłby zabójczy.  Mimo że cały Singapur przypomina swą estetyką gigantyczny biurowiec klasy A, jego mieszkańcy mają jednak do siebie trochę dystansu. W sklepach z pamiątkami można bowiem nabyć magnesy z symbolami graficznymi różnych zakazów i napisem „Przetrwałe/a/m pobyt w Singapurze, Mieście Mandatów” („Fine City” - gra słów w jęz. angielskim).



Podsumowując – w Singapurze jest ładnie, elegancko i… nudno.  Porównywałyśmy Singapur od Hong Kongu.  Dwa państwa – miasta, byłe kolonie brytyjskie, zamieszkałe w większości przez Chińczyków.  Dwa inne światy.  Hong Kong ma klimat, nieco mroczą atmosferę i swoisty, dosyć przewrotny, urok.  Singapur nie ma nic z wdzięku HK.  Są tu za to eleganckie knajpki nad rzeką, w których za drobne 30 złotych można dostać małą butelkę piwa, a za kolejne 25 złotych najprostszą kanapkę.  Na szczęście są też tańsze miejsca, w których serwuje się smażony ryż i makarony.  Jeśli więc kiedyś jeszcze wylądujemy w Singapurze, lecąc jednymi z najlepszych linii lotniczych świata (oczywiście Singapore Airlines), szybciutko udamy się na dworzec i pojedziemy prosto do Malezji.  Tam też jest czysto i ładnie, ale ma się poczucie przebywania w miejscu realnym, które ma może swoje wady, ale nie sposób odmówić mu charakteru. 

Kiełbaski, pomimo pokładanych w nich nadziei, bardzo nas zawiodły, smakowały jak sfermentowane jabłko
Georgetown
Najpiękniejsza małpia rodzina - Penang
Chinatown w Melace
Najbardziej kolorowe riksze świata, niektóre grają nawet Bryana Adamsa
Melaka
 ***
Indonezja przywitała nas deszczem (oczywiście! tak będzie ponoć przez następny miesiąc), przedstawicielami lokalnej telefonii komórkowej, którzy obdarowali nas reklamowymi długopisami oraz spotkaniem z pewną starszą Malezyjką.  Gdy lekko zdezorientowane kręciłyśmy się po porcie, maleńka (dosłownie, mogła mierzyć maksymalnie 140 cm) pani, owinięta szczelnie w muzułmański strój, zakrywający całe ciało poza twarzą, zadała nam standardowe pytanie „skąd jesteście”.  Spędziłyśmy z nią kilkanaście minut, rozmawiając o Malezji, Polsce, reszcie Europy i USA.  Zaproponowała, żebyśmy chwilę poczekały, a jak przyjadą jej indonezyjscy znajomi, wsadzą nas w taksówkę, która nas nie oszuka i zawiezie tam gdzie trzeba.  Biorąc pod uwagę, że nie miałyśmy pojęcia gdzie jechać, ani nie znałyśmy nazwy żadnego hotelu, pomoc lokalnych wydała nam się bezcenna.  Gdy do „naszej” malutkiej pani dołączyła kolejna (równie maleńka) przyjaciółka, jej małoletnia córka i kierowca, okazało się, że ich zdaniem świetnie zmieścimy się wszyscy razem w samochodzie (cztery osoby z tyłu, w tym my dwie, wyglądające jak Guliwery wśród liliputów).  Panie zapakowały nas i nasze bagaże, dowiozły do centrum, znalazły tani hotel, umówiły tego samego kierowcę na jutro rano i ustaliły z nim, że nie tylko dowiezie nas do portu, ale i wsadzi na prom.  W pewnym momencie „nasza” malutka pani, chichocząc, powiedziała „zachowuję się jak wasza mama”, ale po chwili dodała, że w końcu jest mamą i babcią dwójki wnucząt, wiec jej wolno.  Żegnając się z nami podała nam swoje imię i nazwisko oraz numer malezyjskiej komórki i kazała się skontaktować, gdy będziemy w Malezji.  Na odchodnym rzuciła „a poza tym znajdziecie mnie na Facebooku”.  Dwie godziny później zapukała do naszego pokoju, pytając czy nie mamy ochoty na masaż.  Gdy już zaczęłyśmy obawiać się, że za chwilę nastąpi próba sprzedaży biżuterii albo inny rodzaj naciągania, nasza nowa znajoma zapewniła nas, że nie musimy czuć się zobowiązane do niczego.  Ona i jej przyjaciółka z Dżakarty przyjeżdżają do Batam w celu odbycia szeregu wizyt u kosmetyczek, manikiurzystek, masażystek etc.  Mają zaprzyjaźnione masażystki i jedna z nich zapytała czy te dwie cudzoziemki (bulu w bahasa indonesia), które poznała rano, nie mają ochoty na masaż.  Jako, że J kręgosłup ostatnio daje się we znaki, po potwierdzeniu ceny (niskiej) stwierdziłyśmy, że czemu nie skorzystać z okazji.  Za chwilę do naszego pokoju wparowały trzy panie, dwie już nam znane i masażystka.  J została wymasowana za wszystkie czasy, oblana wonnym olejkiem i wyklepana, a P w tym czasie prowadziła konwersacje z „naszą” malutką panią Malezyjką.  Uroczą konwersację, trzeba dodać.  Dowiedziałyśmy się z niej, że całe życie pracowała w bankowości, choć początkowo chciała zostać fizjoterapeutką.  Uprzedziła nas również, że na Facebooku jest „trochę do siebie nie podobna”, bo normalnie nie nosi szatki, zakrywającej głowę i całe ciało.  „You know, I’m opened in my profile photo”.  Musimy to sprawdzić. 

sobota, 22 stycznia 2011

Ladyboys

W Tajlandii oraz - w mniejszym stopniu - północnej Malezji i Laosie, występuje swoisty fenomen - ladyboys.  I nie byłoby to niczym niezwykłym, wszak transseksualiści żyją na całym świecie.  To, co zastanawia, to skala zjawiska.  Na przykładzie Tajlandii można by wnioskować, że transseksualiści typu M(ężczyzna)/K(obieta) stanowią potężny odsetek społeczeństwa.  To jednak raczej niemożliwe.  Z jakiś względów, obecność ladyboys w Tajlandii jest widoczna nie tylko w Bangkoku, ale dosłownie wszędzie.  Można też przypuszczać, że jest ich znacznie więcej niż jesteśmy w stanie zaobserwować, ponieważ rozpoznajemy jedynie te, które zdradzi źle wygolony zarost (ogromna rzadkość), wydatne jabłko Adama, nieproporcjonalnie duże, jak na kobietę, dłonie i stopy oraz - przede wszystkim - głos. 

Ladyboys to głównie kobiety urodzone w męskim ciele.  Część jednak to osoby niejako pomiędzy płciami, idealne ucieleśnienie trzeciej płci.  Tak są też zazwyczaj traktowane przez tajskie społeczeństwo.  Na pewno nie są mężczyznami; kobietami również nie do końca.  Przypisuje się im specyficzną rolę, choć same ladyboys zachowują się, wyglądają i wykonują prace czysto kobiece (kobiecy zawód to, swoją drogą, w Tajlandii pojęcie złudne.  Kobiety z brygad budowlanych, na równi z mężczyznami, noszą cegły i układają płyty chodnikowe). Z jednej strony dużo mówi się i pisze o tym, jak dobrze wiedzie się ladyboys w Tajlandii, z drugiej, ich życie wcale nie jest tak różowe, jak można by wnioskować z zewnętrznych oznak szerokiej akceptacji dla ich funkcjonowania w społeczeństwie.  Wielu Europejczyków zakłada, że skoro jest ich tak dużo, są stałym elementem społeczeństwa, który nikogo nie szokuje, pracują, kręci się o nich film, sytuacja ladyboys w społeczeństwie jest bardzo dobra.  Niestety nie zawsze jest to prawdą.  Rzeczywiście, nikt nie pobije ladyboya na ulicy tylko dlatego, że widok „faceta przebranego za kobietę” (cytat) wytrąca go z równowagi.  Z drugiej strony jednak, podstawowym ich problemem jest znalezienie pracy. Jeszcze kilkanaście lat temu ladyboy nie miała specjalnie wyboru – jedyną dostępną pracą był seks - biznes.  Prostytucja, kabarety Bangkoku i filmy porno.  W ciągu ostatniej dekady bardzo wiele się jednak zmieniło.  Jak napisałyśmy we wstępie, ladyboys są dosłownie wszędzie - w sklepach, restauracjach i przemyśle turystycznym.  Nadal jednak, pod wieloma względami, są de facto obywatel(k)ami drugiej kategorii, co najlepiej ukazuje kwestia zatrudnienia.  Pomimo, że my widziałyśmy je wykonujące najprzeróżniejsze zawody, nadal większość ma problemy ze znalezieniem zajęcia. Ostatnio jednak modne staje się ponoć wśród pracodawców bycie „ladyboy friendly”.  Druga sprawa, która czyni życie ladyboys wyjątkowo trudnym, ma charakter formalny.  W krajach europejskich, sądowa zmiana płci, zawsze poprzedza jakiekolwiek zabiegi chirurgiczne.  Transseksualista, w pierwszej kolejności wybiera imię zgodne ze swoja płcią psychiczną i zmienia dokumenty.  Kwestia zmian fizycznych jest już prywatną sprawą każdej osoby.  W Tajlandii wygląda to inaczej.  Decyzja o operacji leży w gestii (i portfelu) pacjenta i nikt tego procederu właściwie nie kontroluje.  Sądowa zmiana płci jest natomiast niedopuszczalna, ponieważ prawo nie przewiduje takiej możliwości.  Zatem możliwa jest sytuacja, że osoba wyglądająca jak kobieta, będzie miała dokumenty mężczyzny.  Z tego powodu ladyboys są praktycznie uwięzione w Tajlandii - nie mają żadnych szans na przekroczenie granicy, szczególnie, jeśli zmiany w ich wyglądzie są nieodwracalne. 

