poniedziałek, 27 września 2010

Chiny

Kochani,
Dotarłyśmy do Chin, gdzie dostęp do wszelkich blogów jest zablokowany. W związku z tym, musicie uzbroić się w cierpliwość - nasze relacje nadal będą powstawać, ale będziemy musiały zamieścić je z dużym opóźnieniem.
Uściski dla Wszystkich,
J i P

czwartek, 23 września 2010

Mongolia - varia i kulinaria

Spędziłyśmy 2 ostatnie dni na tzw. zorganizowanej turystyce.  Nasz przewodnik - mąż kobiety, u której mieszkałyśmy w Kharhorin - okazał się kompletnie nawiedzonym buddystą (gwoli ścisłości - cenimy sobie buddyzm, nie lubimy tylko religijnych oszołomów - choć akurat ci w wydaniu buddyjskimi wydają się nam najmniej groźni, choć nie mniej uciążliwi). W ciągu dwóch dni wysłuchałyśmy setek nauk plus zaliczyłyśmy lekcję medytacji połączoną z ćwiczeniem technik oddechowych (P zaliczyła, J siedziała z boku i pękała ze śmiechu, kręcąc film ukrytą kamerą).  Ci, którzy nas znają, wiedzą, ze do religii i medytacji nadajemy się mniej więcej tak samo jak do baletu i fizyki kwantowej :-)

Poza naukami podstaw buddyzmu tybetańskiego, miałyśmy szansę zapoznać się z kumysem (zwanym tu airag), czyli sfermentowanym mlekiem konia. (Przy okazji prosimy o komentarze lub maile z informacją czy ludzie w Polsce znają słowo kumys, czy kojarzą to z Azją, czy słyszeliście tę nazwę wcześniej etc – pokłóciłyśmy się o to).  Niektórzy twierdzą, że airag smakuje jak kefir, ale chyba wyjątkowo podły.  Coś wybitnie ohydnego - rozwodniona, kwaśna, sfermentowana biała ciecz z grudkami. Trudno to porównać z czymkolwiek.  Dużo lepszym napojem, choć też dalekim od doskonałości, jest mongolska herbata.  Nie ma nic wspólnego z herbatą.  Jest to mleko, do którego dorzuca się zioła i sól. Również niezłe paskudztwo, w przeciwieństwie od mongolskich krajobrazów.  Te są zwyczajnie piękne.  Plus można je podziwiać z grzbietu konia.  Po drodze można też spotkać częściowo oswojonego orła.  Tylko mongolscy Kazachowie szkolą orły do polowań na króliki i lisy - tradycja ta liczy ponad 2000 lat.  Polowania odbywają się wyłącznie zimą, a latem orły służą, jako atrakcja turystyczna.  Za całego dolara można sobie zrobić z nim zdjęcie.  Jest to trudniejsze niż można się spodziewać, ponieważ orzeł waży 7 kilogramów a trzymając go na wyciągniętej ręce trzeba nią cały czas potrząsać żeby rozpostarł skrzydła. 





Jakieś 50 km pod UB, nagle, wśród stepu pojawią się kuriozum. Z daleko błyszczy się jak statek ufoludków.  Dopiero gdy podjedzie się bliżej okazuje się, że kosztem blisko 5 mln dolarów rząd tego biednego kraju wystawił 40 metrowy pomnik Dżyngis Chana.  Na koniu.  Ze stali.  Wokół budują centrum turystyczne. W podziemiach znajduje się muzeum epoki brązu (dla pasjonatów prawdziwa gratka, kolekcja jest imponująca).  Ale pomimo tego, wszystko to wydaje się mocno nierealne.  I absurdalne.




Do usłyszenia z Chin.  

wtorek, 21 września 2010

Kuchnia-Rosja i Mongolia

W Chinach i Azji Południowo – Wschodniej czekają nas prawdziwe rozkosze podniebienia.  Wyglądamy ich z niecierpliwością, szczególnie, że dotychczas odwiedzone przez nas kraje, nie rozpieszczały zbytnio naszych kubków smakowych. 

Kuchnia rosyjska jest dosyć zbliżona do polskiej - i jakkolwiek ma pewne ciekawe elementy - to ogólnie nie zachwyca.  Jest bardzo mączna, z dużą ilością ciast.  Pirożki i czebureki są podstawowymi daniami, które można kupić w podróży.  Czy to na peronie, w trakcie postoju kolei, czy w przydrożnej knajpce.  Pirożki nie mają nic wspólnego z naszymi pierogami. Są to drożdżowe bułki, wypełnione kapustą, ziemniakami albo mięsem.  Są dosyć nijakie w smaku.  Nie wspominając, że trzeba lubić drożdżowe bułeczki (żadna z nas akurat ich nie lubi).  Czebureki to natomiast duże pierogi  z ciasta, przypominającego trochę francuskie, z mięsnym nadzieniem.  Niezbyt smaczne (J.).  Smaczne natomiast są pielemieni, małe pierożki (podobne do polskich, ale mniejsze) pływające w bulionie. Niestety, wbrew pozorom, są rzadko spotykane.  Bajkał słynie z omuła.  Jest to dosyć chuda ryba o białym mięsie. Smaczna, ale po tym, jak w każdej opowieści o Bajkale czytałam (P.) ody do wędzonego omuła, poczułam się lekko rozczarowana.  Jest smaczniejszy niż makrela, ale daleko mu do wędzonego pstrąga. 

Odkryłyśmy jednak w Rosji, a właściwie w Moskwie, nasza własną delicję.  Obok pirożków, jednym z podstawowych dań są blinczyki.  Są to zwykłe naleśniki - czasami malutkie, a czasami normalnej wielkości.  W Moskwie sprzedawane są jako fast food w ulicznych budkach.  Występują we wszelkich możliwych odmianach, słodkich, słonych, mięsnych, warzywnych, są nawet z kawiorem.  Jadłyśmy je codziennie, szczególnie upodobałyśmy sobie takie z serem i pieczarkami.  Dopiero w jednej jedynej budce, daleko poza centrum trafiłyśmy na ambrozję. Tak prostą, że aż trudno uwierzyć, że może być czymś tak cudownym – bliny ze śledziem, cebulą i śmietaną.  Do dziś wspominamy je ciepło.  



