poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Warszawa - Moskwa



Oby cała nasza dalsza podróż przebiegała tak jak ten odcinek! W przedziale jechałyśmy z młodą, cichą i wstydliwą Białorusinką (nie chciała nawet rogalika, którego dostałyśmy na dworcu od Agnieszki – dzięki Agnieszko!), która wysiadła o 1 w nocy w Mińsku. Do Moskwy dojechałyśmy więc same w przedziale. Wars na śniadanie serwuje darmową kawę i rogalik „seven days” - czytaj „przez siedem dni nie pleśnieje” i gdy się jest zdesperowanym, można nawet go zjeść. My miałyśmy wałówkę od Agatki (dzięki Agatko!!), którą konsumowałyśmy nieprzerwanie od wyjazdu z Warszawy, ale w obawie przed tym, co nas może spotkać w najbliższej przyszłości, zjadłyśmy też wspomnianego rogalika (najprawdopodobniej był to jego 7-my dzień).

Późnym wieczorem, na granicy w Brześciu miałyśmy rozrywkę w postaci zmiany kół w pociągu - przez 1,5 h wagony umieszczone były na specjalnym podnośniku, a panowie kluczem francuskim i młotkiem odkręcali nasze wąskie koła i przykręcali szerokie lokalne. Cały czas nie potrafiłam odgonić od siebie (P) myśli jak by to wyglądało np. w Niemczech, gdyby kolej wymagała takiej zmiany kół. 2 guziki i komputer? Nie wiem...

Pierwszą rzeczą do zrobienia w Moskwie, poza znalezieniem hostelu (miły, czysty i blisko centrum, ale niestety nie tani, tak jak wszystko inne w Moskwie,) była wycieczka metrem na dworzec Jarosławski i kupienie biletu do Irkucka na piątek. Nie było łatwo - pani w kasie nie była skora do współpracy i udzielania informacji, ale w końcu sprzedała nam bilet na wybraną datę i na wagon plackartnyj (otwarty wagon z leżankami, wszyscy na kupie, impreza podobno trwa non-stop, ale o tym doniesiemy dopiero z Irkucka jak dojedziemy). Przy okazji naszła nas refleksja - wszystkie napisy w Moskwie są po rosyjsku, nikt w kasach, informacjach etc. nie mówi po angielsku. Jak osoby, które nie znają bukw ani języka są w stanie poprosić o bilet do Irkucka, wyjaśniając dodatkowo, że chcą spać w wagonie otwartym? Jak w ogóle są w stanie cokolwiek tu załatwić? Nasza znajomość rosyjskiego jest żenująca (uprzejmość ze strony P, gdyż w ogóle nie znam tego języka (J)), ale jesteśmy w stanie przeczytać każdy napis i zapytać o podstawowe rzeczy. Jak sobie radzi reszta, nie mamy pojęcia. Dowiemy się tego zapewne jak dojedziemy do Chin.

piątek, 20 sierpnia 2010

Relacja z Mali

Jeśli ktoś miałby ochotę przeczytać moją (P) relację z naszej podróży po Mali oraz zobaczyć kilka afrykańskich zdjęć, zapraszam na:

www.torre.pl

Wizy

Roczna podróż dokądkolwiek, a tym bardziej dookoła świata, związana jest z koniecznością załatwienia setek formalności. Jedną z nich są wizy. Uznałyśmy, że musimy rozwiązać kwestie wjazdu do trzech pierwszych krajów w których będziemy, resztą zajmiemy się po drodze. (Nota bene Azja w kwestii wiz jest miejscem okropnym. Całą Amerykę Południową, od Patagonii po Kanał Panamski, można przejechać bez jakiejkolwiek wizy. W dalekiej Azji tylko Japonia wpuści bez niej polskiego obywatela, a kilka krajów wyda ją na granicy. Zasadnicza większość wiz musi być jednak uprzednio załatwiona w konsulacie). Tak się składa, że dwa ze wspomnianych wcześniej krajów to biurokratyczna droga przez mękę dla podróżujących samodzielnie. Trzecim z nich jest Mongolia, która wizy wydaje bez pytania, pobierając jedynie "drobne" 60 Euro za miesięczną wizę turystyczną - niewiele mniej niż Stany, a dużo więcej niż Chiny czy nawet Rosja. Te dwa właśnie kraje dały nam nieco popalić.
 
Uzyskanie turystycznej wizy chińskiej nie jest trudne pod warunkiem, że leci się do Chin samolotem lub jedzie z wycieczką.  Wystarczy wówczas złożyć formularz wizowy ze zdjęciem, kopię biletu, rezerwacji hotelowych i zapłacić 220 złotych (tryb normalny, oczekiwanie na wizę - tydzień; tryby przyspieszone odpowiednio droższe).  Schody zaczynają się jednak wtedy, gdy do Chin jedziemy lądem i bilet do Pekinu chcemy kupić w Ułan Bator, nie mówiąc o tym, że nie będziemy go mieć zapewne aż do ostatniego dnia. Oficjalnie ambasada Chin w Warszawie nie wydaje wiz osobom nieposiadającym biletu i rezerwacji w hotelu. A na spotkanie z konsulem i tłumaczenie się, że nie chcemy obalić ustroju ani wyzwolić Tybetu (nieprawda, oczywiście, że chcemy!) jakoś nie miałyśmy ochoty. Szczególnie, że jego decyzje są nieprzewidywalne. W takiej sytuacji można wystąpić o wizę chińską w konsulacie w Ułan Bator. Z bliżej niewyjaśnionych przyczyn jest ona wydawana w Mongolii bezpłatnie, ale za to - w wypadku braku biletu wyjazdowego z Chin (nasz przypadek) - dają ją tylko na 16 dni. Mało. 