Wyobrażamy sobie (słyszałyśmy już takie butne wypowiedzi :-) jak polscy panowie stwierdzają, że oni sami na pewno nie dali by się oszukać, zawsze odróżnią ladyboya od biologicznej kobiety.  Nieprawda, większość jest nie do rozpoznania.  Biorąc pod uwagę jak drobni i niewysocy są Tajowie, zmiana zewnętrznych oznak przynależności do danej płci jest dużo łatwiejsza niż np. w przypadku dwumetrowego Skandynawa.  Przede wszystkim jednak, ladyboys to niezwykle wręcz zadbane i wypielęgnowane kobiety.  Często rzeczywiście piękne.  Niektóre przeszły chirurgiczną zmianę płci, wiele jednak nie może sobie na to pozwolić ze względów finansowych.  Brak zabiegu operacyjnego zazwyczaj nie wpływa na ich wygląd zewnętrzny, jeśli biorą hormony.  Opowieści o pomyłkach europejskich mężczyzn są stałym elementem barowych rozmów w Tajlandii.  Poznany przez nas młody rodak (pozdrawiamy!)opowiadał o tym, jak poszedł do salonu kosmetycznego odebrać stamtąd swoją mamę, poddająca się relaksującym masażom.  Czekając na nią, obserwował masażystki.  Zachwycał się ich urodą i wdziękiem.  Nie mógł uwierzyć własnym uszom, gdy masażystka jego mamy pożegnała ich głębokim barytonem :-)

Osoby zainteresowane tematem mogą obejrzeć kilka filmów dostępnych w Polsce.  Pierwszy to tajski „Piękny bokser”, drugi to „Maximo Oliveros rozkwita”.  Film jest wprawdzie filipiński, ale podobno na Filipinach ladyboys są równie widoczne jak w Tajlandii.  Trzeci to dokument (dwa pierwsze fabuły) „Niezwykła historia o królowej Raqueli” – (też Filipiny, choć produkcja islandzka).  Tajski film jest dostępny na dvd, dwa następne były wyświetlane na festiwalach i zapewne gdzieś można je jeszcze zobaczyć. 

Ladyboys sprzedawały nam jedzenie, były hostessami w autobusach, którymi jeździłyśmy, podróżowały tymi samymi środkami lokomocji – były dosłownie wszędzie.  Nie robiłyśmy im jednak zdjęć, uznając to za zachowanie wyjątkowo nietaktowne.  Zresztą zazwyczaj byłoby to całkiem przeciętne zdjęcie zadbanej kobiety, ubranej, umalowanej i uczesanej troszkę lepiej niż większość Tajek. 

czwartek, 20 stycznia 2011

Hinduskie święto w Malezji – feria kolorów i tony kokosów



Malezja zaskoczyła nas z wielu powodów.  Wiedziałyśmy, że to zamożne państwo, ale nie spodziewałyśmy się, że aż tak (w Kuala Lumpur mieszkamy przy luksusowym, dziesięciopiętrowym centrum handlowym, jakich zapewne w Polsce długo nie będzie – może i lepiej).  Sterylnie czysto, domy odnowione i świeżo pomalowane, super wygodne autokary mkną po autostradach gładkich jak jedwab.  W kraju buduje się dużo nowych domów i apartamentowców, które zdominowały krajobraz wszędzie z wyjątkiem miejsc takich jak Georgetown, miasto na wyspie Penang – przepiękny przykład mieszanki stylów i kultur, nie tylko architektonicznych.  Przewaga nowoczesnego budownictwa sprawia, że jadąc przez kraj, człowiek czuje się jakby podróżował przez np. Austrię albo podmiejskie osiedla wokół Warszawy.  Przede wszystkim jednak, Malezja zaskoczyła nas jako najbardziej multi kulturowe miejsce w całej Azji.  W tym muzułmańskim państwie mieszka 25% -owa mniejszość chińską (głównie potomkowie XIX-wiecznych emigrantów), która dominuje gospodarkę na całym półwyspie malezyjskim (Borneo rządzi się innymi prawami). Władza państwowa znajduje się wprawdzie w rękach Malajów, jednak na wyspie Penang, Chińczyków jest tak dużo, że od jakiegoś czasu gubernatorem prowincji jest przedstawiciel tej właśnie nacji – jedyny zresztą we władzach całego państwa.  Musi być to bardzo ważna kwestia dla miejscowej ludności, ponieważ w ciągu pierwszych dwóch dni pobytu w Penang usłyszałyśmy o tym kilka razy.  Ponad 5% populacji stanowią Hindusi, głównie z południa subkontynentu (Tamil Nandu), czyli wyznawcy hinduizmu.  Do tego dochodzą jeszcze nieliczne grupy Tajów, Indonezyjczyków, silne przedstawicielstwo Brytyjczyków oraz innych Europejczyków – wszystko to daje niezwykłą mieszankę kulturową, pośród której wszyscy obywatele żyją stosunkowo zgodnie i spokojnie.  Największym codziennym beneficjentem multikulturowości jest oczywiście miejscowa kuchnia :-).  Mówiąc poważniej – wydaje się, że Malezji wielokulturowość służy.  Islam występuje tu w bardzo łagodnej (obyczajowo) formie - miejscowe kobiety zazwyczaj zakrywają tylko włosy.  Wiele jednak chodzi w spodniach i t-shirtach i nikogo to nie szokuje.  W Kuala Lumpur widziałyśmy masę pań tak roznegliżowanych, że i w Polsce wzbudziłyby protesty tradycjonalistów.  Alkohol jest dostępny, choć drogi, a jeśli ktoś zapragnie skosztować wieprzowiny, na pewno się mu to uda.  Dodatkowo, prawie każdy mówi po angielsku.  Miło, ładnie, czysto, ciekawie, bez nachalnych naganiaczy – wprost wymarzone miejsce na pierwszą podróż po Azji :-).

Chodzimy po Georgetown, zachwycamy się architekturą, jemy fantastyczne jedzenie za 2-3 złote z miejscowych stoisk z jedzeniem.  Miasto to jest zresztą fenomenem kulinarnym.  Malezja reklamuje je jako miejsce z najlepszym jedzeniem ulicznym w całej Azji.  Pewnie w twierdzeniu tym jest sporo racji, choć z całą Azją to jednak lekka przesadza.  Rzeczywiście, ulice Georgetown są zastawione małymi straganami z jedzeniem.  Świeże, przygotowywane na naszych oczach, z ryżu lub makaronu, z warzywami, owocami morza lub mięsem.  Miejscowi, nie mając w tym żadnego interesu, przy każdej okazji powtarzają spotkanemu turyście, żeby nie jadać w restauracjach, tylko zawsze na ulicy. Nie oznacza to jednak jedzenia na stojąco, stragany obstawione są stolikami.  Znamy to z Chin i kochamy.  Najtańsze i najsmaczniejsze jedzenie zawsze sprzedawane jest w Azji właśnie na ulicy. 