Mongolia jest kulinarną pustynią i nie można mieć o to pretensji do Mongołów.  Na stepie nie rośnie właściwie nic.  Rodzime warzywa to ziemniak, marchewka i cebula.  Trochę kapusty. Do tego baranina i koźlina.  I koniec.  Ryż z Chin i mąka z Rosji.  Lokalne dania to tłuste kawałki mięsa z ryżem i marchewką; tłuste kawałki mięsa w dużym pierogu, tłuste kawałki mięsa z makaronem (dosyć specyficznym, przypomina trochę japoński udon, ale dużo bardziej rozgotowany i miękki).  Wszystko to bez przypraw.  Nie jest to aż tak paskudne jak brzmi, tylko strasznie monotonne i jednorodne.  Dania bezmięsne w Mongolii nie istnieją.  Jeśli ktoś jest bardzo rygorystycznym wegetarianinem (tzn. nie zje makaronu przygotowanego z mięsem, usuwając je oczywiście),  nie ma szans na zjedzenie poza UB (a tutaj też tylko w dosyć  drogich knajpach tajskich albo po samodzielnym przygotowaniu) niczego poza chlebem.  W UB sklepy są fantastycznie zaopatrzone i można nawet kupić tofu marynowane w kimchi (bardzo ostra koreańska kiszona kapusta), ale poza stolicą zostaje ryż z tłustymi kawałkami mięsa.  Również w UB jedzenie mięsa jest dużym wyzwaniem.  Jest ono twarde, łykowate, tłuste.  Gdy wybierałyśmy się na wycieczkę, nasz mongolski przewodnik kazał nam kupić prowiant na dwa dni.  Na liście znalazły się: ryż, mąka, ziemniaki, cebula, marchewka, olej.  I tyle.  Z mięsa dobrowolnie zrezygnowałyśmy (tzn. J.)

Jak wspomniałyśmy, w Mongolii właściwie nie istnieje produkcja spożywcza.  Prawie wszystkie produkty są importowane.  I co ciekawe, całe ich mnóstwo (jakieś 20-25 % zaopatrzenia największego marketu spożywczego w UB) pochodzi z Polski.  Trzeba przyznać, że polscy producenci nie wysilają się zbytnio, bo nawet nie chce im się zainwestować w mongolskie napisy.  Wszystko jest po polsku, dokładnie w takiej samej jakości, ilości i wyglądzie jak w dowolnym sklepie w Polsce.  Są to słodycze, ketchupy, materiały papiernicze, margaryna Rama i wiele innych.  Ale absolutnym potentatem rynku mongolskiego jest firma Urbanek.  Zaopatrzenie mongolskich sklepów - w tym tych na głębokiej prowincji - w kiszeniny i inne przetwory firmy braci Urbanek jest absolutnie imponujące.  Poza stolicą, sałatki szwedzkie, naddunajskie i inne przetwory Urbanka są właściwie jedyną formą serwowania warzyw.  Bracia Urbanek mają nawet własnego dystrybutora na Mongolię, co jednak nie wpłynęło na chęć opisania produktów po mongolsku - nazwy, opisy etc. są nadal wyłącznie po polsku. 



Przed nami Chiny i to nam daje nadzieję :-)

Mongolia - step

Opublikowany pod koniec 2009 roku przewodnik Lonely Planet po Mongolii mówi, że w Kharhorin (Harhorin, Karkorum, Kharkorum, Karakorum etc, - wersji transkrypcji nazwy tej miejscowości jest, co najmniej z pięć) internetu nie ma i szybko nie należy się go tam spodziewać.   We wrześniu 2010 roku szerokopasmowy internet jest w każdej jurcie w Kharhorin i okolicach, która tylko może sobie na niego pozwolić.  I to chyba najlepszy dowód na to jak szybko zmienia się Mongolia.  Choć np. podróżowanie publicznymi środkami transportu to nadal loteria.  Z UB do Karkorum jechałyśmy 6 godzin (z zapowiadanych ośmiu, szybko, wygodnie i bez przeszkód, aczkolwiek nieco ogłuszone mongolskimi DVD serwowanymi w trakcie przejazdu). Wracałyśmy ponad 10, z czego 8 zepsutym autobusem, który zatrzymywał się co kilometr, a kierowca spędzał następne 15 minut grzebiąc w silniku.  Kolejny kilometr – dwa i znowu postój na naprawę.  Na szczęście w końcu, gdy już powoli zaczynałyśmy oswajać się z myślą, że trzeba będzie spędzić noc na stepie (w nocy temperatura spada do zera), podjechał drugi autobus, specjalnie wysłany z UB, który dowiózł nas do miasta. 

Kharhorin było stolicą największego imperium w historii, państwa stworzonego przez Czyngis – Chana.  Dopiero gdy Chińczycy najechali Kharhorin zrównali miasto z ziemią.  Z okresu Imperium Mongolskiego pozostały dwie figury żółwi znaczące granice miasta.  W Kharhorin znajduje się także jeden z najciekawszych klasztorów w Mongolii, Erdene Zuu.  Był pierwszym i największym centrum buddyzmu w całej Mongolii do czasu gdy nie został zniszczony przez komunistów.  Pozostały jedynie zewnętrzne mury ze stupami oraz kilka świątyń (z 62 istniejących oryginalnie).








Khakrhorin, oprócz klasztoru, posiada jeszcze jedna atrakcję - zdecydowanie innego typu.  Lokalna legenda mówi, że mnisi zbyt często wdawali się w romanse z kobietami z wioski, więc główny lama klasztoru, postanowił ukrócić ten proceder, za który obwiniano pobliskie zbocze góry o lekko „waginalnym” zarysie.  Aby wyrównać siły pomiędzy pierwiastkami męskimi i żeńskimi, na zboczu góry postawiono niewielką falliczną figurkę skierowaną w stronę pagórka. Ma ona około 60cm długości i uznawana jest za miejsce święte o czym świadczy opasująca ja niebieska wstążka. Aby nikt z turystów nie przegapił tej niewątpliwej atrakcji, w jej pobliżu ustawiono nowego fallusa, tym razem – bagatela – trzymetrowego.


Krajobraz mongolski jest dosyć monotonny i stanowi poważne wyzwanie gdy zachce się siusiu.  Czasami, nieczęsto jednakże, jakaś rzeka lub górka stanowi chwilowe urozmaicenie.  Każda górka jest jednak zawsze za daleko, żeby można się za nią skryć w trakcie postoju w podróży :-)




Step pozwala jednak na spokojną obserwację zwierząt.  Na jednego Mongoła przypada statystycznie 13 koni, a podstawą gospodarki jest hodowla owiec i kóz, ale to nie one przykuwają uwagę w trakcie podróży.  Dwugarbne, bardzo włochate baktriany (wielbłądy) pasą się stadami przy drodze, ale największe wrażenie robią stada sępów kasztanowatych. Te potężne ptaki, o wzroście dochodzącym do 120 cm i rozpiętości skrzydeł do 3 metrów, są dosyć powszechne w Mongolii i można je bez trudu zaobserwować na stepie.  Sęp kasztanowaty jest jednym z najwyżej latających ptaków, hemoglobina w jego krwi ma specjalną budowę, pozwalającą mu na transport tlenu i - tym samym - latanie aż do górnych partii troposfery (10 do 13 km).  Po raz pierwszy w życiu widziałyśmy też prawdziwego kruka (nie gawrona, ani wronę, tylko wielkiego kruka właśnie, który pozował nam do zdjęcia z odległości kilku metrów).  Używane do polowań na wilki orły, niemal równie potężne jak sępy, spotkałyśmy niestety jedynie na uwięzi. 

