niedziela, 28 listopada 2010

Pola Śmierci

Pola Śmierci – osławione miejsce kaźni 20 000 ofiar szaleńczego, skrajnie komunistycznego państwa Pol Pota. W czasie rządów Czerwonych Khmerów, życie straciły 3 miliony ludzi, uznanych za wrogów nowego porządku. Uwięziony i zgładzony mógł zostać każdy – intelektualista, rolnik, cudzoziemiec. Oprawcy wierzyli w „wyrywanie trawy z korzeniami” - nie oszczędzali nawet niemowląt, które zabijano w wyjątkowo brutalny sposób poprzez roztrzaskanie o drzewo. Pola Śmierci, gdzie przywożono ciężarówkami związanych, oślepionych ludzi po to, by za chwilę zatłuc ich maczetami, siekierami i łopatami (kule oszczędzano), robią naprawdę piorunujące wrażenie.

stupa, w której złożone są kości ofiar
ubrania ofiar
drzewo, o które zabijano niemowlęta

Zanim ofiary trafiały na miejsce kaźni, były przetrzymywane w więzieniu Tuol Sleng - obecnie muzeum S-21. Warunki, w jakich trzymano tu osadzonych oraz tortury, jakim ich poddawano, ciężko opisać. Za komentarz muszą wystarczyć fotografie.




Goodbye Wietnam – jedzenie, ceny i parę drobiazgów

Już w Kambodży, ale sercem i myślami nadal w Wietnamie.  Co tu kryć - podobało nam się bardzo.  Wietnamczycy to mili i uśmiechnięci ludzie, choć nie można im odmówić biznesowego sprytu, graniczącego czasami z cwaniactwem.  Ale ich oszustwa są drobne i przy pewnej dozie ostrożności można ich w większości przypadków uniknąć.  Najczęściej „przez pomyłkę” źle wydadzą resztę; czasem znów cena pomyli im się na widok białego i np. z ośmiu tysięcy zrobi się osiemnaście; a to znów zamiast dwóch zamówionych sajgonek podadzą cztery, etc.  Jednak te ich małe oszustwa nie są tak częste, aby stały się bardzo meczące.  Poza tym po Wietnamie podróżuje się miło, przyjemnie i bezpiecznie, bardzo dużo osób mówi po angielsku w stopniu umożliwiającym podstawową komunikację, co ma nieoceniony wpływ na komfort podróży. Trzeba tez wspomnieć, że Wietnamczycy są naprawdę sympatyczni i nawet, jeśli nie mówią po angielsku, zawsze starają się turyście jakoś pomóc. Nie wiem czy równie entuzjastycznie odbierałybyśmy Wietnam, gdybyśmy nie wjechały tam z Chin, być może bardziej irytowałyby nas próby oszust, nagminne zawyżanie cen dla turystów i nachalni kierowcy skuterów oferujący swoje usługi.  Być może, nie wiemy.  Jednak w tej podróży Wietnam był jednym z milszych i łatwiejszych do zwiedzania krajów. 

Biznesowy zmysł Wietnamczyków przejawia się również w kopiowaniu niemalże wszystkiego.  Pojęcie praw autorskich praktycznie w Wietnamie nie istnieje.  Ulice i sklepiki zalane są majtkami Calvina Kleina, plecakami North Face, torbami Crumpler i podróbkami niemalże wszystkich znanych nam marek.  Nie jest to jednak żadne podziemie, tylko normalność, mainstream, rzec by można.  Wychodzi się tu z założenia, że po prostu, jeśli trzeba wyprodukować majtki, lepiej nadrukować na nich napis Calvin Klein, Emporio Armani albo inny, cieszący się wzięciem.  Efektem ubocznym takiego procederu jest to, że jeśli ktoś chciałby zakupić gładką bieliznę bez żadnych napisów, nie ma na to szans.  O ile jednak podrabianie znanych marek odzieży nie jest niczym nowym i każdy mógł się z tym zjawiskiem spotkać chociażby na bazarach w Polsce, całkowitą nowością była dla nas zakrojona na szeroką skalę działalność księgarska Wietnamczyków (i Khmerów również – jak się później okazało).  Wietnamskie stragany zalane są kopiami przewodników Lonely Planet i największych bestsellerów, takich jak kryminały Larssona czy książki Jeremiego Clarksona.  Są to kopie, ale zazwyczaj wykonane na laserowych, kolorowych kopiarkach z dużą dbałością o szczegóły.  Niektóre egzemplarze są wręcz nie do odróżnienia od oryginału.  Kopiowanie i podszywanie się jest w Wietnamie tak powszechne, że kradnie się również nazwy hoteli (popularny, budżetowy hostel za chwilę ma kilka klonów próbujących skorzystać na jego popularności), agencji turystycznych czy centrów nurkowych.  Zastanawiamy się czy jest coś, czego Wietnamczycy nie byliby w stanie skopiować i dochodzimy do wniosku, że wysiadają dopiero przy zaawansowanej technice.  Skuterki Hondy i Vespy, którymi są zalane ulice wietnamskich miast, są prawdziwe. 

Tym, co na pewno wpłynęło również na nasz pozytywny odbiór Wietnamu było jedzenie.  W Warszawie łatwiej zjeść u Wietnamczyka niż u Polaka, ale ta polsko-wietnamska kuchnia jest mocno dostosowana do lokalnych gustów.  Tutaj mogłyśmy sięgnąć do źródeł.  I jakkolwiek (porównania są nieuniknione, to w sumie jeden krąg kulturowy) jedzenie w Chinach było dużo lepsze, to jednak w Wietnamie też trudno było chodzić głodnym lub niezadowolonym z posiłku.  Wietnamczycy za danie narodowe uważają zupę Pho.  Słowo „danie narodowe” ma tu inny wydźwięk niż w Polsce.  Je się je od śniadania (zupa jest podstawą porannego posiłku) do kolacji, w knajpach i na ulicy, jedzą ją dosłownie wszyscy.  Na każdym rogu ulicy stoją przynajmniej dwa kotły z zupą Pho.  Brzmi tajemniczo, a nie jest ona niczym innym, jak lekkim bulionem z kluskami (trochę podobnym do japońskiego ramenu, ale można doprawić go mocniej).  Ma kilka wariantów - czasami serwuje się ją z mięsem, czasami ze ślimakami (nasza pierwsza zupa na ulicy w Hanoi została zaserwowana właśnie w tej wersji luksusowej), czasami z warzywami i tofu (wersja "wegetariańska" trudno dostępna - trzeba jej poszukać).  Sam bulionik jest delikatny, ale na każdym stoliku stoją ostre sosy chilli, którymi można zupę doprawić wedle uznania.  O popularności Pho niech świadczy fakt, że jakieś 30% pamiątkowych t-shirtów z Wietnamu zawiera jakieś odniesienia do zupy Pho np. „Pho – the soup that built the nation”; „I love my Ipho” plus zdjęcie ikonek jak z wyświetlacza iphona, ale z obrazkami parującej miski lub pałeczek, etc. 