Zostałyśmy w Georgetown trzy dni - drugiego dowiedziałyśmy się, że oto zbliża się wielkie święto.  Nie wiedząc jakie, przenosiłyśmy się z jednego hotelu do drugiego, ponieważ nasz pierwszy został zajęty przez indyjski ludzki potop.  Hindusi napływali falami i w końcu zajęli czteropiętrowy budynek YMCA, a my szukałyśmy nowego lokum.  W tanim hoteliku w centrum starego miasta, właściciel polecił nam zostawić plecaki i natychmiast biec na festiwal, pomimo że 10 minut wcześniej, taksówkarz przekonywał nas, że zacznie się on dopiero o północy.  Mocno zdezorientowane pobiegłyśmy zgodnie ze wskazówkami właściciela hotelu i zobaczyłyśmy ulicę zasypaną skorupami kokosa.  Jako że dał nam on jeszcze jedną enigmatyczną wytyczną „szukajcie miejsc, gdzie leżą jeszcze pełne kokosy”, pobiegłyśmy dalej.  Kompletnie nie miałyśmy pojęcia o co chodzi z kokosami, wiedziałyśmy tylko, że jeśli znajdziemy skorupki rozbite, to zabawa w danym miejscu już się skończyła.  Rzeczywiście, po chwili minęłyśmy sztab sprzątaczy miejskich w odblaskowych kamizelkach zamiatających tysiące rozwalonych kokosów, następnie świątynkę z wizerunkiem bóstwa powoli przesuwaną na platformie po zamkniętej dla ruchu ulicy.  Otoczona była ona tłumem ludzi składających dary z owoców.  Dalej zobaczyłyśmy jednak pustą ulicę.  Przesunęłyśmy się sto metrów dalej, gdzie ujrzałyśmy na chodnikach, wzdłuż ulicy, rozłożone orzechy kokosowe – tysiące owoców leżało spokojnie, a ludzie stali za stosikami, rozglądając się w oczekiwaniu.  Wokół grała muzyka, po obydwu stronach ulicy, pod oszałamiająco kolorowymi hinduskimi świątyniami, wydawane było darmowe jedzenie i napoje.  Panowała atmosfera pikniku i radosnej zabawy.  Jak bardzo radosnej, zorientowałyśmy się jednak dopiero po chwili, gdy robiąc zdjęcia ułożonych w stosy orzechów, zauważyłyśmy, że zebrani za owocami ludzie stanęli na krawężnikach, wzięli kokosy w ręce i nagle, na czyjś sygnał, zaczęli z impetem roztrzaskiwać orzechy o asfalt.  Aby je rozbić potrzeba dużej siły, uderzenia były więc potężne.  Mleczko kokosowe rozpryskiwało się, zraszając wszystkich i wszystko słodkawym prysznicem.  Ludzie, w absolutnym, ale i bardzo radosnym amoku, rozbijali tysiące kokosów.  Rzucali nimi jakby od tego zależała przyszłość i sprawiało im to ogromną radość.  W zabawie brali udział wszyscy – nie tylko Hindusi, ale też Malajowie i Chińczycy – święto okazało się kolejnym przykładem na cudownie pokojową koegzystencję kultur i religii.  Obserwowałyśmy to zresztą wcześniej w Indiach.  W okolicy Bożego Narodzenia stawiano tam choinki i wieszano napisy Merry Christmas.  Nie w domach chrześcijańskich, tylko hinduskich.  Czemu?  Bo są święta i trzeba świętować, nieważne, że to nie nasza religia.  W Malezji wyznaje się tę samą zasadę.  Obecnie cały kraj przygotowuje się do obchodów chińskiego Nowego Roku ( Królika).  Malajowie i Hindusi wydają się być tym równie mocno przejęci jak Chińczycy. 




 


Wracając do hinduskiego święta - po tym jak całe spłynęłyśmy mleczkiem kokosowym, brodziłyśmy w skorupach zaściełających ulicę, najadłyśmy się okolicznościowego jedzenia, wydawanego przed świątyniami (nie byłyśmy pewne czy nam się ono należy, ale człowiek rozdający plastikowe pojemniki rozwiał nasze wątpliwości, wręczając nam po talerzyku i zaganiając do kolejki) uznałyśmy, że najwyższy czas dowiedzieć się o co chodzi.  Festiwal okazał się dwudniowym świętem Thaipusam, celebrowanym głównie przez Tamilów w południowych Indiach, Malezji i Singapurze.  Obchodzi się je na cześć boga wojny – Murugana, którego figura niesiona była w świątynce. To jemu właśnie składano się dary z owoców.  Tajemnicą nadal pozostawały kokosy.  Dopiero później doczytałyśmy, że szaleńcza zabawa z rozbijaniem orzechów ma na celu oczyszczenie ulicy spływającym mlekiem kokosowym dzień przed przejazdem głównego bóstwa.  To niewątpliwie najbardziej spektakularne „czyszczenie” ulic, jakie kiedykolwiek widziałyśmy. Było to też z pewnością najradośniejsze święto, w jakim miałyśmy okazję uczestniczyć.  Aczkolwiek, sama procesja ma także swoją mroczną stronę.  Przejazd świątynki i rozbijanie orzechów mają miejsce na długiej trasie z centrum miasta do najważniejszej, hinduistycznej świątyni na jego obrzeżach.  Znajduje się ona obok ogrodu botanicznego.  Pojechałyśmy popołudniu obejrzeć tropikalne rośliny, i (jak się okazało na miejscu) także stada małp, żółwie i duże warany.  Nie omieszkałyśmy jednak zajrzeć także do świątyni, gdzie odbywały się główne obchody święta.  Zobaczyłyśmy to, na co zupełnie nie liczyłyśmy, ponieważ wszyscy przekonywali nas, że obrzędy zaczną się dopiero jutro.  Chodzi mianowicie o ludzi (głównie mężczyzn, ale dojrzałyśmy też jedną kobietę), którzy dokonują pokutnych samookaleczeń, polegających na przebiciu policzków, języka, nosa, warg oraz pleców ostrymi trójzębami Śiwy.  Niektórzy wyglądali jakby otumanieni byli jakimś narkotykiem lub znajdowali się w transie, inni jednak paradowali lub tańczyli zupełnie spokojnie.  Musimy przyznać, że mimo iż nie widziałyśmy samego momentu przebijania skóry, widok osób z trójzębami w policzkach robił ogromne wrażenie.  Wracając do miasta zatańczyłyśmy jeszcze z lajkonikami w ulicznej procesji zmierzającej, przy ogłuszającym dźwięku bębnów, do świątyni na wzgórzu.  W trakcie indyjskich wojaży nie dotarłyśmy wprawdzie do Tamil Nadu (skąd pochodzi większość Hindusów mieszkających w Malezji), ale w islamskim Penangu doświadczyłyśmy fascynującej namiastki południowych Indii.  W procesji szli ramię w ramie Hindusi, Chińczycy i Malajowie, nie wspominając o Europejczykach. 




poniedziałek, 17 stycznia 2011

Tajskie rajskie plaże

Aby dotrzeć do hotelu, część drogi trzeba pokonać "wpław" z plecakami, niski poziom wody podczas odpływu nie pozwala łodziom dobić do brzegu. 
Cały czas towarzyszy nam poczucie, że podróżujemy za szybko.  Czasami spowodowane jest to tym, że dołączają do nas przyjaciółki na dwu-trzytygodniowe europejskie wakacje i chcą w tym czasie zobaczyć jak najwięcej. Doskonale to rozumiemy, same przez lata podróżowałyśmy dysponując maksymalnie 20-ma dniami urlopu.  Czasami czujemy się ograniczone biletem lotniczym (vide Indie – powrót w Sylwestra był najtańszy, nikt nie chce wtedy latać, a my nie mamy nic przeciwko temu :-) lub wizą (np. Chiny).  Odczuwamy spory niedosyt Wietnamu, Laosu i Kambodży, J marzy o dłuższym pobycie w Indiach.  Wiemy, że czasami mogłybyśmy gdzieś zostać dłużej, a potem pokonać część trasy samolotem.  Tego jednak unikamy jak ognia.  Po pierwsze latanie jest bardzo nieekologiczne, po drugie zwyczajnie tego nie lubimy.  Jeśli można jakąś trasę pokonać lądem, zawsze będziemy starały się to zrobić.  Najlepszym przykładem jest nasz trzydniowy powrót z Luang Prabang do Bangkoku.  Samolot pokonuje tę trasę w dwie godziny.  Nie daje za to szansy powolnego spływu Mekongiem.  Coś za coś. 