W Kharhorin mieszkałyśmy w gerze (to właściwa nazwa dla mongolskiego namiotu, powszechnie używana w Polsce „jurta" teoretycznie oznacza namiot nomadycznych ludów zamieszkujących tereny Azji, ale tylko do gór Ajtał.  W Mongolii nie ma jurt tylko gery).  Był to lokalny hostel, a dzięki temu, że jest już mocno po sezonie, cały ger miałyśmy dla siebie.  W gerze obok mieszkała właścicielka hostelu z dziećmi.  Jej 4-letnia córeczka była maskotką wszystkich turystów, a nas upodobała sobie szczególnie.  


 

czwartek, 16 września 2010

Ułan Bator cd

Popełniłyśmy kardynalny grzech większości Amerykanów (a do niedawna też Europejczyków), którzy przyjeżdżając do Polski parę lat temu spodziewali się, że po Marszałkowskiej jeździć będą furmanki z sianem albo biegać białe niedźwiedzie.  Jechałyśmy do Ułan Bator oczekując małej, socjalistycznej mieściny - czegoś między dużą wsią a chaotycznym, szarawym miastem.  Bijemy się teraz w pierś i jest nam naprawdę wstyd.  Może Ułan Bator nie jest Paryżem, ale to całkiem spore i nowoczesne miasto z kilkoma bardzo ciekawymi miejscami do obejrzenia.  Ale to, co nas zaskoczyło najbardziej, to ludzie.  Dobrze ubrani (przyjechałyśmy tu z prowincjonalnej części Rosji, więc w sumie niemal każdy może wyglądać nieźle w porównaniu z Rosjanami, ale stopień „stylizacji” szczególnie młodych mieszkańców Ułan Bator bardzo nas zaskoczył).  Po ulicach jeżdżą prawie wyłącznie japońskie samochody (podobnie jak na Syberii, z kierownicą po prawej stronie, co powoduje jeszcze większy chaos w prawostronnym ruchu ulicznym), a całe miasto jest wielkim placem budowy, na każdym kroku powstają szklane wieżowce oraz nowe domy mieszkalne.  Na pewno nie jest to senne miasteczko, po którym starsi mieszkańcy jeżdżą konno (jak donoszą starsze przewodniki). 

Mongołowie byli buddystami dopóki Stalin nie uznał, że wszystkich mnichów trzeba wysłać do łagrów.  Od 20 lat buddyzm się odradza, stare świątynie (nieliczne, które przetrwały komunistów) rozwijają swą działalność oraz powstaje wiele nowych.  W samym centrum miasta znajdują się kompleksy świątyń buddyjskich, które w połączeniu z nowoczesną zabudową centrum bardziej przypominają Hongkong niż posowieckie, betonowe miasto.  Oczywiście betonu też nie brakuje, podobnie jak blokowisk mieszkalnych typu osiedle Ostrobramska, ale kilka świątyń w centrum, imponująca zabudowa głównej ulicy i centralnego placu miasta, fantastyczne zaopatrzenie sklepów (zwłaszcza Państwowego Domu Towarowego, który bardziej niż „Megasam” przypomina „El Corte Ingles”), mnogość knajpek z tanim i smacznym jedzeniem – wszystko to powoduje, że pobyt w Ułan Bator jest zaskakująco przyjemny.  Jedynym poważnym problemem tego miasta jest potężny smog. 




Mogłybyśmy też wyśpiewać odę do Mogołów.  Po przejściach z paniami na rosyjskich dworcach, kupno biletu do Pekinu okazało się czystą przyjemnością.  Pod dworcem zaczepił nas pan, który koniecznie szukał kogoś mówiącego po rosyjsku.  Trafił może nie najlepiej, ale jednak.  Zaprowadził nas do kas z biletami międzynarodowymi, które znajdują się kawałek od dworca.  Tam, kasjerka - na widok cudzoziemców - powiedziała tylko „room two one one, second floor”.  W pokoju 211, na drugim piętrze znajdował się VIP room, gdzie siedząc na skórzanych kanapach zostałyśmy obsłużone po królewsku.  Kupno biletów od Pekinu zajęło nam 15 minut.  Następnego dnia, gdy po długim poszukiwaniu dotarłyśmy wreszcie  na dworzec autobusowy (jest ich kilka w UB), uznałyśmy, że nie mamy szans na kupno biletu.  Nikt nie mówił w żadnym obcym języku, nie było jakiejkolwiek informacji, nawet napisanej po mongolsku. I gdy uznałyśmy, że jednak jesteśmy bez szans i trzeba porzucić myśl o podróży w głąb Mongolii, podszedł do nas młodziutki chłopak i zapytał: „Can I help you?”.  Kupił nam bilety, dokładnie takie, jakie chciałyśmy. 

UB ma duża ofertę muzeów, ale my zazwyczaj ignorujemy takie atrakcje.  Tym razem jednak skusiło nas Muzeum Historii Naturalnej.  Samo muzeum, budynek, sposób prezentacji eksponatów (głównie wypchana zwierzyna), przypomina szkolne sale geograficzne, ale w środku tego wszystkiego, znajduje się dział paleontologii, a w nim szkielety dinozaurów, znalezione na Gobi przez mongolsko-polską ekspedycję.  Wśród nich znajduje się jeden kompletny szkielet kilkumetrowego giganta.  Robi potężne wrażenie, ale i tak mimo wszystko blaknie przy blisko trzymetrowych „łapkach” innego drapieżnego dinozaura (reszty nie odnaleziono) oraz miednicy pewnego roślinożercy wielkości małego pokoiku.  Ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu, muzeum - a właściwie dinozaury – wprawiły nas w zachwyt :-)

Mongolię zwiedza się w sposób, którego nie lubimy (P: ja nie lubię, J nie ma nic przeciwko, ale też tylko do pewnego stopnia) tzn. siedząc trzy czwarte dnia w jeepie, który wiezie turystów z jednego miejsca w drugie po koszmarnych drogach.  Ale nasze „nielubienie” nie ma tu nic do rzeczy.  Takie wycieczki są bardzo drogie, znacznie przekraczają nasz budżet, więc o zwiedzaniu Mongolii raczej musimy zapomnieć.  Mamy też mieszane uczucia czy, bez względu na budżet, chciałybyśmy siedzieć 10 dni w jeepie, żeby zobaczyć kawałek pustyni Gobi.  Chyba jednak nie.  W każdym razie jedziemy jutro autobusem do miejscowości Kharkhorum, stolicy imperium Chingis Chana. A potem zobaczymy. Poznany na Syberii Saszka powiedział: "nie lubię Mongolii, nic tam nie ma tylko stiep, stiep i susliki".