Popularne w Polsce sajgonki, zwane tu po angielsku spring rollsami, są obok Pho bardzo popularną przekąską, występują w tysiącu wariacji, w wersji świeżej i smażonej.  Wersja świeża zakłada, że zawinięty w papier ryżowy wkład (makaron, mięso, owoce morza, warzywa etc.) podawany jest na surowo tzn. bez smażenia.  Wersja smażona w głębokim tłuszczu jest identyczna z tą podawaną w polskich barach, z tym że polskie sajgonki są nieporównywalnie bardziej ubogie w porównaniu z tym, co można dostać na najpodlejszym nawet straganie w Sajgonie.  Poza Pho, Wietnam żyje ryżem i makaronami, obydwie te bazy pojawiają się w dziesiątkach kombinacji ze smażonymi mięsami, owocami morza i warzywami.  Owoce morza to osobny rozdział.  Kraj, który ma taką linię brzegową, musi żyć tym, co daje morze (choć P pamięta ze swojego pobytu z Chile, że i blisko 5 tyś km linii brzegowej nie wpłynęło na poprawę kuchni chilijskiej, składającej się głównie z frytek i hamburgerów ;-).  W Hanoi odkryłyśmy bary uliczne serwujące kraby, gigantyczne krewetki, kilka rodzajów muszli i inne formy życia morskiego, jakich wcześniej nie znałyśmy.  Było to fantastyczne i stosunkowo niedrogie jedzenie. 

Na deser, gdy ktoś znudzi się już słodziutkimi baby banana wielkości palca, soczystymi pomarańczami i mandarynkami lub oszałamiającym aromatem mango – może na przenośnym straganie kupić banany smażone w cieście a la naleśnikowym.  Placuszki są zawsze świeże (niestety tłuszcz nie zawsze, więc można się naciąć), ponieważ schodzą na bieżąco.  Palce lizać.  Do tego kawa.  W Wietnamie to instytucja.  Tak mocna, że aż gęsta, bardzo słodka, zazwyczaj podawana z lodem na zimno i mlekiem skondensowanym. Europejskich turystów jest jednak w Wietnamie zatrzęsienie, więc Wietnamczycy nauczyli się już, że kawę można też podawać na gorąco. 

Pho



sos chilli - na każdym stole

placuszki bananowe



Ceny:
Hotele – od 10 do 17 USD za pokój z łazienką.  Bez wpadek, zawsze czysto (tylko raz Irmina w pokoju znalazła karalucha, nas to ominęło), prawie zawsze centralnie położone.  Standard trochę niższy niż w Chinach, ale nadal bardzo porządny. 

Jedzenie – zupa Pho 0,75 - 1,5 USD; sajgonki – 1-1,5 USD; ryż z warzywami/mięsem – 2 – 3 USD; piwo – 0,75 – 1,5 USD; miska muszli sercówek – 3 USD; kawa 0,5 USD. 

Transport – bilet „open bus” z Hanoi do Sajgonu – 32 USD; bilet z Sajgonu do Phnom Penh – 10 USD; przejazdy taksówkami w miastach – powinno być ok. 1 USD za krótką trasę w centrum, ale powszechne są oszustwa dzięki podkręconym licznikom.  Za identyczną trasę do konsulatu Tajlandii w Sajgonie raz zapłaciłyśmy 1 USD, potem natomiast 5 USD i to po dłuższej kłótni z oszukującym nas taksówkarzem.  Firmą z tradycjami, zajmującą się m.in. organizowaniem przejazdów autokarowych jest Sinh Tourist, znana wcześniej jako Sinh Cafe. Liczba copycatów – oszustów, podszywających się pod ich nazwę, zmusiła ich w końcu do jej zmiany.

Nurkowanie – 60 USD – dwa nurkowania z łodzi, lunch wliczony w cenę; snorklowanie – 20 USD.   Najlepszą firmą organizującą wyjazdy na nurkowanie i snorklowaniew Wietnamie jest Rainbow Divers (uwaga na copycatów!)


piątek, 26 listopada 2010

Ale Sajgon!

Cały Wietnam może kochać i czcić Ho Chi Mincha jako ojca narodu, ale Sajgon zapewne na zawsze pozostanie dla wszystkich Sajgonem, niezależnie od tego, jaką nazwę miasto będzie nosiło oficjalnie.  Nazwa Ho Chi Minch City widnieje tylko w oficjalnych, rządowych dokumentach.  Hotele, reklamując się, podają najczęściej adres „HCMC/Sajgon”.  Cała reszta żyje, mieszka, pracuje i podróżuje do Sajgonu.  Zresztą trudno się dziwić. Oficjalna nazwa nie tylko jest długa i niewygodna, ale też samo słowo Sajgon ma tyle konotacji kulturowych, że dobrowolne pozbycie się go byłoby absurdalne.  Najbardziej znane powiedzenie „Ale Sajgon” wywodzi się podobno z opisu ewakuacji miasta w 1975 roku, gdy z dachu amerykańskiego konsulatu helikopter zabierał wybrańców, a reszta biła się o wejście na teren placówki.  Dzisiaj o żadnej ewakuacji nie ma mowy, a Amerykanie przyjeżdżają tu z własnej woli, ale miasto to nadal w pełni zasługuje na swoją sławę synonimu wybitnego bajzlu.  Wszystko to za sprawą ruchu ulicznego.  Sajgon jest nowoczesnym, niezbyt ładnym miastem z tysiącem knajp i barów, z kilkoma pięknymi zabytkami i ruchem ulicznym, który przebija wszystko, co dotychczas widziałyśmy poza Ułan Bator (stolica Mongolii nadal dzierży palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o obłęd, który zawładnął większością kierowców w mieście).  