Co nie zdziwiło nas bardzo, nie mamy poczucia straty opuszczając Tajlandię po zaledwie dwóch tygodniach pobytu (dla J był to pierwszy pobyt, dla P – drugi).  Kraj nie jest ani bardzo ciekawy (szczególnie na tle pozostałych państw regionu), ani wyjątkowo ładny.  Z jednym wyjątkiem – tajskich plaż i wysepek.  Żadna z nas nie jest fanatyczną wielbicielką opalania i słońca, zdecydowanie preferujemy Bałtyk i inne morza północne.  Wolimy klimat umiarkowany, a za zimą autentycznie tęsknimy.  Południe Tajlandii, z pięknymi plażami jak z katalogu biura podróży, skalistymi wysepkami wystającymi z wody i ofertą turystyczną absolutnie dla każdego, jest jednak miejscem naprawdę wyjątkowym.  Jeśli ktoś marzy o ciepłym morzu i pięknej plaży, chce poczuć trochę egzotyki i wyjechać poza Europę, a Malediwy i Bora Bora są poza jego zasięgiem – Tajlandia wydaje się być idealnym rozwiązaniem.  Ci, którzy lubią pięciogwiazdkowe, luksusowe hotele ze spa i dyskretną obsługą przynosząca drinki z parasolką – voila, tu znajdą ich zatrzęsienie.  Jeśli jednak ktoś woli spać w chatce z bambusa na pustej plaży – też może to zrobić, choć jest to zdecydowanie trudniejsze do zrealizowania.  J postawiła warunek – „ma być chatka na plaży, może być bez bieżącej wody i elektryczności, ale koniecznie z drewna i przy plaży, jak w filmie Mamut”.  Znalazłyśmy taką, choć kosztowało nas to dużo czasu spędzonego przed ekranem komputera.  Woda była, ale zimna, a prąd dostarczany był z generatora od 6 wieczorem.  Całość mini ośrodka położona była za miastem, co dla niektórych jest dużym utrudnieniem, dla nas było zaledwie drobną niedogodnością.  Za to trzykilometrowa plaża była właściwie tylko do naszej dyspozycji.  Nigdy nie było na niej więcej niż 10 osób, zazwyczaj jednak byłyśmy same.  Morze w ramach cyklu odpływów odsłaniało przed południem ponad kilometr piachu, po którym można było dojść do skalistych wysepek, przez większość czasu zatopionych w wodzie.  Można też było godzinami pławić się w morzu tak ciepłym, że po zachodzie słońca woda zaczynała parować, ponieważ była cieplejsza od powietrza (które nadal miało temperaturę ok. 28 stopni). 

"nasza" plaża o zachodzie słońca

W okolicach Krabi (dokładnie koło Ao Nang) można zaznać niczym niezakłóconej samotności i zamieszkać w chatce z bambusa.  Na pewno jednak nie jest to doświadczenie dostępne na Ko Phi Phi.  Mała, skalista wysepka uchodzi za raj na ziemi.  Rozsławił ją film z Leonardo di Caprio – Niebiańska Plaża.  Film, dzięki Leo, uzyskał status kultowego, a ludzie zaczęli walić tłumnie na Phi Phi.  Na wyspie nadal nie ma dróg i ruchu kołowego, środek jest skalisty i porośnięty dżunglą, ale na każdym metrze wybrzeża zalegają tysiące ludzi.  Kurort obok kurortu, a między willami i knajpami na plaży dziki tłum.  Przewala się on po promenadzie, zalega w każdej z kafejek, nurkowie wpadają na siebie pod wodą.  Są ku temu wszystkiemu powody.  Phi Phi jest rzeczywiście przepiękne.  Woda nigdzie nie jest tak szmaragdowa, widoki tak idylliczne, a plaże tak zachęcające do odpoczynku.  Trzeba jednak mieć żelazną cierpliwość i lubić spędzać czas w dużym towarzystwie.  My nie lubimy i zobaczywszy Phi Phi cieszyłyśmy się, że przypłynęłyśmy tam promem na jeden dzień, a nie zamieszkałyśmy na wyspie, jak zakładał pierwotny plan.  Urok Phi Phi przesłania jeszcze jedno – ceny.  Południowa Tajlandia nie jest aż tak tania, jak się powszechnie sądzi, ceny na Phi Phi są natomiast dwa – trzy razy wyższe niż na położnych godzinę dalej plażach w okolicy Krabi.  Dotyczy to zarówno butelki wody w 7/11 jak i dania z owoców morza.  Nurkowanie na Ko Phi Phi kupione w Krabi jest dużo tańsze niż to samo kupione bezpośrednio na wyspie.  Wróciłyśmy do naszej samotni i z rozkoszą wykąpałyśmy się w naszym „prywatnym” morzu, na naszej „prywatnej” plaży.  Jak skomentował właściciel bazy nurkowej – „długo to wszystko nie potrwa, za miastem jest aż za dużo miejsca gdzie można pobudować hotele”. Pewnie ma rację. 

Nurkowanie/snorklowanie na Phi Phi, na które udałyśmy się ostatniego dnia naszego pobytu w Krabi, są reklamowane jako jedne z lepszych w Azji.  Nie nurkowałam (P) dużo w Azji, ale Phi Phi było lekko rozczarowujące.  Wprawdzie ryb było dużo, można spotkać tu mureny, bajecznie kolorowe ławice tropikalnych rybek i koniki morskie, a potężne żółwie są stałymi mieszkańcami okolic skalistego brzegu, jednak sama rafa jest niestety buro – szara.  Czasami jakiś kawałek szalenie kolorowego ukwiału rozświetla ją nieco, ale tylko przez chwilę.  Parę lat temu miałam szansę oglądać rafę na Ko Chang (koło granicy z Kambodżą) i była ona dużo ładniejsza, nie mówiąc o widokach na Karaibach.  Woda była stosunkowo przejrzysta, ale szarawa (plankton).  Widoczność ok. 7-8 metrów (oceniając moim niewprawnym okiem).  Ładnie, ale bez fajerwerków (na pewno jednak lepiej niż w listopadzie w Wietnamie). J natomiast poleca snorklowanie na Ao Nui (też okolice Phi Phi), które było jednym z ładniejszych i przyjemniejszych miejsc do kontemplowanie ławic kolorowych ryb na tle białego piasku i krystalicznie czystego morza.  

Long Beach na Phi Phi
Phi Phi
najlepszy snorkelling w okolicach Phi Phi, Ao Nui

czwartek, 13 stycznia 2011

Travelery

Ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu, radości i dumie, nasz blog uzyskał nominację do nagrody National Geographic Travelery 2010.  W kategorii „blog travelerowca” konkurujemy z autorami czterech innych blogów.  Informacje o konkursie można znaleźć na stronie


oraz w styczniowym wydaniu National Geographic Traveler i lutowym National Geographic.  Głosować można smsem, wszystkie informacje i szczegóły są na stronie i w miesięcznikach.  Dla tych z Was, którzy zechcą na nas zagłosować (Uwaga! – po 15-tym stycznia!; jeszcze dwa dni) podajemy, dla ułatwienia, kod do głosowania na nasz blog – TR.F4 na numer 71001.  Dla głosujących są nagrody, których symbol należy wpisać pomiędzy TR. i F4.  My, ze swojej strony, życzymy Wam wygrania wybranej nagrody :-)

Dziękujemy!

Durian i śledzie



Na ulicach Bangkoku pojawiły się stragany z durianem - legendarnym, azjatyckim śmierdzielem.  Każdy, kogo interesują podróże lub kuchnia, prędzej czy później natrafi na nazwę durian, mimo że w Polsce owoc ten jest niedostępny (tak się nam przynajmniej wydaje, nigdy nie widziałyśmy go w kraju, nawet w sklepach z żywnością orientalną).  Wielka, kolczasta kula jest słynna ponieważ uchodzi za najbardziej śmierdzący owoc świata. Jego smak zwolennicy określają jako niebiański, przeciwnicy zaś jako obrzydliwy.  Durian jest fenomenem, ponieważ wzbudzą niesłychanie silne emocje, jego wielbiciele zakładają w sieci specjalne strony poświęcone swojemu ulubionemu owocowi, opisują smaki danego sezonu, wygląd, konsystencję.  Wiedziałyśmy zatem, że musimy spróbować duriana za wszelką cenę. 