Ci, którzy żyli choć trochę w komunistycznym państwie wiedzą, że z jego administracją jest tak, że wszystko z pewnością da się załatwić, trzeba tylko znaleźć na to sposób. Okazało się (wiedzę tę zdobyłam (P.) dzięki uprzejmości kilku internautów poleconych przez kolegę), że rezerwacja przelotu do Chin i z powrotem traktowana jest przez władze konsularne, na równi z biletem. Robimy więc w dowolnym biurze podróży rezerwacje na lot do Pekinu, Szanghaju lub innego miasta w Chinach - taka rezerwacja wygasa automatycznie po 24 lub 72 godzinach, więc gdy stajemy w kolejce przed wydziałem konsularnym ambasady Chin, jest już zazwyczaj nieważna, ale nikogo to nie interesuje. Z hotelem jest jeszcze łatwiej. Na hostelbookers.com , lub innym portalu tego rodzaju, bookujemy 3 noce w najtańszym hostelu - płacimy wprawdzie 10% ceny noclegu, ale jest to jakieś 3 Euro. Nawet jeśli nie dotrzemy do Pekinu w czasie, w którym zarezerwowałyśmy hostel, to przebolejemy tę kwotę. Z wydrukiem rezerwacji biletu, rezerwacją hostelu i wypełnionym formularzem wizowym udajemy się do ambasady. Trzeba tu odstać swoje - w naszym przypadku ponad godzinę do złożenia formularza i drugie tyle po odbiór paszportu - ale niczego nie ma za darmo. Trzeba też pamiętać o tym, że wyjazd do Hongkongu i Macao jest traktowany jako opuszczenie terytorium Chin. A to oznacza, że jeśli potem do nich wracamy, potrzebujemy wizy dwukrotnego wjazdu.  I taką dostałyśmy, bez żadnych dodatkowych pytań.  W ciągu 6 miesięcy mamy prawo wjechać do Chin dwa razy i każdy pobyt może wynosić 30 dni.  Jakby idealnie stworzone dla naszych potrzeb i w sumie okazało się to łatwiejsze niż się początkowo wydawało. 

O ile z Chinami sobie poradziłyśmy, tak w przypadku Rosji musiałyśmy się poddać. Aby starać się o rosyjską wizę trzeba mieć specjalne ubezpieczenie, voucher i potwierdzenie przyjęcia turysty zagranicznego, choć być może te dwa ostatnie są jednym i tym samym papierkiem.  Nikt nie potrafił nam tego wyjaśnić. Po miesiącu prowadzenia korespondencji z panią z Inturistu, niegdysiejszego monopolisty w podróżach po terenach byłego ZSRR (obecnie na szczęście już nie) dowiedziałyśmy się, że wizy nie dostaniemy jeśli nie zarezerwujemy przez Inturist  jednego z oferowanych nam hoteli w Moskwie. Najtańszy kosztował 120 Euro za noc, co nie mieści się w pojęciu "on the budget". Nie z nami te numery, szczególnie, że wcześniej wspomniana pani przysięgła na wszystkie świętości, że bez biletu wizy do Chin nie można dostać. Skontaktowałyśmy się z kilkoma innymi biurami, gdzie powiedziano nam, że pani z Inturistu oczywiście kłamie i że są to powszechne praktyki tego biura. Ostrzegamy więc - hotelu rezerwować nie trzeba. Koniec końców zleciłyśmy załatwienie wizy innej firmie, choć oczywiście można to zrobić samemu, ale i tak trzeba wykupić to nieszczęsne ubezpieczenie w jednym z biur pośredniczących w załatwianiu wiz do Rosji. Vouchery przysyłają hostele z Moskwy. Wspomniane biuro zajęło się wszystkim, w tym organizacją tranzytowej wizy przez Białoruś i po 2 tygodniach otrzymałyśmy wizy do Rosji. Koszt obsługi przy załatwieniu 4 wiz (Rosja i Białoruś razy 2 osoby) to ok. 300 zł.

W międzyczasie zasady wydawania wiz zmieniły Indie i nie możemy już dostać ich w Warszawie bo nie mamy biletu.  Będziemy próbować w Bangkoku, choć oficjalnie powinnyśmy zrobić to w Polsce.  Zobaczymy, najwyżej nie wjedziemy do tego kraju, trudno. Po tym wszystkim,  zasiadłyśmy do komputera aby poczytać o wizie do Australii. Dowiedziałyśmy się, że od jej wydania możemy wjechać do tego kraju w ciągu roku i pozostać tam 3 miesiące z możliwością powrotu po miesięcznej przerwie, jak również że jest ona bezpłatna i jedyne co trzeba zrobić to wysłać internetowy formularz. Wysłałyśmy. Po 10 minutach przyszedł mail, w którym australijski Departament Imigracji z radością poinformował nas, że otrzymujemy wizę i że życzą nam szczęśliwej podróży do Australii.

Pytanie, które samo się nasuwa, jest następujące - czy gdyby obywatel kraju UE chciał gdzieś uciec, oszukać władze, pracować nielegalnie, przedłużać pobyt, który z trzech krajów najprawdopodobniej by wybrał - Rosję, Chiny czy Australię?   

niedziela, 15 sierpnia 2010

Pociąg do Moskwy

29-go sierpnia wyjeżdzamy pociągiem z Warszawy do Moskwy.  Zaczynamy roczną podróż dookoła świata.