Daleko Sajgonowi do pełnego uroku Hanoi.  Jest dosyć nijaki w porównaniu ze stolicą, w której niemal każdy dom jest perełką.  Tutaj są wprawdzie szerokie bulwary, ale odchodzą od nich małe uliczki, zastawione straganami przypominającymi te rodem z Afryki.  Ludzie nadal są niesłychanie mili i uroczy, ale próbują kantować białasów dużo bardziej niż ich rodacy z północy.  Z drugiej strony, to właśnie w Sajgonie po raz pierwszy zapłaciłyśmy za obiad w knajpce daleko do centrum prawdziwą, rzetelną cenę, identyczną z tą, jaką płacą lokalni.  Dodatkowo, właściciel pogadał z nami o życiu i podróżach.  W sumie podoba nam się w Sajgonie, ale jeśli miałybyśmy spędzić w nim tak dużo czasu jak w Hanoi, pewnie byśmy się męczyły.  Hanoi pokochałyśmy miłością od pierwszego wejrzenia i mimo że doceniamy Sajgon za jego wielkomiejskość, parki, knajpy i życie uliczne, z radością wyjeżdżamy jutro do Kambodży.  Choć mamy duży niedosyt Wietnamu.  Przejechałyśmy go w ciągu 17 dni, pokonując typową trasę z Hanoi do Sajgonu, zatrzymując się w bardzo turystycznych miejscach.  Musimy tu wrócić i zobaczyć resztę kraju.  Kiedyś… 

Na zdjęciach: ewakuacja Sajgonu, źródło: (http://nabnyc.blogspot.com/2010/04/43075-35-years-ago-us-flees-saigon.html); Sajgon opanowany jest przez skutery,na których każdy jeździ w kasku, moda „kaskowa” przebija tą ubraniową, sklepy są wszędzie a ilość modeli i wzorów kasków jest większa niż oferta jeansów, kurtek czy toreb; przed każdym muzeum i w wielu miejscach miasta stoją zdobycze wojenne – to jedna z cenniejszych, amerykański Chinook, każdy, kto widział choć jeden film o wojnie w Wietnamie, wie o co chodzi.  Reszta – drobiazgi. 







Opera
Najbardziej różowy kościół świata :-)
Świątynia hinduistyczna

Czerwone gatki

Jako że wiele osób zamanifestowało żywe zainteresowanie kwestią końcowego efektu osiągniętego przez słynne szwaczki z Hoi An, poniżej prezentujemy (a właściwie prezentuję ja, J, korzystając z tego że P śpi jak suseł) słynne czerwone naszki za 10$ . Sesja zdjęciowa miała miejsce w Sajgonie (HCMC), a modelka pląsała z gracją wśród roślinności doniczkowej dopóki między klombami nie zobaczyła tłustego szczura o podobnych bukolicznych zamiłowaniach. 



czwartek, 25 listopada 2010

Tajska wiza w Wietnamie

Polacy dostają tajską wizę w Warszawie niemalże "na piękne oczy". Wystarczy złożyć formularz i już.  Nie trzeba pokazywać żadnych biletów, udowadniać posiadanych środków finansowych etc. W Sajgonie tak kolorowo już nie jest.  Poszłyśmy dziś do konsulatu z zamiarem złożenia wniosku o wizę wielokrotnego wjazdu.  Wyliczyłyśmy, że będziemy wjeżdżać do Tajlandii trzy razy, a to oznaczałoby nie tylko trzy wizy, ale także minimum trzy zajęte strony w paszporcie.  Na to nie możemy sobie pozwolić, jako że w tej chwili mamy już zastemplowaną połowę paszportu, a przed nami jeszcze długa droga.  Z tym, że po opuszczeniu Azji, nie potrzebujemy wiz do żadnego kraju Ameryki Południowej i Środkowej. 

Przemiła pani w konsulacie poinformowała nas, że wyda nam wizę jeśli tylko przedłożymy jej bilety wjazdowe i wyjazdowe z Tajlandii oraz pokażemy jej 600 USD na głowę w gotówce.  Świetnie się orientowała w realiach podróżnych tej części świata i rozumiała, że bilet do Tajlandii kupimy w Siem Reap w Kambodży. Nie mamy fizycznej możliwości pokazać jej go w Sajgonie.  Podobnie z naszą planowaną podróżą do Laosu.  Biletu nie mamy i nie będziemy mieć aż do dnia poprzedzającego wyjazd.  Jedyne czym dysponujemy, to bilety lotnicze na trasie Bangkok - Indie. 600 USD w gotówce też nie mamy. Po długich i uprzejmych negocjacjach, 600 USD zostało zastąpione kartami kredytowymi, które Pani skserowała (a nam stawało serce, bo każdy bankier powiedziałby, żeby pod żadnym pozorem, nigdy, nikomu na coś takiego nie pozwalać), a bilet wjazdowo-wyjazdowy z Tajlandii pozwolono nam zastąpić... biletem na trasie Sajgon - Phnom Penh (Kambodża).  Gwarancją czego ma być ten bilet?  Nie mamy pojęcia. W naszej opinii, świadczy tylko o tym, że jeśli wsiądziemy do wspomnianego autobusu, dojedziemy do Kambodży, która graniczy z Tajlandią.  I tyle.  Nie możemy jednak narzekać, bo jakkolwiek idiotyczne nie byłyby wymogi biurokratów, tym razem okazały się możliwe do spełnienia. Niestety, zestaw naszych biletów upoważnia nas tylko do otrzymania wizy dwukrotnego wjazdu.  Na granicy z Laosem mamy szanse na tzw. visa on arrival. Oby te informacje się potwierdziły, bo póki co, z tymi tajskimi wizami jest dużo więcej zamieszania niż można by się było spodziewać. Jedyna dobra wiadomość to taka, że w drodze gestu dobrej woli, Królestwo Tajlandii wystawi nam wspomniane wizy za darmo. Dziękujemy. Przy okazji uwaga skierowana do Pana Radosława Sikorskiego.  Obywatele większości państw świata zachodniego, chcący wjechać do Królestwa Tajlandii nie potrzebują wiz w ogóle.  Polska znajduje się w niewielkiej grupie państw, których obywatele wiz potrzebują, dzieląc ten zaszczyt m.in. z Uzbekistanem i Arabią Saudyjską. Wiemy, że Tajlandia to nie Egipt, Polacy nie latają tam masowo jak Anglicy czy Niemcy, ale mimo wszystko - pewnie parę gestów dobrej woli wystarczyło by i moglibyśmy trafić na listę "uprzywilejowanych". 

Dobra rada do jadących do Tajlandii - załatwiajcie wizę w Warszawie, jeśli się tylko da :) 



Nha Trang w słońcu

Drugiego dnia pobytu w Nha Trang wyszło słońce, co wszystkim wyszło na dobre, ale zupełnie nie zmieniło naszej opinii o kurorcie.  Na pewno natomiast znacząco poprawiło jakość naszego nurkowania i snorklowania (J postanowiła zrezygnować na czas nieokreślony z uprawiania tej pierwszej aktywności).  Pomimo, że nie jest to najlepszy okres na oglądanie podwodnego świata, ponieważ woda jest mało przejrzysta , większość naszej ekipy była zadowolona.  Komentarz do nurkowania  - rafa jest niestety mocno zniszczona, ale za to obfituje w piękne ryby.  Nurkowanie fajne, ale nie wyjątkowe. Dokładnie to samo można powiedzieć o snorklingu - rafa nie robiła z góry wielkiego wrażenia - mimo że była bardzo łatwo dostępna - bo miała cała monotonny, brązowo - biały kolor, ale pływanie z rybkami rzeczywiście okazało się miłe.