Poznawanie nowych smaków jest jednym z ważnych dla nas elementów tej podróży.  Byłyśmy więc bardzo rozczarowane gdy przeczytałyśmy, że sezon na duriany zaczyna się pod koniec marca.  Wiadomość okazała się jednak nieprawdziwa, ponieważ gdy wróciłyśmy z Laosu, stoiska z durianami były już właściwie w całym mieście.  Zakładamy, że sprzedawane teraz okazy nie są bardzo dojrzałe, co na pewno ma wpływ na zapach i smak owocu.  Tajski durian uchodzi również za mniej szlachetny od odmiany hodowanej w Indonezji.  A jednak go kupiłyśmy.  Stało się to dokładnie w dniu, w którym do Bangkoku przyleciała nasza przyjaciółka Ania, która dołączy do nas na najbliższe dwa tygodnie podróży.  Durian stał się więc naszym wspólnym doświadczeniem. 

Pierwsze wrażenie – wcale nie śmierdzi aż tak strasznie.  Spodziewałyśmy się zapachowego knock outu, a poczułyśmy lekki smrodek gnijących owoców i warzyw.  Ciężki i mdlący, ale niezbyt intensywny.  Durian okazał się jednak bardzo zdradziecki, ponieważ zapach uwalnia się powoli, za to skutecznie.  Zostawiłyśmy go na balkonie naszego pokoju i poszłyśmy odebrać Anię.  Gdy wróciłyśmy, wprowadziłyśmy naszą przyjaciółkę do ślicznego pokoju (zachwalanego w mailach), który teraz, dzięki owockowi, śmierdział brudnymi skarpetkami małego plutonu wojska.  Zna nas, więc uwierzyła, że to nie wynik naszych kłopotów z higieną ;-).  Szybko jednak zapadła jednogłośna decyzja – jemy go natychmiast, bo inaczej zasmrodzi cały hotel (malutki).  Wszystkie trzy jesteśmy jednogłośne odnośnie jego walorów smakowych.  Durian jest paskudny, na pewno nie ma się czym zachwycać.  Nie zjadłyśmy do końca zakupionych dwóch cząsteczek miąższu, a P. otrzymała zadanie specjalne upłynnienia duriana gdzieś z dala od naszego hotelu.  Po tym, czego naczytałyśmy się o durianie, jego paskudność okazała się dużo mniejsza niż się spodziewałyśmy.  Budyniowo – maziowaty miąższ jest lekko włóknisty.  Smak bardzo trudno opisać.  J natychmiast skojarzyła go ze smakiem syropu z cebuli, który mamy serwowały nam w dzieciństwie na przeziębienie, aczkolwiek pozbawionego cukru.  Ania uznała, że jest to zwyczajnie paskudne i tyle, nie będzie jeść dalej.  P podjęła trzy próby i każda kolejna była gorsza.  Przede wszystkim ma się wrażenie jedzenia czegoś co zatęchło i podgniło.  I wbrew opisom, nie ma ten smak (ani zapach) nic wspólnego z francuskimi serami pleśniowymi.  Słodkawy, mdlący, z lekką goryczką, rzeczywiście trochę cebulową.  Długo pozostaje w ustach.  Myślę, że w Indonezji spróbujemy raz jeszcze, żeby przekonać się czy rzeczywiście nie lubimy duriana.  Podsumowując – owoc jest paskudny i śmierdzi, aczkolwiek jego smak i zapach są dużo mniej odrażające niż się tego spodziewałyśmy po dotychczasowej lekturze przedmiotu :-)


Szybko zapomniałyśmy o durianie (do wieczora pokój się wywietrzył, uff).  Na przyjazd Ani zakupiłyśmy dojrzałego ananasa, maleńkie, słodkie bananki i mandarynki.  To azjatycka i niskobudżetowa wersja staropolskiej uczty powitalnej (chlebem i solą).  Ania natomiast zbroiła nam prezent roku.  Pokazała, że czyta naszego bloga i w plecaka wyciągnęła dwie łódeczki śledzi.  Nasza radość była nie do opisania.  Pół godziny później po śledziach nie było ślad,u a my z błogostanem na twarzy i w brzuchach słuchałyśmy doniesień z Warszawy:-)


Dziś wyruszamy eleganckim autobusem VIP (tajskie autobusy są pierwsza klasa) na południe, do Krabi.  Na plażę, na rafę, na nurkowanie, snorklowanie i oddawanie się lenistwu.  Wiemy jak wygląda obecnie polska rzeczywistość pogodowa, więc postaramy się ją trochę rozjaśnić i osłodzić zdjęciami tropikalnego raju;-). 

poniedziałek, 10 stycznia 2011

W drodze do Bangkoku

Nasz powolny powrót z Luang Prabang do Bangkoku daje nam nie tylko możliwość kontemplowania okolicy w czasie wielogodzinnych podróży, ale również zobaczenia miejsc, do których zapewne nigdy byśmy nie przyjechały z innego powodu.  Żadne z nich nie zachęca do odwiedzin niczym szczególnym, ale jest w nim port albo duży dworzec autobusowy i dalsze połączenie, które nas interesuje.  Zazwyczaj nie ma w tych miasteczkach i wioskach niczego więcej, a „zabicie” kilku godzin jest dużym wyzwaniem, jeśli nie chce się siedzieć w pokoju hotelowym i czytać książki.  Biorąc pod uwagę, że czytanie książki jest jedną z trzech aktywności, jakim się oddajemy w trakcie długich podróży wodno – drogowych (drugą jest słuchanie muzyki, a trzecią jedzenie noodli), kontynuowanie lektury po opuszczeniu autobusu lub łodzi nie jest najbardziej pożądaną czynnością.  Zwiedzamy więc okolicę, obserwując miejscowych i przyjezdnych. 


Pak Bang nad brzegiem Mekongu to mała wioska, w której kończy się droga.  Mieszka w niej 200 osób, wliczając niemowlęta.  W trakcie sezonu turystycznego zdarza się jednak, że jednego wieczoru ilość mieszkańców powiększa się nawet trzykrotnie.  Wsiadając na łódź w Luang Prabang zupełnie nie spodziewałyśmy się jak może wyglądać wieczór w Pak Bank, ponieważ oprócz dużej grupy Laotańczyków, na łodzi było maksymalnie 10 zagranicznych turystów.  Jak się później okazało, płynęłyśmy w „złą” stronę.  Z niejasnych dla nas powodów, trasa Luang Prabang – granica tajska jest mało popularna, w przeciwieństwie do tej samej drogi w kierunku przeciwnym.  Nasza skromna dziesiątka dopłynęła do Pak Bang pierwszą, tego dnia, łodzią.  Miejsc noclegowych było pełno, jedyna ulica we wsi zdawała się prawie wymarła, ale ilość zamkniętych knajp wskazywała na to, że musi toczyć się tu jakieś życie.  W ciągu następnych dwóch godzin do nadbrzeża przybiło kilka łodzi płynących z Tajlandii, wypełnionych po brzegi tłumem turystów.  Jak się okazało, dużą ich część stanowił nasz „ulubiony” typ - młodzi (góra 25-27 lat) anglosascy mężczyźni, podróżujący w dużych grupach, otoczeni poznanymi po drodze dziewczynami.  Te zazwyczaj nie są ich krajankami i w większości reprezentują kraje skandynawskie, Holandię, Niemcy i Austrię.  Godzinę później senna wioska wyglądała jak największy i najbardziej hałaśliwy bar świata.  Panowie w celu zaimponowania kolegom i koleżankom skakali (czytaj spadali) z wysokości pierwszego piętra wprost na ulicę (schodami było zbyt prosto), demolowali lokalne knajpki, maltretowali złapane na ulicy koty i psy i bili rekordy ilości alkoholu, jaki organizm człowieka jest w stanie przyjąć w ciągu jednego wieczora.  O pierwszej w nocy my, reszta naszego hoteliku oraz kilka okolicznych guesthousów (tani hotelik mieści się w Pak Bang w każdym domu, turyści to właściwie jedyne źródło utrzymania dla miejscowych) zostaliśmy postawieni na równe nogi przez wrzaski jednej z takich grup, a w szczególności Brytyjczyka, który postanowił udawać koguta.  Pijackie darcie mordy (bo na inne określenie ta patologia nie zasługuje) trwało ponad godzinę i odbywało się na naszej werandzie, częściowo dzięki temu, że właściciele hoteliku otworzyli sklepik i sprzedawali imprezowiczom piwo.  Plus słono policzyli sobie za połamane krzesła, za odszkodowanie odkupią pewnie podwójną ich liczbę. Wiemy, że brzmimy jak stare, zrzędliwe ciotki, ale każdy, kto nas zna, zaświadczy, że pomimo iż nieco znudziło nas już imprezowe życie, obie mamy w tej materii nie małe doświadczenie.  Każda z nas też miała kolegów i koleżanki, którzy po kilku głębszych kompletnie tracili rozum i robili rzeczy, których nigdy nie zrobiliby na trzeźwo.  Ale żadnego z tych zachowań nie da się porównać z tym, co potrafi wyprawiać tłum pijanych Anglików i Australijczyków (czasami Amerykanów) w towarzystwie otaczających ich panienek.  Połowa hoteli i knajp Europy wywiesiła już na drzwiach napisy ”no STAG parties”, które de facto należy rozumieć jako „Pijanym Anglikom wstęp wzbroniony”.  Mieszkańcy Azji długo jeszcze tego nie zrobią, zbyt cenne są dla nich przepite tu funty, a szkoda.  Nasza główna refleksja po zarwanej nocy, dotyczyła także tego, jak słuszne jest jednak podejście większości władz, zakazujące obywatelom swobodnego dostępu do broni.  Gdybyśmy ją miały, prawdopodobnie byśmy jej użyły.  Przestrzelona stopa bezmózga udającego koguta o 1.30 w nocy, mającego w nosie płacz kilkumiesięcznego synka gospodarzy i terroryzującego cała okolicę, była by ukojeniem naszych nerwów.  Dobrze więc, że prawo jest w tej kwestii tak surowe. 