I na koniec, lokalna ciekawostka.  Justyna, za 1 dolara, stała się właścicielką zestawu tradycyjnych kości wróżebnych – shagai.  Stanowiły one zarówno rozrywkę pasterzy, którzy wymyślili wiele gier z ich udziałem (były one zresztą pierwowzorem naszych - nomen omen – kostek), jak również rodzaj wyroczni. W celach wróżebnych, należy rzucić 4 kośćmi i obserwować kształt, który wypadnie. Jak się okazuje, każda strona kostki zwierzęcej jest inna i różnice te noszą nazwy „koza”, „owca”, „koń” i „wielbłąd”, przy czym tylko dwie ostatnie są dobrym omenem. Kości te nosi się w woreczkach i często są wręczane jako symbol przyjaźni. Odnośnie naszych planów wyjazdowych, spieszymy donieść, że wyrocznia orzekła „koń, koń, koń, owca”, czyli „bez przeszkód” :-)




środa, 15 września 2010

Pożegnanie z Rosją

A na pożegnanie z Rosją 3 zdjęcia z cyklu "humor językowy" z Irkucka.  Ktoś zachęcony reklamami :-)??







Ułan Bator

Po 30 godzinnej podróży pociągiem z Irkucka, jesteśmy w Ułan Bator.  Ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu, o szóstej rano, na peronie stała pani z tabliczką „Justyna Winc”.  Najpierw miałyśmy wątpliwości, ale polskie brzmienie imienia i krótka rozmowa, potwierdziły że pani jest z Mongolian Stepp Guesthouse i nieproszona, sama z siebie, z dobrego serca, przyjechała odebrać nas z dworca.  W dodatku, jedynie z podanego przez nas orientacyjnego czasu dotarcia do hostelu (ok. 8 rano) wywnioskowała, że musimy jechać pociągiem z Irkucka.  Oto plusy stolicy, do której przyjeżdża zaledwie kilka pociągów dziennie :-).

Nasz hostel, podobnie jak ten w Irkucku, jest 3-pokojowym mieszkaniem w bloku.  Na nasz pokój musimy poczekać do południa, aż zwolni go Amerykanka, która udaje się w głąb kraju, ale od razu mogłyśmy wziąć prysznic i zjeść śniadanie.  Nie ma nic przyjemniejszego niż prysznic po półtora dnia spędzonym, w pociągu.  Tym razem jednak w 2 klasie, czyli 4 – osobowym przedziale.  Podróżowaliśmy tylko w trójkę, z młodym Francuzem.  Warunki komfortowe.  Rosjanie zapewne celowo umieszczają wszystkich zachodnich turystów jednym wagonie.  Podróżowałyśmy ze Szwajcarami, Niemcami, Skandynawami, Holendrami, Francuzami i...dwoma Rosjanami.  Jeden z nich wieczorem zaczął tracić kontakt z rzeczywistością.  Mężczyzna był wysoki i potężnej budowy.  Mongolska prowadnica, kobieta wzrostu max. 150 cm, tak się zdenerwowała jego pijackim bełkotem i nie do końca jasnymi pretensjami, że krzycząc na niego po mongolsku (jemu i tak było wszystko jedno, nic nie rozumiał), wepchnęła go do przedziału i nakazała mu tam siedzieć.  Grzecznie położył się na leżance i nie ruszył do rana.  Prowadnica to jednak zawód budzący respekt.  W dodatku od niej zależy, czy mongolskim handlarzom uda się upchnąć w tysiącach schowków całą tę kontrabandę, która jednak przejechała przez granicę, mimo że Mongołowie zajmowali tylko jeden przedział.  Celnicy, dla zachowania pozorów, zarekwirowali jakąś torbę i zabrali jednego z nich na posterunek, ale wrócił za chwilę całkiem zadowolony.  Zapewne dużo nie stracił. 

Idziemy obejrzeć miasto, które z okien samochodu o świcie zaskoczyło nas pozytywnie.  Ale najpierw spróbujemy kupić bilety do Pekinu, co może być najtrudniejszym wyzwaniem w naszej dotychczasowej podróży. 

sobota, 11 września 2010

Technicznie...

Bardzo przepraszamy wszystkich za bałagan w czcionkach, spacjach i innych kwestiach technicznych, ale pomimo naszych najszczerszych wysiłków blogspot nie zawsze daje się okiełznać.  Staramy się, ale np. różnica wielkości czcionek między dwoma ostatnimi postami nie ma żadnego logicznego wytłumaczenia.  Plus, z nieznanej przyczyny, blog wariuje przy wklejaniu zdjęć.  Staramy się jak możemy ale idealnie nie będzie gdy dostęp do internetu mamy z doskoku.  Mamy nadzieje, że wszystkie informacje są czytelne.  Pozdrawiamy

P.S. ta sam uwaga dotyczy mapy w google maps.  Narysowanie tej linii między dwoma punktami to prawdziwa męka.  Będziemy ćwiczyć, choć każde kolejne podejście daje gorsze efekty ;-).