Wietnam nigdy nie będzie Tajlandią, ponieważ nie posiada takich walorów naturalnych, ale ma już ekstra luksusowe hotele dla wybranych.  Z Nha Trang można uciec na prywatną wyspę, do luksusowego bungalowu, prywatnej plaży z czyszczonym i grabionym piaskiem i  wszystkimi innymi elementami przynależnymi takim miejscom (np. na pomost zamiast iść jest się dowożonym meleksem, całe 500 metrów:-).   Ceny oczywiście nie wietnamskie, tylko światowe. 


wtorek, 23 listopada 2010

Nha Trang i parę uwag o dziwnych ludziach

Po koszmarnej nocy spędzonej w autobusie, w czasie której żadna z nas nie zmrużyła oka (jakość nawierzchni na trasie Hoi An – Nha Trang spowodowała, że z czułością pomyślałyśmy o trasie gdańskiej – rzecz, w którą byśmy jeszcze parę miesięcy temu nie uwierzyły), dotarłyśmy do Nha Trang.  Miasto jest kurortem i to pierwszej klasy.  Oznacza to, że jest w nim plaża, wzdłuż niej kilku pasmowa droga, dalej rząd hoteli i knajp, dalej kolejny itd.  W dodatku, ze względu na to, że jest to kurort, wszystko jest o 20 % droższe, a liczba namolnych handlarzy i naganiaczy najwyższa w całym Wietnamie.  Liczba pijanych Anglików też.  Jest to najpopularniejsze miejsce plażowe w całym kraju, bo z ludźmi jakoś już tak jest, że jeśli gdzieś znajdzie się kawałek piasku (gwoli ścisłości trzeba dodać, że mocno brudnego), to walą do takiego miejsca jak w dym.  Dlatego też Tajlandia cieszy się takim powodzeniem.  Dlaczego tak się dzieje nie wiemy, nie pytajcie.  Dla nas plaże to plaże, różnią się czystością piasku i wody.  Tutejsze są brudne.  I woda i piasek. (J: jeśli ma to stanowić jakąś ilustrację, mogę powiedzieć, że dziś między innymi śmieciami, znalazłam… igłę od strzykawki.) Na dodatek jest poza sezonem, co nad Bałtykiem ma niezaprzeczalny urok, tutaj natomiast powoduje, że jest szaro i smutno, a pogoda wyolbrzymia te cechy miasta, które należałoby głęboko ukryć.  Gdyby jednak nawet słońce świeciło radośnie, wylegiwanie się w jego świetle jest dla nas obydwu zajęciem graniczącym z najokrutniejszą torturą, tym bardziej więc zjawisko określane mianem „kultury plażowej” :-) (ha, ha – kultura??!!!) jest nam obce.  Jesteśmy jednak w Nha Trang bo a) trzeba zrobić przerwę w podróży, jedna nieprzespana noc wystarczy b) są tu rafy, a - co za tym idzie - miejsca do nurkowania i snorklowania.  Po przejściu pasa nadmorskiego (wyjątkowo nieatrakcyjnego), odsypiamy w hotelu.  Jutro, jeśli pogoda pozwoli, wrzucimy parę fotek aby pokazać wam, co tak bardzo nam się nie podoba. 

Rezerwując kolejny hotel w Sajgonie, po raz kolejny nie mogłyśmy wręcz uwierzyć w to, jak przedziwni potrafią być ludzie :-) (OK., już wcześniej nie miałyśmy co do tego żadnych złudzeń, ale w kontekście naszych hoteli na prawdę mamy chyba do czynienia z bandą wariatów).  Jak już pisałyśmy, rezerwujemy hostele i hotele przez jeden z dwóch portali hostelbookers.com lub hostelword.com.  Mają ogromną ofertę tanich i trochę droższych miejsc noclegowych na całym świecie, rezerwacja gwarantuje nam, że nie będziemy się szwendać z plecakami po obcym mieście i szukać hotelu z wolnymi pokojami. Co więcej, zabukowanie pokoju na hostelbookers nic nas nie kosztuje (na hostelworld zazwyczaj jakiegoś dolara).  Jednak to, co stanowi o przydatności tych portali, to oceny użytkowników.  Prawie po każdym pobycie w hotelu dostajemy maila z prośbą o ocenę lokalizacji miejsca, czystości, personelu i kilku innych czynników.  Można też zostawić dodatkowy komentarz.  Takie same oceny zostawia większość innych turystów.  Wszystko to powoduje, że podróżujemy bez większych wpadek związanych z doborem miejsc noclegowych.  Te komentarze jednak są źródłem naszej nieustającej radości.  W komentarzach negatywnych dominują te, w których ludzie skarżą się, że hotel nie wyglądał do końca tak jak na zdjęciach.  Drugą najczęstszą uwagą jest ta, że pokój był mały.  Najwięcej takich komentarzy zbierają hotele w Hongkongu i Tokio.  Tyle tylko, że każdy, kto się tam wybiera i nie zamierza zamieszkać w pokoju Billy’ego Muraya w Hyatt, powinien liczyć się z tym, że jego pokój nie będzie miał więcej niż 10 metrów kw. Większych pokoi po prostu tam nie ma :-)  Dodajmy też, że mówimy o najtańszych miejscówkach.  Wszystko to jednak standard.  Kwiatki zaczynają się dalej.  Komentarz negatywny dotyczący lokalizacji naszego hotelu w Sajgonie (jeszcze nie wiemy jaka jest naprawdę) brzmiał następująco „Lokalizacja kiepska, hotel nie był przy głównej ulicy, trzeba było do niego dojść 5 metrów malutką, wąską uliczką.”  Tak, 5 metrów, to nie pomyłka.  Komuś przeszkadzało, że musi przejść tyle od głównej ulicy.  Kolejnym przypadkiem była Australijka, która żaliła się, że w hostelu w Kioto, w którym spałyśmy, wejście do łazienki było za wąskie. Rzeczywiście było bardzo małe, jako że prysznic był dobudowany w małej wnęce (dom miał 100 lat).  Jednak nawet osoba o trochę ponad przeciętnych gabarytach bez problemu się tam mieściła. Australijka musiała być rzeczywiście grubiutka.  Tylko czemu wini za to właściciela jednego z najbardziej klimatycznych miejsc w jakich byłyśmy?