Dzień później dotarłyśmy do miasteczka po tajskiej stronie granicy, które było tak nijakie, że nawet nie pamiętamy jego nazwy (zaczynała się na Chiang, jak nazwy 70% miejscowości w północnej Tajlandii).  Miało jedną ulicę, która wymarła o 7 wieczorem.  Chodziłyśmy nią w tę i z powrotem i poza jedną świątynią, którą przystrajano na uroczystości, mające się odbyć następnego dnia, nie było tam dosłownie nic godnego uwagi.  A jednak coś przykuło nasz wzrok.  Tajowie mają bzika na punkcie swojego króla.  Jego portrety są dosłownie wszędzie, w każdej wsi stoi rodzaj ołtarzyka ze zdjęciami króla, kwiatami, girlandami etc.  We wspomnianym miasteczku miejscowi przebili jednak całą resztę kraju, z Bangkokiem na czele.  Król na fotografii wyglądał bowiem jak połączenie Michaela Jacksona z chińskim mafiosem i otoczony był najjaśniejszą aureolą, z tysiącem migających światełek.  Na tle sennego, wygaszonego miasteczka bez jednej latarni na głównej ulicy – pomnik ku chwale monarchii stanowił niezwykłą rozrywkę. Stałyśmy przed nim oniemiałe przez dłuższą chwilę.  W miasteczku, ku naszej uldze, dużych grup Anglosasów nie było (łatwo je można rozpoznać – panowie zawsze mają na sobie białe podkoszulki bez rękawów, okulary a la kierowca tira i słomkowe kapelusze. PRAWIE jak Colin Farrell).  Jak się okazało, wszyscy siedzieli po drugiej stronie Mekongu, w laotańskim odpowiedniku naszej „dziury”, po to aby wczesnym rankiem ruszyć do Pak Bang i zdemolować kolejną knajpkę.  To nie była przemyślana decyzja, ale okazało się, że opatrzność czuwała nad nami, gdy postanowiłyśmy jednak przepłynąć Mekong tuż przed zamknięciem posterunków granicznych i przenocować po tajskiej stronie.  


Podawali tu na śniadanie najlepszy chleb, jaki jadłyśmy od momentu wyjazdu z Moskwy i w dodatku dosyć szybko:-)
Miasteczko „bez nazwy” jest małą mieściną gdzieś w dżungli i w sumie trudno mieć do niego pretensje, że było tak nijakie.  Jednak prawdziwą „dziurą” jest dopiero Chiang Rai, do którego przyjechałyśmy wczoraj.  Jest to stosunkowo duże miasto, którego ulica pełna barów zalana jest zupełnie innym tłumem niż ten spotykany wcześniej.  Nieliczne osoby mają mniej niż 50 lat, większość jest zaś znacznie starsza.  Nie są to jednak uczestnicy typowych package tourów, mężczyźni wyglądają raczej jak „easy rider 30 lat później”.  Pań jest mało.  Większość sprawia wrażenie jakby w Chiang Rai spędzała więcej niż jedną noc.  Bary, w których przesiadują nie są bynajmniej burdelami, zresztą panowie siedzą zwykle sami (choć może jednak się mylimy, dwa lokalne bary nosiły dyskretne nazwy „Cabbage & Condoms” oraz „The Sperm Bar” – tylko co w tym wszystkim robi kapusta?:-).  Kim są?  Co tu robią i dlaczego w ogóle tu przyjechali?  Żaden z nich nie wygląda na kogoś, kto chciałby udać się na trzydniowy trekking po okolicznych górach, w celu spotkania lokalnych plemion.  Nie wiemy o co w tym wszystkim chodzi, ale jest to dość intrygujące.  Co chyba oczywiste, żaden z tych panów nie drze się nawet po wypiciu beczki piwa, nie łamie krzeseł i nie budzi całego hotelu w środku nocy.  Poza barami i ich rezydentami, w Chiang Rai nie ma nic więcej.  Jest świątynia (świątynie w Tajlandii, tak jak kościoły w Polsce, są wszędzie i jeśli nie jest się pielgrzymującym buddystą, nie są one zazwyczaj powodem do odwiedzenia jakiegoś miejsca), w której 700 lat temu znajdowała się statuetka szmaragdowego Buddy.  I tyle.  Aha! Jest jeszcze prawdziwe cudo – wieża zegarowa.  Jakby powiedział tata J, „Boooże, aaaale tu pięknie!!!!”




czwartek, 6 stycznia 2011

Order Miliona Słoni i Białego Parasola


Trudno nam napisać cokolwiek o Laosie jako całości. Biorąc pod uwagę, że spędzimy tu zaledwie tydzień i odwiedzimy tylko trzy miejsca, nie czujemy się uprawnione do wydawania jakichkolwiek osądów. Jednakże to, co widzimy, stanowi całkowite zaprzeczenie tego, co słyszałyśmy i czytałyśmy o tym kraju. 

„Nieodkryta perła Azji”, „najmniej turystyczny kraj Azji Płd- Wsch.”, „Laos dopiero czeka na to, aby zostać odkrytym” itd., itd.  Nie wiemy skąd ta opinia, niemniej jest w tych sloganach mniej więcej tyle prawdy ile w obietnicach wyborczych większości polityków.  Jedno jest pewne – Laos nadal ma tragiczne drogi i przedostanie się z miejsca na miejsce jest zazwyczaj upiorne.  Cała reszta wskazuje jednak na to, że jesteśmy w miejscu tak turystycznym, jak sąsiednie Kambodża i Wietnam.