Ołchon cz. 2


Historia zasłyszana od pary Holendrów w Irkucku: gdy jechali koleją z Moskwy, zaczęli wypytywać ludzi o to czy lubią Putina (kiepski temat konwersacji dla Polaków :-) i jedna starsza Pani odpowiedziała, że - jej zdaniem - nie jest on dobrym władcą, tak samo jak wcześniej Jelcyn czy Gorbaczow, o Breżniewie nie wspominając.  Zapytali ją czy Rosja miała więc jakiegoś dobrego „cara”.  Odparła, że owszem – Stalina.  Dlaczego? – próbowali dociekać.  „Bo pływał w Bajkale!” – usłyszeli.  A oto nasz krajowy towariszcz - mors, który(a) nie zważając na ekstremalną temperaturę wody (mi (P.) zamroziło nogi gdy weszłam do kolan, a stałam tam całe 10 sekund) również pływał w Bajkale jak ryba :-)
 


Aby dotrzeć na północny kraniec wyspy trzeba niestety wykupić miejsce w turystycznym busie, nie ma tu żadnego innego transportu, a odległości są zbyt duże na piesze lub nawet rowerowe wędrówki.  Kupiłyśmy więc bilet i spędziłyśmy wesoły dzień z rosyjskimi letnikami.  Było to przeżycie niezapomniane.  Nasi współtowarzysze podróży mogliby jutro zagrać w rosyjskiej wersji "Rejsu" i byłby to pewny hit kasowy.  O 11 rano, przed busem stało dwóch kolesi na takim kacu, że byli czerwoni na gębach, oczka świńskie, krok niepewny.  Jeden z nich okazał się namolną, zboczoną świnią w dresie i lakierkach (strój narodowy), próbował nas obmacywać już wtedy, gdy czekaliśmy na odjazd.  Obydwie mocno zaprotestowałyśmy i potem trzymał się już z daleka, rzucając tylko głupie komentarze.  Dwóch następnych kolesi zaczęło rozpijanie flaszki o 11.30 rano.  Pozostały skład w super-łaziku tworzyli: jedna nawiedzona pani w typie nauczycielki wf-u (tuliła później skały) oraz czwórka: trzy mocno potężne panie w wieku ok. 50 lat i towarzyszący im bardzo małomówny mężczyzna z wąsem. Panie zdecydowanie głośniejsze.  Nazwałyśmy je kolektywnie „Mamoniowa i koleżanki na wywczasie”.  Na każdym postoju, przeznaczonym na oglądanie widoczków, w momencie w którym kierowca chciał ruszać wszyscy oprócz nas i wuefistki sięgali po papierosy (choć 5 minut wcześniej też oczywiście palili).  Potem okazało się, że przerwa w paleniu przekraczająca 25 minut nie wchodzi w grę.  W drodze powrotnej, kazali kierowcy zatrzymać się 3 km przed naszą wioską, bo znów musieli zajarać.  Minęło wtedy może z 27 minut od ostatniego przystanku. Na północnym cyplu wyspy mieliśmy dłuższą przerwę.  Poszliśmy na skały, a potem wszyscy wrócili na obiad.  Panowie kończyli już swoją flaszkę plus dołożyli parę piw. Panie natomiast, jak się okazało, w torebeczce przywiozły ze sobą 0,75 l wódki do obiadku.  Tylko dla siebie.  Nalały do kubków po potężnym hauście (1/3 objętości) i chlup niczym minerałkę, nie przerywając konwersacji o mieszkających w tym regionie Buriatach.  Na stół wjechała zupa z ryby, która de facto była wodą pogotowaną z 45 minut z połówką ryby i kawałeczkami ziemniaków plus dużą ilością soli.  Mi (P.) trafiła się głowa.  Justyna odmówiła jedzenia twierdząc, że jest wegetarianką.  Każdy z Rosjan zjadł po 4-5 talerzy ( Justyna jadła w tym czasie pierniczki z czajem.)  W tym czasie (nie więcej jak 30 minut) trzy Mamoniowe rozpiły 0,75 litra.  I… nic.  Schowały pustą buteleczkę do torebki i poszły się opalać.  Kompocik do obiadu. Oczywiście nas również częstowali, ale byłyśmy nieugięte, bo upał był obłędny. „No tak” – zauważył refleksyjnie jeden z obecnych – „ Co Rosjanom służy, zabija cudzoziemców”.  Panowie, którzy mieli 0,75 na dwóch plus parę piw, zaczęli wyglądać nietęgo.  Na kolejnym postoju dołożyli jeszcze po jednym piwku i zaczęli przysypiać.  Po paniach nie było nawet widać, że cokolwiek łyknęły.  Zboczeniec dalej komentował, a kierowca puścił na full potworną muzykę w stylu „masz takie piękne oczy, a ja cię kocham, Maszeńko, umpa, umpa, umpa” albo „dobra wódeczka, od dobrej wódeczki nie boli głowa, głowa boli tych, którzy nic nie piją”. Przykład rosyjskiego humoru sytuacyjnego: nasze trzy obfite Mamoniowe wpakowały się niechcący w kadr fotki, którą robił swoim kolegom młodzian w olimpijskim dresie. Ponieważ jak na złość nie chciały się za nic przesunąć, w końcu poprosił grzecznie „Błagam, przesuńcie się, Dziewuszki, bo ja nijak tego ich żonom nie wytłumaczę”. Inna dykteryjka, oczywiście także z Mamoniową w roli głównej. Po spacerku na skałki zdała sobie sprawę ze zniknięcia swego małomównego małżonka. Zaczęła nawoływać: „Gdzie jest Sieriożka?, Sieriooooożka!!!" „Tu jestem” – odpowiedział stojący w pobliżu dwudziestoletni mężczyzna. Mamoniowa zgłupiała. „Naprawdę to ja. Na pewno. Jestem Sieriożka, na imię mi Siergiej, mówię wam.” Mamoniowa nie straciła rezonu: „U nas własny Sieriożka” – odparła z godnością i ruszyła na dalsze poszukiwania. W sumie ubawiłyśmy się setnie ;-)


Humor humorem, ale „zwyczaje obiadowe” naszych współtowarzyszy to tylko fragment szerszego problemu, o którym nie napiszemy już nic nowego, bo wszystko właściwie powiedziano – Rosjanie i wódka.  W największej wiosce na wyspie zapewne jedyną rozrywką nastoletnich chłopców i młodych mężczyzn jest upijanie się do granicy utrzymania się na nogach, a następnie jeżdżenie starymi ładami po łąkach przy granicy klifu i zaczepianie kogo popadnie (czytaj: turystów).  Alternatywnie można jeździć po głównej, piaszczystej, ulicy wioski i próbować w kogoś wjechać.  Wiemy o czym piszemy, bo raz musiałyśmy uciekać za latarnię, gdy zostałyśmy obrane za cel takiej zabawy (nasze obserwacje potwierdziły się w trakcie rozmów z innymi turystami, którzy też natknęli się na agresywnych Lada - boys). Większość mężczyzn i dużo kobiet ma rysy zdegenerowane wielopokoleniowym alkoholizmem.  W miastach ludzie wyglądają lepiej, ale zarówno w Moskwie jak i w Irkucku, w parkach, na bulwarach nadrzecznych etc. piwo pije się od 9 rano.  I to właściwie bez przerwy, żeby po zakończeniu dnia pracy przerzucić się na mocniejsze trunki.  Późne wieczory w mieście są niemiłe, a czasami niebezpieczne.  Obawiamy się, że jeśli nic się nie zmieni, za 200-300 lat w Moskwie będą mieszkać Chińczycy. 