Kolejny malkontent przebił poprzedników stwierdzając, że w hostelu zaopatrzonym we wspólna kuchnię (standard w hostelach w Rosji, Mongolii i Japonii) drzwiczki i szuflady od szafek kuchennych otwierały się nie tak płynnie jak powinny. Kolejny miał pretensje do hotelu, że nie powiedzieli mu wystarczająco wyraźnie, że śniadanie jest w cenie pokoju.  Nie poszedł na nie, bo jest trąba i się nie zapytał.  Ale pretensje miał do recepcji, że go nie poinformowała, choć - jak sam przyznał - miał to napisane na rezerwacji.  Innemu nie podobało się, że kosz darmowych (sic!) owoców, który dostawał do pokoju zawierał tylko ich dwa rodzaje.  Przypomnijmy po raz kolejny – wszystkie te komentarze dotyczą bardzo tanich hoteli i hosteli. Z tym większym niedowierzaniem czytamy uwagi o tym, że ręczniki nie były miękkie, a materac niezbyt twardy.  I to wszystko w uwagach do pokoju za 10 USD. 

Na koniec nasz ulubiony komentarz pozytywny na temat hostelu w Hanoi – „System spłukiwania toalety działa bardzo sprawnie”.  Nagroda miesiąca dla autora tego komentarza.  Na marginesie – jesteśmy w podróży trzy miesiące, ale jakoś z tym elementem życia codziennego w hotelach dotychczas nie miałyśmy problemu. 

poniedziałek, 22 listopada 2010

Z Hanoi do Hoi An

Po Wietnamie jeżdżą takie same autobusy nocne jak po Chinach, ale w przeciwieństwie do Chińczyków, Wietnamczycy dużo bardziej dbają o turystów.  Oto co wymyślili: tzw. open ticket.  Za całe 32 USD kupuje się bilet na trasie Hanoi – Sajgon, który pozwala na dowolną ilość przerw w podróży (tak długich jak sobie turysta życzy).  Rozkład autobusów jest tak ułożony, żeby najdłuższe odcinki pokonywać w nocy.  Inna sprawa, że nie każdy jest w stanie spać na łóżkach dla krasnoludków, ale są tacy, którzy śpią jak niemowlęta.  Po drodze wysiada się i wsiada w dowolnym miejscu, trzeba tylko dzień – dwa przed podróżą zarezerwować sobie miejsce w autokarze.  I tak, grubo ponad tysiąc kilometrów można przejechać za 32 USD - taniej już się nie da.  Pociągi są wprawdzie dużo wygodniejsze, ale też dużo droższe.  Jedziemy więc sobie tym autobusem sypialnym przez Wietnam, po pierwszym odcinku opracowałyśmy już nawet ranking miejsc - tych dobrych ( które zawsze są zajęte), tych neutralnych (jutro mamy na nie szansę) i tych nieakceptowalnych (koło WC, koło wystających stóp sąsiada i ze skróconymi leżankami – te nieskrócone mają ok. 160 cm, więc wyobraźcie sobie krótsze).  Przed nami jeszcze dwa długie odcinki i będziemy w Sajgonie.  Dopóki nie dotrzemy do Chile i Argentyny, będzie to nasze pożegnanie z sypialnymi autobusami.  Ja (P) się cieszę, bo wyjątkowo źle mi się w nich śpi, ale też bardziej doceniam najgorsze nawet pociągi.  Nasz wagon plackartnyj na trasie Moskwa – Irkuck wydaje się, z dzisiejszej perspektywy, Hiltonem. 

***

Zaczęłyśmy nowy etap spotkań z ludźmi poznanymi w trakcie podróży.  Taka jest już specyfika trampingowej podróży, że często, po kilku dniach wpada się na osobę poznaną tysiąc kilometrów wcześniej.  Podróżując z Moskwy do Pekinu ma się dziwne - i chyba niezbyt mylne wrażenie - że jest się członkiem niezbyt w sumie licznej grupy osób, które pokonują tę samą trasę.  Mijałyśmy się po drodze z słynną 73-letnią Francuzką (i cały czas się za nią rozglądamy, bo z Chin jechała do Wietnamu), parą Holendrów w podróży poślubnej, na ironię śpiącą zawsze w dormach (bo ograniczał ich budżet:-), Witkiem z Gdańska i wieloma innymi osobami.  Teraz, podróżując z Hanoi do Bangkoku, a dalej do Singapuru, wjechałyśmy na nowy szlak, na którym mijamy się z parą Rosjan.  Bardzo niestandardowych.  Około 40-tki, on biznesmen, ona pracuje w biurze jako HR manager (kadrowa po staropolsku).  Odchowali córkę, obecnie 19-letnią i jeżdżą po świecie.  Budżetowo, ale ewidentnie stać by ich było, żeby, jak ich krajanie, leżeć tyłkiem na piasku Malediwów.  Zamiast tego tłuką się autobusami po Wietnamie, Kambodży i Tajlandii i są zachwyceni.  Nie znają angielskiego, ale świetnie sobie radzą.  Byliśmy na jednej łodzi w Ha Long, spotkaliśmy się dzień później w Hanoi a dziś trzy razy w Hoi An.  Są mili, tylko strasznie gadatliwi, co stawia P w trudnej sytuacji, bo jej rosyjskiemu daleko do płynności, a całą reszta załogi nie zna go wcale lub minimalnie.  Są to drudzy podróżujący w taki sposób Rosjanie, (ci nasi mieszkający w dodatku na Syberii), których spotkałyśmy.  Na Phuket w Tajlandii będzie ich zatrzęsienie, ale tutaj nie ma ich prawie w ogóle.  Olga i Andriej są forpocztą. 

***

Jadąc z Hanoi do Hue, mija się tzw. strefę zdemilitaryzowaną, czyli 17-ty równoleżnik wzdłuż którego podzielony był Wietnam.  Hue znajduje się blisko strefy zdemilitaryzowanej, co niestety miało zgubny wpływ na jego niezwykłe zabytki.  Większość z nich została zbombardowana przez Amerykanów.  To, co się ostało, jest jednak imponujące.  Pytanie, jak wyglądało przed bombardowaniem.  Przed zabytkami ustawione są czołgi i armaty zdobyte w trakcie wojny przez żołnierzy Vietkongu.  Jak głoszą napisy, maszyny zostały zdobyte „w trakcie walk z Amerykanami i Marionetkowymi Żołnierzami (Puppet Soldiers)” czyli przedstawicielami Wietnamu Południowego.  Ładne określenie na braci walczących po stronie południa. 






***

Dotarłyśmy do Hoi An.  Miasteczko jest w Wietnamie słynne, to obowiązkowy przystanek w podróży.  Niedaleko jest plaża, a i samo miasteczko jest prześlicznie położone nad rzeką.  Jeszcze 20 lat temu była to senna rybacka wioska.  Z naciskiem na „była”.  Samo miasteczko ma szanse zachować swój urok, ponieważ od plaży dzielą je 4 km.  Jednak wzdłuż plaży, na której do niedawna stały chatki z bambusa i liści bananowca, powstają gigantyczne, betonowe hotele o wdzięcznych nazwach Sun and Beach Resort.  Koszmarne architektonicznie i psujące charakter wioski.  Jeszcze 10 lat i w Hoi An będzie tajski Phuket.  Szkoda.  