Dotarłyśmy do Luang Prabang, byłej stolicy - miasta ciekawszego, ładniejszego i zdecydowanie bardziej wartego odwiedzenia niż stołeczny Wientian.  Z całą pewnością nie mamy poczucia, że znalazłyśmy się w miejscu, które dopiero czeka na to, aby zostać odkryte.  Luang Prabang to laotańskie połączenie kambodżańskiego Siem Reap z wietnamskim Hoi – An, ale w dużo bardziej designerskiej wersji.  Zadbane, śliczne miasteczko z infrastrukturą turystyczną o jakiej można tylko pomarzyć gdzie indziej.  Architektura pięknie odrestaurowanego centrum przypomina raczej alpejskie kurorty niż środek tropikalnej Azji.  Atmosfera miasta z szeregiem tanich knajpek, eleganckich restauracji, promenadą i barami nad rzeką oraz targami z lokalnym rękodziełem daje poczucie, że jesteśmy gdzieś nad Morzem Śródziemnym.  OK, powiedzmy to wprost – Luang Prabang w „nieodkrytym” Laosie jest najbardziej turystycznie rozwiniętym miastem Indochin.  Gdyby nie wielka historia skryta w murach tutejszych willi i świątyń, można by pomyśleć, że to sztucznie zaprojektowane miasteczko - ucieleśnienie tego, co w Azji najładniejsze, najmilsze i najbardziej przyjazne turyście.  Do tego wszystkiego, dochodzi jeszcze jedno – Laotańczycy.  Jesteśmy wprawdzie świeżo po pobycie w Indiach, a następnie po szeregu zatargów z niemiłymi, oszukującymi i aroganckimi Tajami, co mogłoby wpłynąć na naszą ocenę tubylców. Sądzimy jednak, że obiektywizm naszej opinii potwierdzi każdy, kto był kiedykolwiek w Laosie – miejscowi są najspokojniejszymi, najmilszymi i najmniej agresywnymi (turystycznie) ludźmi w całym regionie, i nie tylko.  Laotańczycy są uśmiechnięci, zrelaksowani, nienarzucający się.  Chodzące ideały.  Wprawdzie dziś miałyśmy niemiłą przygodę z pracownikami jednej z agencji turystycznych, ale skończyła się nad wyraz dobrze, a wszystko to dzięki spokojowi i urokowi innych Laotańczyków.  

Costa Brava?
Lazurowe Wybrzeże?
Garmisch - Partenkirchen? Nie - to Laos :)
Korzystając z tego, że w każdym budynku znajduje się biuro oferujące lokalne atrakcje turystyczne, udałyśmy się dziś na trekking zakończony przejażdżką na słoniu i kąpielą w wodospadzie.  Pora sucha oznacza wprawdzie również wyschnięty wodospad, ale w rzece było dość wody, żeby ochłonąć po kilkugodzinnym marszu w 35 stopniach.  Słonie też były i mimo dylematu czy powinnyśmy wspierać proceder trzymania zwierząt na uwięzi dla przyjemności turystów, zdecydowałyśmy się jednak na przejażdżkę.  P uważała, że w żadnym przypadku, ale J słusznie zauważyła, jak zadbane były zwierzaki i jak bardzo opiekunowie, zwani tu mahout, troszczyli się o ich komfort.  Nigdy wcześniej nie jechałyśmy na słoniu.  To był ten pierwszy i zapewne ostatni raz.  J przy okazji przypomniało się, że mimo szczerych chęci nie udało się nam przejechać w Mongolii na jaku, co bardzo ją zasmuciło i teraz kombinuje jak tu wrócić na mongolski step i odbyć taką przejażdżkę (P podpowiada – jedźmy do Nepalu, tam są jaki.  Pomimo podróży dookoła świata można snuć podróżnicze plany na przyszłość. Dla P takim niezrealizowanym marzeniem jest właśnie Nepal).  Wracając do słonia - był rozkoszny (choć nieco krnąbrny i baaardzo żarłoczny – w czasie spaceru zbiesił się i próbował wyrwać z ziemi drzewo na przekąskę :-) Żeby osłodzić mu to, że musiał wozić nasze ciężkie tyłki, zakupiłyśmy mu kiść bananów, którą wdzięcznie przyjął a na koniec zamachał trąbą.  Jesteśmy w tej kwestii jednomyślne (prawdziwa rzadkość :-) – słonie to najmądrzejsze, najwdzięczniejsze i najbardziej imponujące zwierzęta.  Aczkolwiek wolimy oglądać je żyjące wolno.  Jednym z naszych wspanialszych podróżniczych wspomnień było tropienie stada dzikich słoni w afrykańskim Mali.  Pomimo, że widziałyśmy tylko uciekające zwierzęta z dużej odległości plus potężnego samca, który chroniąc uciekające samice przedefilował przed naszymi nosami, było to jedno z najbardziej emocjonujących wrażeń, jakich dane nam było doświadczyć. 

Wracając do nieprzyjemnej przygody z Laotańczykami – z hotelu miał nas rano odebrać ktoś z biura, w którym wykupiłyśmy trekking.  O umówionej godzinie pojawił się niemówiący po angielsku człowiek i powtarzając „elephant trip; two people” kazał nam iść za sobą.  Zaprowadził nas na róg ulicy, gdzie po chwili zostałyśmy zapakowane do busa.  Po zebraniu reszty uczestników wyjazdu, wyjechaliśmy z miasta.  Wszystko się zgadzało, tak właśnie miała wyglądać nasza wycieczka.  Tyle tylko, że zamiast zawieźć nas do dżungli, po której mieliśmy iść, bus zatrzymał się po 30 minutach w ośrodku treningowym dla mahoutów poza miastem.  Dopiero tam, któryś z przewodników zapytał łamanym angielskim czy zapisywałyśmy się na trening opiekunów słoni (bardzo chciałyśmy, ale był obłędnie drogi, więc zrezygnowałyśmy).  Powiedziałyśmy, że nie.  Przewodnik stwierdził, że w takim razie to nie nasza grupa, inna agencja i trzeba nas odwieźć do hotelu.  Zapytałyśmy co z naszą wycieczką, stwierdził, że nie wie, kolega się pomylił, nie sprawdzając naszej tożsamości i jedyne co może zrobić, to odwieźć nas do Luang Prabang. Chwilę później jakieś niemówiące słowa po angielsku, półdzikie dziewczę kazało wpakować się nam do busa.  Wszystko to w atmosferze wyrzutu, że sprawiamy jaśnie państwu problem - ani razu nie padło słowo „przepraszam”, a pracownicy rzeczonego biura nie dość, że nie potrafili zaproponować żadnego sensownego rozwiązania, to byli jeszcze obcesowi i niekulturalni.  Uznali, że jeśli wywiozą nas z powrotem, to problem zniknie.  Co się stanie z nami i naszymi pieniędzmi (oraz zrujnowanym pobytem w Laosie, którego LP miało być główną atrakcją) nikogo nie interesowało.  W końcu niespiesznie odwieźli nas do miasta (zatrzymując się jeszcze po drodze, by coś załatwić). Próbowali odstawić nas prosto do hotelu, jednak nasze podniesione głosy zmusiły kierowcę do zawiezienia nas pod biuro firmy. P udała się tam robić awanturę i żądać zwrotu pieniędzy za naszą straconą wycieczkę (minęła ponad godzina od czasu naszego planowanego wyjazdu), a J pobiegła do właściwej agencji szukać wsparcie w dyskusji z bałaganiarzami.  Zanim udało się cokolwiek wytłumaczyć nadzwyczaj niemrawemu Panu z bałaganiarskiego biura, J wpadła w towarzystwie młodego chłopaka i zagoniła P do tut tuka.  Okazało się, że byłyśmy jedynymi trekkerami i nasz przewodnik, po tym jak w hotelu powiedziano mu, że już ktoś po nas przyszedł i nas zabrał, siedział zachodząc w głowę co się mogło stać i gdzie nas szukać.  Gdy się pojawiłyśmy, bardzo ucieszony stwierdził, że jedziemy na trekking, który będziemy musieli zrobić tylko trochę szybciej, bo zaczynamy z dużym opóźnieniem.  Awantury z bałaganiarzami nie skończyłyśmy, ale nie odmówimy sobie satysfakcji ostrzeżenia Wszystkich przed wspomnianą firmą All Lao Service aka Mahout Lodge (mają olbrzymie biuro vis—vis Informacji Turystycznej przy ulicy Sisavangvong). Abstrahując od braku kompetencji i podejścia do ludzi, ich personel posługuje się angielskim na poziomie dziecka z kiepskiej podstawówki, a ceny za standardowy program są dwukrotnie wyższe niż w jakiejkolwiek innej agencji. Godnym polecenia adresem jest za to Naga Express Travel, mieszcząca się na tej samej ulicy, tuż za bankomatami, przy Nocnym Targu.