I tak jak picie Rosjan obserwujemy ze smutkiem, a czasami ze zdziwieniem, to prawdziwym horrorem było dla nas spotkanie w turbazie polskiej wycieczki, szumnie nazywanej „Siberia Adventure 2010”.  Napis był nadrukowany na czarnych koszulkach, które opinały potężne brzuszyska panów w wieku od 35 do 55 lat, z których żaden nie przeszedłby o własnych siłach 5 km, nie mówiąc o tym, że nie mogliby się pokusić o jakikolwiek inny podbój Syberii niż ten, jakiego właśnie dokonali. Zostali zwiezieni autobusem na coś w rodzaju wyjazdu integracyjno – motywacyjnego.  Mieszkali w dużym domu z okrągłą werandą, która 10 minut po ich przyjeździe cała była upstrzona butelkami z wódka, popitką oraz puszkami piwa.  Około 18 byli już bardzo pijani i słychać ich było w całej turbazie.  Darli się nieziemsko, a jak się zapewne domyślacie, nie najpiękniejszą polszczyzną: „Piotrek, ty, kur**, gdzie ty weszłeś? Dawaj, kur** tę flaszkę”.  I w tym oto stylu kontynuowali do 20-ej, kiedy to przenieśli się do stołówki, gdzie darli się dalej, tylko że na zamkniętej powierzchni, co było bardziej spektakularne.  Następnego dnia rano, gdy Siberian Adventure zakładało zawiezienie tłustych brzuchów busem na wycieczkę, na miejscu zbiórki stawiło się kilka niedobitków, co chyba musiało wprowadzić lowelasowatego organizatora tej zabawy we wściekłość, ponieważ panowie ewidentnie dostali burę.  Wieczorem byli już grzeczniejsi, co nie oznacza, że dużo trzeźwiejsi.  Następnego ranka zniknęli ku naszej ogromnej uldze.  Był to wybitny pokaz polskiego buractwa, miedzy innymi dlatego, że zdobywcy Syberii zakładali, że nikt ich nie rozumie, więc mogą sobie pozwolić na wszystko.  Polaków nad Bajkałem mnogo jak psów i bardzo wielu Rosjan pracujących tu z turystami rozumie po polsku dużo więcej niż mogłoby to wynikać z samego podobieństwa języków (nie wspominając o tym, że w naszej turbazie pracuje woluntariusz z Polski).

W tym wszystkim, wspaniale wspominamy spotkaną tu Francuzkę, panią w wieku 73 lat, podróżującą samotnie szlakiem zbliżonym do naszego (nota bene to najpopularniejszy tu szlak, 2/3 zagranicznych turystów z Irkucka jedzie do Ułan Bator, potem do Pekinu a następnie do Azji Pld-Wsch.).  Pani nie zna żadnego języka poza francuskim, który przydał jej się tylko w Afryce Zachodniej, gdzie też już była, tak jak prawie wszędzie i ma zamiar jeździć dalej.  Plus wkurzona swoimi kłopotami komunikacyjnymi i byciem skazaną na towarzystwo Francuzów i Szwajcarów (no i Justynkę :-) postanowiła po powrocie zacząć uczyć się angielskiego.  Obydwie, rozmawiając z nią, w duchu powtarzałyśmy sobie „obyśmy były w jej kondycji fizycznej i umysłowej w tym wieku”. 

Dla ciekawych trochę cen:

  • Hostel w Irkucku, IF Hostel (godny polecenia) - pokój 2-os. - 600 rubli, dorm - 500 rubli
  • Bilet Irkuck – Ułan Bator, wagon kupe (przedział z 4 kuszetkami) – 4100 rubli od osoby;
  • Nocleg w turbazie „u Nikity” na wyspie Ołchon z 3 posiłkami dziennie – 800 rubli od osoby
  • Przejazd busem Irkuck – Ołchon – 600 rubli w jedną stronę
  • Wycieczka na północ wyspy – 500 rubli ("rejsowe" atrakcje nie gwarantowane :-)


    Ołchon - cz. 1

    Zanim wyjechałyśmy z Irkucka na wyspę Ołchon, kupiłyśmy bilety do Mongolii.  Nasza przygoda z koleją transsyberyjską już się zakończyła, ale za parę dni zacznie się następna, tym razem z koleją transmongolską.  Na razie kontynuowałyśmy nasze przygody z paniami na dworcach i w kasach - przygody wymagające dużej cierpliwości.  Zakup biletu do Ułan Bator na dworcu w Irkucku wiele nas kosztował - nie tylko w sensie materialnym - i wynikało to, jak zwykle, głównie z nastawienia pani w okienku.  Pracowała w kasie międzynarodowej, ale nie uważała, że rozmowa z cudzoziemcem wymaga od niej zmiany podejścia.  Gdy poprosiłam (P) o bilet do Ułan Bator, ze spokojem odpowiedziała: „Charaszo, pojezd Irkuck – Nauszki”.  Zaczęłam jej tłumaczyć, że chciałybyśmy prosto do Ułan Bator.  A ona swoje.  Pytam, więc czy chodzi o to, że w Nauszkach (miasto graniczne z Mongolią, ale jeszcze po stronie rosyjskiej) musimy się przesiąść i ile czasu mamy na przesiadkę, czy długo?  Popatrzyła na mnie głupio, więc najjaśniej jak mogłam spytałam ponownie czy nie ma bezpośredniego do Ułan Bator.  A ona mi na to, że jest właśnie Irkuck – Nauszki.  Załamałam się.  Mówię jej, że słabo znam rosyjski, że chce do Ułan Bator, a ona mi mówi, że pociąg jest do Nauszek.  Od czasu rozpoczęcia naszej rozmowy minęło już dobre 15 - 20 minut.  Byłam już gotowa kupić ten nieszczęsny bilet do Nauszek, żeby tam szukać innego połączenia, ale w tym właśnie momencie okazało się, że przełom jest blisko.  Tyle czasu zajęło tej pani dodanie jedno prostego zdania, które bez najmniejszego problemu zrozumiałam.  Brzmiało ono następująco: „Ten pociąg jedzie do Ulan Bator bezpośrednio, a Irkuck – Nauszki, to jego nazwa”.  Czy naprawdę tak trudno zacząć od tej informacji, gdy się rozmawia z cudzoziemcem?  To kolejny przykład nastawienia pań z kasy.  Inną historia są „sklepowe”.  Jak ktoś ma więcej niż 35 lat, to powinien takie panie jeszcze pamiętać, bo u nas również występowały powszechnie.  Są wiecznie obrażone, klienci mogą stać w kilometrowej kolejce, ale one same nie zapytają co podać dopóki się ich nie przywoła i nie powtórzy ze trzy razy „Izwienitie, pozalsta, ja by chotiela kupit….”  Za pierwszym razem jak grochem o ścianę, za 2-3 razem zwykłe działa, ale mina nadal wyraźnie wskazuje, że księżniczce nie podoba się, że musi podać masło i ser.