Samo Hoi An ma pewną specyficzną cechę, zalane jest bowiem zakładami krawieckimi.  Wygląda to tak, jakby pół Europy zjeżdżało tu szyć garnitury i suknie.  Pracownie krawieckie są dosłownie wszędzie.  Jest ich więcej niż restauracji, a w miejscach turystycznych jest raczej niespotykane aby jakiekolwiek przybytki przebiły liczbą ilość knajp.  Turyści muszą tu zamawiać ubrania w ilościach hurtowych, ponieważ w przeciwnym razie istnienie tak wielu zakładów byłoby zwyczajnie nieopłacalne.  Szyje się tu ze słynnego lokalnego jedwabiu (jeśli – rzecz jasna- klient umie go rozpoznać) i zadaniem każdego szanującego się turysty jest przeprowadzenie próby ognia.  Prawdziwy jedwab bowiem pali się, podczas gdy sztuczny się topi.  W sumie bardzo nas to wszystko bawiło i dworowałyśmy sobie z naszych towarzyszek podróży szyjących suknie, dopóki P, która miała poważne braki w zaopatrzeniu w spodnie, nie zamówiła sobie sama czerwonych szortów za kolano. 


czwartek, 18 listopada 2010

Zatoka Ha Long - ósmy cud swiata?

Zatoka Ha Long jest najczęściej odwiedzanym miejscem w całym Wietnamie.  I słusznie.  Krajobrazy są przepiękne.  Przewodniki podają, że zbliżone do tych, które widziałyśmy zaledwie kilka tygodni temu w Guilin w Chinach.  To jednak trochę tak, jakby porównać wieżę Eiffla w Paryżu z tą stojąca przed kasyno w Las Vegas.  Prawie to samo.  Prawie, jak wiemy z reklamy, robi różnicę.  Okolice Guilin są piękne, ale daleko im do urody zatoki Ha Long.  Jest ona bowiem fragmentem zatoki Tonkijskiej, gdzie natura - jakby dla zabawy - rozrzuciła ogromne wapienne bloki na środku morza, tworząc prawdziwy labirynt skałek, gór, iglic, słupów i wszelkich innych możliwych form. Tworzą się w nich groty ogromnej urody i wielkiej wartości geologicznej - część można zwiedzać.  Gdy czasami w zatoce Ha Long wychodzi jeszcze słońce (nam nie było dane tego doświadczyć, ale też o tej porze roku nie miałyśmy szansy), a niebo jest błękitne, widoki są niepowtarzalne.  Raj?  No, niezupełnie.  Ktoś napisał ostatnio, że warto odwiedzić Wietnam zanim zaleje go masowa turystyka.  Masowa turystyka jednak już jakiś czas temu dotarła do Ha Long i jeśli liczba odwiedzających będzie wzrastać, a rząd Wietnamu nie wprowadzi limitów (jak ma to miejsce na Galapagos czy w Machu Picchu), to zachwycanie się urokami okolic stanie się niemożliwe.  Obecnie na wodach zatoki jest więcej statków wycieczkowych niż skał.  Gdy zapada zmrok i wszystkie one cumują na noc, okolica przypomina  kurort nadmorski z hotelami upchanymi jeden przy drugim.  Z każdego statku dochodzą mordercze odgłosy karaoke, jak można się domyślić, wykonywanego przez niezbyt trzeźwych uczestników wycieczek (znacie kogoś, kto na trzeźwo by się odważył? ;-).  Rano wszyscy płyną w to samo miejsce, żeby obejrzeć te same skały.  Hordy turystów zalewają groty wielkości chińskich dworców (a te są największe na świecie, wierzcie nam) i obowiązkowo poklepują na szczęście skałę w kształcie żółwia.  W tym samym czasie setki cudzoziemców wsiadają do kajaków i w tym samym czasie kończą krótką przejażdżkę, z wyjątkiem tych, którzy się zgubią i których szuka się po nocy pomiędzy zacumowanymi łodziami. Brzmi jak horror?  Trochę tak.  Oczywiście, warto popłynąć do Ha Long, zacisnąć zęby, żeby zobaczyć te cuda wokół siebie. Jednak pływając wokół dziesiątek łódek, pomiędzy którymi pojawiały się skały, nie mogłyśmy odpędzić od siebie myśli o Francuzach, którzy w XIX wieku wpłynęli do zatoki Ha Long i niejako odkryli ją dla świata.  Doświadczyli czegoś, co nam nigdy nie będzie dane i bardzo im zazdrościmy.  








W drodze do Ha Long spotkałyśmy Polaka studiującego w Pekinie (inna sprawa, że turystów z Polski w Wietnamie jest zatrzęsienie.  Na naszej 14-to osobowej łodzi była nas ósemka, czyli ponad połowa; w Hanoi spotkałyśmy także kilkoro Polaków, podobnie w mieście Ha Long).  Uroczy młodzian dostarczył nam niebywałej rozrywki swoimi opowieściami o pobycie w Chinach i planach na życie.  Nie owijając w bawełnę uznał, że Chińczycy to "dzicy ludzie", ale trzeba im przyznać, że - cytat filmowy - "mają rozmach skurwysyny" (oryginał w wykonaniu Siary na  www.youtube.com/watch?v=roawvmwkd_M :-), co odnosiło się do budowli wszelkiego rodzaju, powstających w Chinach w rozmiarach i tempie przeczącym zdrowemu rozsądkowi.  Na wieść o tym, że podróżujemy przez rok dookoła świata, stwierdził, że wielu jego kolegów informatyków też tak robi, bo "człowiek zapier...a, zbiera kasę i co?  Milion kredytu i mieszkanko na Kabatach? Nie, ch...j z tym.  To ja przepi...ę to, co zarobię i też sobie w taką podróż pojadę.  Słuszna myśl" - kontynuował rozważania o swojej przyszłej karierze - "Bo co ja, ku...a, mogę?  Pójdziesz harować do Gnój & Stres (anagram Ernst & Young) czy innego Deloitte & Somebody, gdzie bez znajomości powyżej dyrektora nie podskoczysz, a potem to ch..j, glass ceiling".  Na uwagę Irminy, że gdy słyszy młodych, wykształconych  mężczyzn mówiących o szklanym suficie, to nie wie, czy śmiać się, czy płakać, dodał z szelmowskim uśmiechem "I to białych nie?  A nie np. czarną lesbijkę z czwórką dzieci".  Podróżował w grupie studentów, plany mieli szalone - w osiemnaście dni chcieli objechać pół Azji Południowo - Wschodniej. Na nasze wątpliwości czy to w ogóle możliwe stwierdził "ujeb...my się wszyscy jak psy, ale mamy tu taką Amerykankę, obrotna jest dziewczyna, wszystko załatwi.  O nic się nie musimy martwić".  Po powrocie do kraju planował jednak szukać szczęścia w Londynie.  Szczerze mu tego szczęścia, powodzenia zawodowego i przebicie szklanego sufitu życzymy i pozdrawiamy (jeśli nas kiedykolwiek przeczyta).  Był jedną z bardziej barwnych i zabawnych osób jakie dotychczas, w naszej podróży, spotkałyśmy. 