Gdybyśmy miały więcej czasu, zostałybyśmy w Luang Prabang i poszły na parodniowy trekking po okolicznych górach.  Wprawdzie żadne z nas geolożki, ale naszym zdaniem, w północnym Laosie, widzimy efekt tych samych działań górotwórczych, które ukształtowały zatokę Ha Long i okolice Guilin w południowych Chinach.  Krajobraz jest bardzo podobny.  Nie mamy jednak czasu by zgłębić ten problem :-), musimy wracać do Bangkoku.  Po dwóch dniach w Luang Prabang, wsiadamy jutro na nieziemsko wolną łódź (szybkie mają opinię niebezpiecznych) i płyniemy Mekongiem w stronę granicy z Tajlandią.  Zajmie nam to dwa dni, z postojem w małym miasteczku gdzieś po drodze.  Potem będziemy musiały dotrzeć jakoś do Bangkoku, co zapewne oznacza z 15 godzin w autobusie. Gorsze jednak rzeczy mamy już za sobą :-)

O co chodzi w tytule posta?  Wspomniany order to nazwa najważniejszego odznaczenia, przyznawanego przez władze Laosu za wybitne zasługi dla kraju.  Zauroczyła nas ona tak bardzo, że nie mogłyśmy się powstrzymać, aby jej nie użyć.  Pomimo, że próbowałyśmy się tego dowiedzieć, nikt nie potrafi nam wytłumaczyć co w nazwie robi Biały Parasol.  




Odrabiamy zaległości - ceny w Indiach i Kambodży

Jako osoba pilnująca budżetu w trakcie naszej podróży, zostałam upomniana przez J, że nie przygotowałam podsumowania cenowego po wizytach w Kambodży i Indiach.  Nadrabiam więc braki, w przypadku Kambodży króciutko, o Indiach pisząc trochę szerzej. 

Ceny w Kambodży są o kilka procent wyższe niż w Wietnamie - zainteresowanych odsyłam do naszego postu o tamtejszych wydatkach.  Jedzenie i transport są przeciętnie o dolara – dwa wyższe, natomiast noclegi tańsze.  Za 10 usd można dostać porządny pokój z łazienką i ciepłą wodą. Miejscem będącym żywym dowodem na to, że konkurencja jest zdrowa dla konsumenta, jest Siem Reap.  Tamtejsze hotele i guesthousy, których jest zatrzęsienie, należą do najlepszych w tej części świata.  Można zatrzymać się w pałacu za 1000 usd za noc, ale i za 8 usd śpi się w miejscu czystym, ładnym, centralnie położonym, otoczonym ogrodem, prowadzonym przez miłą i pomocną rodzinę.  Suma summarum, koszt pobytu w Kambodży był dla nas o ok. 10% droższy niż pobyt w Wietnamie, ale wpływ na to ma w dużej mierze tygodniowy bilet wstępu do świątyń Angkor, co w przypadku dwóch osób stanowi wydatek rzędu 120 usd. 

Indie uchodzą w podróżniczej świadomości za niemalże najtańszy kraj świata.  Pewnie kiedyś tak było. Być może nadal może tak być, gdy podróżuje się poza sezonem i po mało turystycznych rejonach.  Nasze doświadczenia przeczą jednak temu stereotypowemu przekonaniu o "taniości" Indii.  Pobyt w Indiach był dla nas droższy niż w każdym z dotychczas odwiedzonych krajów poza Japonią, Rosją i Hongkongiem.  Winnym - po części - jest okres, w którym tam zawitałyśmy, czyli końcówka roku.  Można tym jednak uzasadniać tylko wyższe ceny zakwaterowania i właściwie niczego więcej.  Jak już pisałyśmy, w Indiach o wszystko trzeba się targować, pierwsza cena jest zazwyczaj z kosmosu.  Dotyczy to wszystkiego poza knajpkami, gdzie w menu znajdują się ceny.  Krótki przegląd wydatków:

Hotele – w Indiach można spać za 2 usd, ale nie należy wtedy oczekiwać niczego poza tym, że w pomieszczeniu będzie materac.  Zazwyczaj zapluskwiony.  Jakość tzw. hoteli budżetowych jest bardzo niska.  Ceny zakwaterowania zbliżone są do tych, jakie płaciłyśmy w dużych miastach w Chinach (gdzie spałyśmy w luksusach), natomiast jakość pokoi była jedną z najniższych z jakimi spotkałyśmy się kiedykolwiek (poza chlubnym wyjątkiem przepięknego hoteliku Krishna Palace w Jaipurze).  Poziom czystości hotelu turyści określają, dodając zwrot „jak na indyjskie standardy”.  Jeśli więc hotel jest czysty ”jak na indyjskie standardy” to należy spodziewać się, że pościel będzie uprana, aczkolwiek często dziurawa i poplamiona, podłoga zamieciona, ale nieumyta, a łazienka będzie wyglądać jak po wybuchu bomby, mimo że z kranów będzie ciurkać woda, czasami nawet ciepła.  Nie będzie to pokój w którym będzie się chciało spędzać wolny czas, ale w którym można się przespać bez większego obrzydzenia.  Ceny od 11 usd za pokój ze wspólną (brudną) łazienką w Waranasi do 28 usd za nocleg w Delhi (Mumbaj jest droższy, my spałyśmy za darmo w mieszkaniu znajomego).  Przeciętnie jednak płaciłyśmy ok. 20 usd za pokój z łazienką i ciepłą wodą.  Osobnym rozdziałem jest Goa.  Płaciłyśmy absurdalne 45 usd za pokój z brudną łazienką i paroma karaluchami na stanie, ale był to okres między świętami a Nowym Rokiem – szczyt sezonu.  Dodatkowo byłyśmy tam krótko i zarezerwowałyśmy nocleg w ostatniej chwili przez internet.  Gdybyśmy poszukały czegoś po przyjeździe, na pewno znalazłybyśmy tańsze lokum. 

Jedzenie – w knajpkach dla miejscowych za 1 usd (plus parę centów za chlebek) dostawałyśmy pyszne danie, którym można było się najeść.  Za 2 usd można zjeść thali, czyli danie składające się z kilku mniejszych potraw, ryżu i chleba.  Porządne thali wykarmi dwie średnio głodne osoby.  W knajpach nastawionych na turystów ceny za danie zaczynają się od 2,5 usd.  Za posiłek z napojem trzeba zapłacić ok. 5 usd.  Najtańsze piwo można kupić w Delhi – 1,25 usd.  Najdroższe w Uttar Pradesh – 3 usd za butelkę.  W knajpach ceny od 3 usd za butelkę w górę (im bardziej „spod lady”, tym droższe).  Napoje typu coca-cola – 0,5 usd. 

Transport – bilety na wagony drugiej klasy nieklimatyzowanej, czyli te nieziemsko zapchane, w których ludzie podróżują jak kartofle w worku, są bardzo tanie np. 2 usd za ok. 4 godzinną trasę.  Ale już klasy 3 AC/ 2 AC tak tanie nie są.  Z bilety płaciłyśmy ok. 10 usd za osobę za trasy dzienne (ok. 4 godzin jazdy np. trójkąt Delhi – Agra – Jaipur) do 35 usd za najdłuższą trasę Jhansi – Mumbaj (sypialny, 2 klasa AC).  Samolot na trasie Mumbaj – Goa i z powrotem wyniósł 160 usd od osoby, ale gdybyśmy kupiły bilet dwa tygodnie wcześniej, cena byłaby nawet o połowę niższa.  Transport miejski czyli autoriksze to zazwyczaj wydatek ok. 1 usd za podwiezienie z hotelu do centrum etc.  Dłuższa trasa, np. ok. 30 minut – 2-4 usd.  Z taksówek korzystałyśmy tylko w drodze z i na lotnisko – 10 usd.  Warto zaznaczyć, że ze względu na masowość procederu naciągania turystów, na większości lotnisk można wziąć tzw. przedpłaconą taksówkę (prepaid taxi), którą opłaca się z góry - cena zależy od miejsca przeznaczenia.  Kierowcy nie płaci się już wcale.  W dużych miastach są taksówki na telefon, uchodzące za bezpieczniejsze (w kontekście naciągania), choć nasza przygoda z Mumbaju dowodzi, że nie zawsze jest to prawda.  Wiozący nas na lotnisko taksówkarz, z którym została ustalona z góry cena (przy pomocy bardzo opiekujących się nami Hindusów, u których gościłyśmy w Mumbaju), w połowie trasy stwierdził, że jest duży ruch (!!! W Mumbaju jest zawsze duży ruch), w związku z czym nadrabia drogi, a więc cena za naszą trasę rośnie w tym momencie o 100 rupii.  Co mogłyśmy zrobić?  Wysiąść w środku slumsu, w którym się akurat wtedy znajdowaliśmy?  Zapłaciłyśmy choć wyraźnie powiedziałyśmy mu co o nim sądzimy.  Jesteśmy pewne, że nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. 

Wstępy do zabytków – od 2,5 usd do 17 usd za Taj Mahal