    Tyle refleksji, czas powiedzieć coś o samym Ołchonie.  Jechałyśmy tu zastanawiając się czy będzie elektryczność, żeby podładować baterie i jakaś woda do umycia zębów.  Wiedziałyśmy, że nie ma bankomatu (o czym nie wie przed przyjazdem chyba ponad połowa zachodnich turystów, dzięki czemu lądują około 400 km od Irkucka bez pieniędzy na powrót i opłacenie jedzenia,) ale za to są jakieś sklepy spożywcze, w których można kupić podstawowe produkty.  Byłyśmy przygotowane na to, że tzw. turbaza, w jedynej wiosce na wyspie, zaoferuje nam nocleg w sali wieloosobowej na wzór naszych schronisk w Bieszczadach.  Turbaza okazała się jednak dosyć luksusowym, jak na miejscowe warunki, ośrodkiem wakacyjnym z drewnianymi daczami.  W naszym dwuosobowym domku jest prąd, stołówka serwuje nam 3 razy dziennie posiłki, a w okolicznych sklepach można kupić piwa holenderskie, niemieckie, duńskie i oczywiście rosyjskie.  Z zaopatrzeniem w jedzenie trochę gorzej niż w alkohol, ale głodny też nikt nie chodzi.  Jedyne czego nie ma to kanalizacja (na całej wyspie), ale sławojki typu dziura w ziemi to dla nas żadna nowość.  Zamiast prysznica raz dziennie możemy iść do bani, z czego skwapliwie korzystamy.  Jest nawet wi-fi, ale turystom nie podają hasła by nie przeciążyli im sieci.  Myślimy, że czas zapomnieć o romantycznych podróżach do dzikich miejsc bez cywilizacji :-).   Choć podobno, jeszcze kilka lat temu, na Ołchonie nie było elektryczności. 

    Miejsce, gdzie mieszkamy – Chużyr, jest drewnianą wioska liczącą około 1200 osób, przypominającą wyglądem podniszczoną dekorację westernów. Historia jej powstania jest jednak ciekawa – w 1939 roku władze radzieckie zdecydowały się na świętokradcze założenie robotniczej kolonii w miejscu, gdzie mieszkający tu Buriaci oddawali hołd bogowi wyspy Olchon, Burchanowi. Rzeczywiście, kilkaset metrów od naszego domku wznosi się skała (pierwsze zdjęcie), w której wnętrzu mieszkało ponoć to bóstwo. Jak dowiedzialyśmy się od spotkanej po drodze polskiej pary, na skałę tą nie powinny wspinać się kobiety, na które za niesybordynację zsyłana jest choroba. Swoją drogą, cała wyspa znana jest ze swojego mistycyzmu, obfituje w miejsca kulty, oznaczone drewnianymi palami obwiązanymi modlitewnymi chorągiewkami, podobnymi do nepalskich.

    Na Ołchon przyjeżdża się dla widoków i trzeba przyznać, że rzeczywiście są spektakularne.  Wyspa jest skalista, Bajkał w dali granatowy, a przy brzegach błękitny i szmaragdowy, klify za to wysokie i imponujące.  Jest przepięknie tylko… nad brzegiem jeziora, przy drogach, w wiosce – wszędzie panuje absolutny syf i to zarówno w postaci wszelkiej maści śmieci, jak i porozwalanych ogrodzeń domów, podwórek zawalonych żelastwem i szeroko pojętego bałaganu.  Nie dziwi to zbytnio, ale smuci.  Dodatkowo naszła nas jeszcze jedna refleksja.  My jesteśmy tu na „wczasach”, odpoczywamy sobie przed kolejną długą podróżą pociągiem i jest nam fantastycznie.  Ale mamy wątpliwości czy warto jechać taki kawał świata, żeby zobaczyć to, co oglądamy.  Bajkał, a w szczególności Ołchon - jakkolwiek przepiękny - jest mało oryginalny.  Całość krajobrazu przypomina Islandię.  Gołe skały, porośnięte niskimi trawami, surowy krajobraz bez drzew (lasy iglaste są, ale z drugiej strony wyspy, z wioski ich nie widać).  Z drugiej strony cały urok Ołchonu leży w ostrych klifach, wystających z wody skalistych wyspach i małych zatoczkach a to znowu Bretania, hiszpańska Galicja, wybrzeże Irlandii etc. Ołchon jest rzecz jasna piękny, ale krajobraz bardzo europejski.  Jadąc tutaj, przez długi czas jechaliśmy blisko części południowego wybrzeża wyspy.  Tam znowu przeważają lasy iglaste, bardzo piękne ale nieróżniące się zbytnio od tych, jakie zaczynają się 100 metrów od domu moich rodziców (P.) nad polskim morzem :-)








    wtorek, 7 września 2010

    Irkuck

    W Irkucku upał.  W ciągu dnia 25 stopni i słońca nie przesłania żadna chmurka.  Korzystamy więc z okazji i jutro uciekamy na wyspę Ołchon - podobno perłę Bajkału.  Odezwiemy się po powrocie za parę dni. 

    Kolej transsyberyjska cz. 2


    W wagonie niepodzielną władzę sprawuje prowadnica.  Najbardziej rozrabiający pasażerowie milkną jak trusie po jej uwagach.  Nie dotyczyło to wprawdzie naszej Mariny (jednak z siedzących najbliżej Rosjanek), ale i ona udawała, że się boi.  Jako jedyni otwieraliśmy w pociągu okno (jak powszechnie wiadomo od smrodu jeszcze nikt nie umarł a od zimna cała armia napoleońska), co spotykało się z powszechnym oburzeniem i skargami.  Prowadnica przychodziła i upominała nas srogo. Na jej oczach okno zamykano, ale Marina chwilę później je otwierała.  Podobnie było, gdy nasi polscy koledzy rozkręcili małą, lokalną imprezkę a najbliżej leżący pan uznał to za szczyt chamstwa i po nieudanych próbach interwencji u nas poskarżył się prowadnicy.  Tym razem skapitulowaliśmy, z prowadnicą się nie dyskutuje :-)

    Kłopoty z imprezką nie wynikały zresztą z niezrozumienia dla potrzeby zabawy, tylko z absurdalnego sposobu liczenia czasu.  Cała kolej transsyberyjska, od Moskwy po Władywostok funkcjonuje według czasu moskiewskiego. W Irkucku jest pięć godzin później, we Władywostoku – siedem.  Jedziemy półtora dnia i mijamy dwie strefy czasowe.  Po trzeciej zaczynają się problemy.  Zegarek nastawiony na czas moskiewski pokazuje 20-ale de facto jest 23 i wszyscy chcą spać.  Poza nami.  My jedziemy według czasu moskiewskiego.  O 4 rano czasu moskiewskiego robi się jasno, ale my śpimy do 9-10, czyli ok. 13 czasu lokalnego.  Do Irkucka dojeżdżamy o 22 czasu moskiewskiego (czyli późny wieczór, nie ma potrzeby się kłaść) ale tak naprawdę jest 3 nad ranem.  Całkowita schizofrenia czasowa. 