Po okresie lenistwa w Hanoi, ze względu na krótki pobyt dziewczyn, nasza podróż musi nabrać przyspieszenia.  Jutro wyruszamy na południe Wietnamu, żeby za około 10 dni wjechać do Kambodży.  Wszystko jednak uzależnione jest od dobrej woli ambasady Indii, w której leżą nasze paszporty.  Mamy nadzieję odebrać je jutro rano.  Aczkolwiek Indusi twierdzili, że wizę wydają w minimum tydzień, więc równie dobrze możemy jutro wrócić do hotelu z niczym, a to oznacza, że nasze drogi się rozdzielają - dziewczyny jadą dalej, a my siedzimy w Hanoi. 
 

poniedziałek, 15 listopada 2010

Radość czytania gazety i inne rozrywki kulturalne

Do Hanoi dotarły dziś nasze przyjaciółki przywożąc ze sobą stos gazet, w tym Politykę i Wysokie Obcasy. Mamy dostęp do wiadomości w internecie, śledzimy co się dzieje (choć zapewne, dla zdrowia psychicznego, powinnyśmy to sobie odpuścić), ale przeczytanie papierowej gazety to zupełnie co innego. Jaką radość sprawia przeczytanie działu "Polityka i obyczaje" na ostatniej stronie Polityki wie tylko ten, kto po trzech miesiącach gazetowego postu dostał nagle piękny prezent w postaci tygodników.  My właśnie pławimy się w tej rozkoszy, w czasie gdy dziewczyny zwiedzają miasto.  Jutro o świcie wyruszamy na trzydniowy rejs po zatoce Ha Long, największej atrakcji turystycznej Wietnamu. 

Dziś czytamy prasę, wczoraj, natomiast, oddawałyśmy się lokalnym rozrywkom kulturalnym.  Odwiedziłyśmy dwa lokalne muzea, które bardzo pozytywnie nas zaskoczyły.  Wieczorem byłyśmy za to na przedstawieniu wodnego teatru kukiełkowego. Powstał on w północnym Wietnamie i wywodzi się z przedstawień ludowych odgrywanych na zalanych wodą polach ryżowych. Miejscowi artyści, po wyrzeźbieniu z drewna kukiełek, dawali pokaz swoich umiejętności na stawikach lub poletkach ryżowych, znajdujących się najbliżej centralnego punktu wioski, tak aby każdy mógł obserwować przedstawienie.  Jak to ze sztuką ludową bywa, tematem przewodnim są sprawy najistotniejsze dla mieszkańców wioski, takie jak sadzenie i zbiory ryżu, kokosów, procesje i oddawanie czci lokalnym bóstwom.  Wszystko to przy akompaniamencie  ludowej muzyki wietnamskiej, wykonywanej na żywo. Bardzo to wszystko było ciekawe, nietypowe i zwyczajnie urocze.   

Muzea natomiast dobrałyśmy wedle przedziwnego klucza.  Najpierw udałyśmy się do Muzeum Kobiet. Jeśli człowiek uodporni się na propagandowy komunistyczny bełkot, który zalewa plansze z opisami oraz  komentarzami i skupi się na aspektach antropologicznych i społecznych, to muzeum pokazuje bardzo ciekawy obraz pozycji kobiet w poszczególnych plemionach Wietnamu (występują tu grupy zarówno o tradycji patry jak i matrylinearnej), zwyczajów małżeńskich, udziału kobiet w walkach o niepodległość kraju. Nas wyjątkowo zainteresował film o ulicznych handlarkach i ich walce z władzami miasta o prawo do tego, co dla jednej strony jest nielegalnym handlem ulicznym, dla drugiej zaś kwestią przetrwania. Pieniądze, które zarabiają te kobiety, sprzedając warzywa i owoce w Hanoi, utrzymują całe rodziny na wsi i czasami gwarantują wykształcenie ich dzieciom.  

Z Muzeum Kobiet udałyśmy się do... więzienia. Wybudowali je Francuzi pod koniec XIX wieki i katowali tam Wietnamczyków.  Następnie przejęli je Wietnamczycy i trzymali tam Amerykanów zestrzelonych nad Wietnamem. Wtedy też to ponure gmaszysko zostało ochrzczone "Hiltonem Hanoi" :-) Największą gwiazdą Hiltona był obecny senator John McCaine.  Do dziś są tam jego zdjęcia (w tym zdjęcie z lat 90-tych gdy odwiedził Hanoi w geście przyjaźni) oraz mundur lotnika, w którym został pojmany.  Po przejściu korytarzy pierwszego piętra, na których dowiadujemy się jakich zbrodni dopuszczali się Francuzi i Amerykanie, dotarłyśmy na piętro drugie, gdzie partia komunistyczna pokazuje, że ofiara tysięcy wietnamskich istnień doprowadziła do powstania nowej, wspaniałej komunistycznej ojczyzny.  Zabrakło nam w więzieniu piętra trzeciego, w którym ta sama partia pokazałaby jak obecnie traktowani są więźniowie polityczni, których w Wietnamie jest niemało. J czyta właśnie książkę Duong Thu Huong, przemyconą przez granicę, ponieważ wszystkie dzieła tej autorki znajdują się w Wietnamie na indeksie.  Pani Huong miałaby dużo do powiedzenia na temat miejscowych więzień, bo zanim wyjechała do Paryża z biletem w jedną stronę, spędziła w nich bez procesu sporo czasu. 