    Wiele osób pytało jak wygląda wagon plackartnyj. Same tego wcześniej nie wiedziałyśmy.  Nie ma przedziałów, prycze jak w naszych kuszetkach są trochę krótsze, ale za to w korytarzu, wzdłuż okna mieszczą się jeszcze dwie dodatkowe - dolna i górna.  Dolną w ciągu dnia zamienia się w stolik i dwa siedziska.  Wygląda to tak:








    Moskwa-Irkuck koleją transsyberyjską

    Przed wyjazdem, ktoś zapytał mnie (P) jak w kolei transsyberyjskiej przygotowuje się posiłki.  Odpowiedziałam, że wszyscy dysponują torbą dań instant, ponieważ w każdym wagonie jest samowar, z którego nalewa się kipiatiok i w ten sposób, przez kilka dni, człowiek truje się różnymi świńskimi makaronami z dużą domieszką E220.  Osoba, z którą rozmawiałam wówczas powiedziała, że wydaje się jej, że stare samowary raczej wymieniono już jakiś czas temu na elektryczne czajniki.  Wot i eto taki „czajnik”:

    Wiedziałyśmy, że przez 3,5 dnia będziemy ściśnięte z tłumem ludzi na bardzo małej powierzchni. Byłyśmy na to gotowe.  Wiedziałyśmy, że kibel w pociągu będzie ohydny (zresztą kible w pociągach z natury rzeczy są zwykle ohydne).  Wiedziałyśmy także, że pociąg nie będzie lśnił czystością.  Ale na jedno nie byłyśmy przygotowane - mianowicie na to, że część naszych współtowarzyszy niedoli, czyli mężczyzn w wieku od 20 do 60-ciu lat, już w momencie wsiadania do pociągu w Moskwie będzie śmierdzieć jak gdyby nie myli się i nie zmieniali ubrań od co najmniej dwóch tygodni. Wystarczyło na nich spojrzeć, żeby stwierdzić, że to nie tylko wyolbrzymione porównanie, ale niestety smutna rzeczywistość.  Oni po prostu nie odczuwają najmniejszej potrzeby umycia siebie lub zębów, nie używają dezodorantów ,nie zmieniają ubrań.  Najprawdopodobniej, gdy po kilku tygodniach pracy (?) i podróży dotrą do domu, umyją się wreszcie, choć myślimy, że i tak nie będzie to ich pierwsza potrzeba.  Co zaskakujące, na 2-3 godziny przed stacją, na której wysiadali, rozpoczęli tłumne pielgrzymki do śmierdzącej dziury zwanej szumnie łazienką i zaczęli się golić, zmieniać koszule, spodnie – orgia czystości.  Trochę w stylu XVII w szlachty, czyli perfuma na wierzch, ale kąpiel raz na pół roku. 
    Tacy panowie, a były ich w naszym wagonie ze 3 duże grupy, skutecznie utrudniali (uśmierdzali) nam podróż.  Nasz mały przedzialik (6 prycz tworzy coś na kształt małego przedziału) był wręcz wymarzony, dwójka Niemców i dwie urocze Rosjanki, które objaśniały nam wszystko, odpowiadały na nasze nawet najgłupsze pytania o Rosję, Syberię, Irkuck, język rosyjski i inne.  W wagonie było też 3 Polaków, studentów jadących na wymianę do Irkucka.  Z ogromną radością obserwowałyśmy ich i porównywałyśmy z Niemko-Czeszką (mieszka w Niemczech większość życia, ale nadal podróżuje z czeskim paszportem).  Niemka była absolutnie przerażona wszystkim - pociągiem, ludźmi, biedą za oknem, zimnem, jakie ją czeka, akademikiem, a właściwie tym jak będzie on wyglądał - właściwie wszystkim.  Polacy, w odróżnieniu od niej, wykazywali stoicki spokój i kompletny brak podniecenia rzeczami oczywistymi tzn. np. śmierdzącym kiblem.  Niemiec był tak spokojny i flegmatyczny, że chyba biały niedźwiedź musiałby wejść do wagonu, żeby zrobić na nim wrażenie, (choć -jak się okazało - unikał z początku picia piwa i to nie z powodu niechęci do tego trunku, tylko aby uniknąć częstego korzystania z toalety :-).


    Pociąg parę razy dziennie zatrzymuje się na 20-30 minutowe postoje.  Orgia zachwytu świeżym powietrzem na peronie.  Wszyscy wylegają przed pociąg a wokół odbywa się wielki handel.  Pierożki, blinki, piwo, pieczone kurczaki, ogórki, od ok. 3000 kilometrów od Moskwy również wędzone ryby.  Głodnym być tu trudno. Jednym z zabawniejszych momentów była nocna degustacja raków – zachęceni przez Marinę i Tanię (hasłem „Eta takaja balszaja krewietka” :-) postanowiliśmy skonsumować je w nocy przy świetle czołówek.


    W pociągu spotkaliśmy 6 Polaków, paru innych cudzoziemców, Rosjanie byli w mniejszości, choć otoczeni przez licznie reprezentowane narody Federacji i byłego Sowieckiego Sojuza.  

    No i generalnie... nic się nie dzieje.  Legendarne wręcz imprezy w kolei transsyberyjskiej są raczej mitem.  Przynajmniej u nas i w okolicznych wagonach nie było żadnych imprez.  Wszyscy spali jakieś 15 godzin na dobę, przez pozostały czas jedli chińskie zupki.  My spałyśmy trochę mniej, ale za to czytałyśmy, co było dość niezwykłe.  Na peronach kupuje się piwo, które wypijałyśmy w polskim towarzystwie.  Aczkolwiek życie towarzyskie kwitło, choć akurat nie przy alkoholu.  Dziwne to i bardzo niestereotypowe.