sobota, 13 listopada 2010

Hanoi

W Hanoi jesteśmy już od paru dni i zostaniemy przez kilka kolejnych.  Spędzimy tu zapewne więcej czasu niż jakikolwiek turysta podróżujący po Wietnamie.  W naszym hotelu mamy już niemal status rezydentek.  Oznaką tego jest to, że dostajemy śniadania za darmo, wszyscy nas znają i cieszą się jak dzieci na nasz widok.  My też ich bardzo lubimy, więc nasza przyjazna koegzystencja trwa w najlepsze.  Powodów naszego przedłużonego pobytu jest kilka.  Pierwszy jest taki, że miałyśmy już dosyć Chin i chciałyśmy stamtąd uciec.  Drugi, że w poniedziałek w Hanoi ląduje nasza przyjaciółka Irmina z koleżanką, z którymi umówiłyśmy się tutaj już jakiś rok temu.  Czekamy więc na nie, żeby udać się dalej we wspólną, trzy tygodniową podróż przez Wietnam i Kambodżę.  Trzeci powód jest pochodną dwóch poprzednich.  Korzystając z tego, że jesteśmy tu długo, udałyśmy się do Ambasady Indii i złożyłyśmy wnioski wizowe.  Na wizę czeka się minimum tydzień (ponoć podobnie wygląda sytuacja z wizą chińską).  Wcześniej zakupiłyśmy bilety na trasie Bangkok – Delhi, powrotny do Bangkoku z Mumbaju (nota bene: polskie portale lotnicze są chyba ostatnimi na świecie używającymi starej, kolonialnej (sic!) nazwy Bombaj).  Gdy uroczy pan w ambasadzie zapytał nas o planowaną trasę podróży, ja (P), kompletnie zaskoczona, wydukałam z siebie tylko, że będziemy w Delhi i Mumbaju.  J uratowała nas jednak dorzucając nazwy dwóch miast ze znanymi świątyniami plus magiczne słowo „Taj Mahal” (J: rzeczony pan miał zdjęcie grobowca na biurku, więc stwierdziłam, że to może być dobry strzał :-) ).  Na koniec P wybąkała jeszcze „Goa”, a pan pokiwał głową i wyciągnął spod biurka broszurę pt.: „Incredible India”, którą nam sprezentował, cały czas jednak lekko niedowierzając, czy na pewno jedziemy tam w celach turystycznych (swoją drogą trzeba być niezłym debilem, żeby nie potrafić wymienić choć 10 super miejsc w Indiach, które chce się odwiedzić).  Uratowało nas zapewne to, że żadna z nas - ani nikt z naszej rodziny - nie ma, ani nigdy nie miał, obywatelstwa Pakistanu :-) (jedno z podstawowych pytań w formularzu wizowym).

Wróćmy jednak do Wietnamu. Zanim dotarłyśmy do Hanoi, musiałyśmy, oczywiście, przekroczyć granicę.  Trwało to wieki, ale w sumie okazało się niekłopotliwe (trochę obawiałyśmy się problemów z brakiem karty wyjazdu, której tym razem nie otrzymałyśmy w Szenzen, ale okazało się, że można ją dostać na granicy).  Przekraczanie granicy chińsko – wietnamskiej pokazuje różnicę pomiędzy światem uporządkowanych państw rozwiniętych i tych, w których trudny dla Europejczyka chaos objawia się w każdym przejawie codzienności.  Po chińskiej stronie należało stać grzecznie w kolejce, a pogranicznicy dokładnie studiowali zdjęcie w paszporcie i porównywali je z rzeczywistością.  Wszystko odbywało się w ciszy i porządku.  500 metrów dalej, kontrola wietnamska oczekiwała, że po wypełnieniu formularza, sprawny podróżny wrzuci swój paszport przez malutkie okienko na stół pograniczników, a następnie odczeka tyle, ile - w ich opinii - jest niezbędne, aby podstemplować ciągle rosnącą przed nimi górę dokumentów. Gdy opieczętowali już wszystkie paszporty, wydawali je tłumowi, tłoczącemu się pod kolejnym okienkiem.  Nie trzeba chyba dodawać, że nie byli zupełnie zainteresowani komu podstemplowują paszport ani komu go wydają.  Sprawdzali tylko ważność wizy wietnamskiej.  Z zupełnie niezrozumiałych powodów :-) wszyscy zachodni turyści nerwowo stali przy okienku obserwując los swoich dokumentów.  Wietnamczycy i Chińczycy w tym czasie w spokoju czekali na nie siedząc.  Tylko dlatego zachodnie paszporty wydawane były od razu przez okienko (de facto komu popadło o ile był biały), natomiast chińskie i wietnamskie hurtowo tłumowi Azjatów.  Nie wiemy jak często paszporty giną, ale wydaje się niemożliwe, żeby jednak czasem przypadkowo nie zmieniały właściciela.  Kontrola celna natomiast polegała na tym, że celnik odrywał od formularza część celną nie patrząc ani na podróżnego, ani na jego bagaż.  I w ten oto sposób wjechałyśmy do Wietnamu.  3 godziny później byłyśmy w Hanoi. 

Stolica Wietnamu nie jest może najlepszym miejscem na świecie, żeby siedzieć w nim tak długo, ale nie jest też najgorszym.  Miasto to ma bowiem niezwykły urok.  Wynika on w dużej mierze z jego kolonialnej przeszłości, ale bez elementów wietnamskich nie byłoby aż tak miłe.  Stare Miasto, czyli ścisłe centrum, to plątanina uliczek przypominających koronę stadionu dziesięciolecie parę lat temu, otoczona budynkami pamiętającymi lepsze czasy, ale nadal o imponującej urodzie.  Wprawdzie ich fasady nie były remontowane (ani malowane) od czasy gdy Catherine Deneuve przestała w nich palić opium ;-), ale wystarczy odrobina wyobraźni i przyjaznego spojrzenia, żeby zobaczyć w tym mieście perełkę tej części świata.  Gdy opuści się starą część miasta (co czyni niewielu turystów) stara kolonialna architektura prezentuje się w pełnej krasie, odremontowana, gustownie pomalowana, otoczona tropikalnymi ogrodami.  
Hanoi uwodzi jednak głównie po zmroku.  Stare budynki prezentują się o niebo lepiej oświetlone sztucznym światłem.  Szalony, chaotyczny ruch uliczny nabiera lekkości, a chodniki - dotychczas zastawione skuterami - zapełniają się stolikami dla krasnoludków.  Serwowane są tam (dla odważnych) ślimaki i owoce morza – prawdziwy znak, że dotarłyśmy do Azji Południowo – Wschodniej.  Za 10 złotych można zjeść rzeczy, za które w Warszawie zapłaciłoby się 200.  Na razie miałyśmy na talerzu zupę ślimakową, gigantyczne krewetki i ostrygi za dolara (sic!)(zdjęcie) oraz ukochane przez J małże sercówki.  Wszystko pyszne i świeże. 

W ramach „pomieszkiwania” w Hanoi, jutro udajemy się do teatru. Tak, do teatru.  Jest to wprawdzie przedstawienie kukiełkowe, ale jednak jest to teatr.  Słynny w Azji (i nie tylko) Wietnamski Wodny Teatr Kukiełkowy (Vietnamese Water Puppet Theater,) wywodzący się z XI wieku.  Bilety wyprzedane zostają zwykle na następne kilka tygodni naprzód (podejrzewamy rezerwacje dużych grup wycieczkowych), czasami pojawia się jednak kilka zwrotów.  W ramach jednego z nich, dzięki łutowi szczęścia, nabyłyśmy 2 wejściówki na najlepsze miejsca na jutrzejszy wieczór.  Relacja w swoim czasie :-)